Walka pomiędzy Dobrem a Złem wciąż trwa.
Dwunastoletni Angelo, agresywny chłopak, który nie zna zasad, ma spędzić okres resocjalizacji w pewnej wspólnocie na wsi. Opiekunem jest ojciec Costantino, który wierzy ślepo w Dobro. Chce, by Angelo i inni, podobni do niego chłopcy wyznaczyli sobie cel. Angelo postanawia opiekować się psem. Ale Zło nie daje za wygraną.
Chociaż z drugiej strony...
1
Byłem zły. Wszyscy o tym wiedzieli. W szkole gadali tylko o mnie. W mojej dzielnicy też. Nigdy nie siedziałem spokojnie, ciągle coś kombinowałem. Bardzo chciałem być grzecznym chłopcem z trzeciej klasy gimnazjum, ale bałem się zachowywać jak grzeczny chłopiec, bo obawiałem się, że kumple zaczną się ze mnie wyśmiewać.
Nie żebym znowu robił jakieś straszne rzeczy. Jedynie plucie do chrzcielnicy, kropienie kotów wodą święconą, przyklejanie taśmy na domofonie proboszcza. Takie tam wygłupy, nic wielkiego.
Ale wtedy w szkole przegiąłem.
Spuściłem przez okno na linie plastikowy szkielet z pracowni biologicznej do sali piętro niżej i goście z III C zobaczyli w oknie portret śmierci, zawieszony w próżni jak zjawa, i serce podskoczyło im do gardła. Tyko że babce od angielskiego serce podskoczyło całkiem na serio, jak zobaczyła w oknie bladego trupa z pustymi oczodołami.
- Oh, my God! - westchnęła i upadła pod stół.
Karetka przyjechała niemal natychmiast i zabrała nauczycielkę, a żeby zdjąć szkielet, trzeba było wezwać strażaków, bo jedna kość wplątała się w żaluzje i nie można go było ruszyć ani w górę, ani w dół.
W ten sposób znalazłem się przed biurkiem dyrektora, starego profesora Giovanniego Volpiego. Okulary wisiały mu na czubku nosa, a on nie podnosił wzroku znad papierów. Zacząłem obgryzać paznokieć kciuka. Przyszło mi do głowy, że za karę dyrektor każe mi odśnieżać całe podwórze. Przez ostatnie trzy dni napadało sporo śniegu.
W końcu dyrektor podniósł wzrok, zdjął okulary, starannie je złożył, spojrzał mi w oczy i przemówił.
- Drogi Angelo, tym razem nie jest dobrze.
Cisza.
Milczałem.
Starałem się nie ruszać. Starałem się nie oddychać.
Lodowate oczy przenikały moją duszę i czekały na odpowiedź.
- A więc?
Spojrzałem wokoło, po to żeby uciec od jego spojrzenia. Pokój pogrążony w półcieniu napawał mnie wielkim smutkiem. Nasza szkoła zajmowała budynek dawnego klasztoru. Ten pokój był przeznaczony dla sióstr, dla ich cichych, delikatnych kroków. Moje nowe buty w całej tej ciszy robiły straszny hałas, jak tylko się poruszyłem. Piszczały na każdym kroku, jakbym miał w środku myszy.
- A więc? - nalegał dyrektor mocniejszym głosem, z poważnym wyrazem twarzy. Wstał z krzesła. - Czy zdajesz sobie sprawę, coś ty narobił?
Dobra, stary Jo załadował magazynek pistoletu i trzymał go w gotowości przez pół godziny, zanim skończył. Ja słuchałem w milczeniu z rękami za plecami, jakby mnie związali albo założyli mi kajdanki, z poważnym, skruszonym wyrazem twarzy, jakby mi było naprawdę przykro. Przytakiwałem wszystkiemu, co mówił, każdemu bezcennemu słowu, które do mnie wypowiadał.
- Zmarła - powiedział słabym, zmęczonym głosem i opadł na krzesło. - Profesor Balducci zmarła.
2
Nie powiedziałem nic. Niby co miałem powiedzieć? Poczułem się, jakby coś ciężkiego spadło mi na serce, i zrozumiałem, że jest już za późno, że nic już się nie da zrobić. Stary Jo z grubą bruzdą pomiędzy brwiami siedział i wpatrywał się w papiery, jakby szukając w nich wyjaśnienia.
Opuściłem gabinet bez słowa. Przeszedłem przez długi korytarz. Wyszedłem na werandę i usiadłem na schodach. Spojrzałem na góry. Zasłaniały je czarne chmury. Przepadłem. Nauczycielka. Moja matka. Mój ojciec. Śnieg. Ależ padało! Przez chwilę gapiłem się na buty, które dostałem od rodziców. Wstałem i przeszedłem przez dziedziniec. Czarne buty zostawiały głębokie ślady. Denerwowało mnie, że będą mokre od śniegu.
Przeszedłem przez pusty refektarz, który za chwilę miał się wypełnić roześmianymi uczniami ustawiającymi się w kolejce z talerzami w rękach. Zazdrościłem im. Ja nie byłem już taki jak oni.
Kiedyś w tej sali skleiłem stos talerzy, używając superglue, i talerze zostały tak na zawsze. Stos talerzy wysoki jak wieżowiec. Niezły kabaret. Musieli wywieźć go na wózku. Wszedłem piętro wyżej, spokojnie się umyłem i poszedłem do swojego pokoju. Było wcześnie, nie spotkałem nikogo. Wrócą po kolacji. Może i lepiej, bo jak jest za dużo chłopaków naraz, nigdy nie prowadzi to do niczego dobrego, zawsze coś wykombinują. Rozebrałem się, zdjąłem buty, które jak dwaj policjanci na straży patrzyły na mnie zdziwione. Zgasiłem światło i położyłem się do łóżka, próbując nie myśleć.
Długo nie mogłem zasnąć. Drażnił mnie mrok. Nie chciałem leżeć na plecach, ponieważ nawiedzała mnie kobieta zjawa i siadała mi na brzuchu. A jak stopa wystawała mi spod kołdry, chwytała mnie za nią.
Leżałem z otwartymi oczami. Mrok był bardzo gęsty, mogłem go dotknąć ręką. W głowie tkwiła mi jedna gorzka myśl. Myśl ta była ogromna, nie wiedziałem, co z nią zrobić, chodziłem wokół niej, przyglądając się jej z każdej strony. Myśl brzmiała: "zabiłem człowieka, kobietę". Nie byłem w stanie tego znieść, mdliło mnie, nie mogłem oddychać. Problem w tym, że chciałem zapanować nad myślami, ale moja głowa żyła swoim własnym życiem.
Starałem się myśleć o innych rzeczach, o śniegu na podwórzu, o boisku do koszykówki, o pokoju nauczycielskim z czerwoną sofą, na której zawsze spał kot. Pomyślałem, że jedyne, co się liczy w życiu, to nieustanny sen.
3
Następnego dnia rano spakowałem swoje rzeczy w dziesięć minut. Walizka pięknie pachniała skórą. Bus zostawił mnie w środku wsi i natychmiast odjechał. Ledwie zdążyłem wyjąć temperówkę i ostrym końcem zrobić grubą rysę na boku pojazdu. Piękną, prościutką rysę. Na wsi nieźle napadało. Wszędzie pełno śniegu i ani żywej duszy. Na przystanku czekał na mnie samochód. Obok stał wysoki, brodaty facet w dżinsach i koszuli w kwiaty, który tkwił wśród zasp śniegu i uśmiechał się jak idiota. Podszedł do mnie i uścisnął mi rękę.
- Cześć, Angelo. Nazywam się Costantino. Witaj.
- Dzień dobry.
- Jak podróż?
Nie odpowiedziałem.
W samochodzie z głośnika leciała jakaś kretyńska muzyka, natychmiast ją wyłączyłem, a potem patrzyłem, jaką minę miał Costantino, gdy prowadził, ale on odpowiedział na to durnym uśmiechem, jakby coś sprawiło mu przyjemność, jakby ktoś właśnie mu powiedział: "niezła płyta".
Po kilku minutach przyjechaliśmy na coś w rodzaju farmy w kształcie litery U z wewnętrznym dziedzińcem. Na środku dziedzińca znajdowała się studnia, a w głębi ogród i drzewa. Costantino przedstawił mi po kolei wszystkich swoich gości. Był to dom dla wykolejeńców, wszyscy starsi ode mnie, wszyscy powykrzywiani i uśmiechnięci. Nie miałem pojęcia, dlaczego tak się uśmiechali. Podawali mi rękę i się uśmiechali.
Zauważyłem za farmą coś jakby plac budowy, pełno tam było piasku, cegieł, worków z cementem i drewnianych kłód poskładanych w stosy, potrzebnych do jakiejś pracy. Muszę przyznać, że miejsce robiło nie najgorsze wrażenie, wystawało ze śnieżnego krajobrazu jak grzyb zrobiony z drewna, cegieł i dachówek i można się było domyślić, że bez śniegu musiało tu być całkiem znośnie. Tylko że ja nie miałem najmniejszej ochoty tu być, przecież nie przyjechałem z własnej woli. Taki był wyrok sądu.
Costantino zaprowadził mnie do mojego pokoju i w ten sposób odkryłem, że mam teraz własny pokój, tylko dla siebie, coś, czego nie miałem nigdy wcześniej - ani w domu, ani w szkole.
- Podoba ci się? - zapytał, ale ja wzruszyłem ramionami, żeby pokazać, że ani mnie to ziębi, ani grzeje.
- Możesz się spokojnie rozpakować - ciągnął dalej - a potem rozejrzeć się po okolicy i zorientować w sytuacji. Obiad jemy o pierwszej. Miłego pobytu.
Ale ja, gdy tylko facet zamknął za sobą drzwi, położyłem się na łóżku, nie rozpakowawszy walizki, ani nawet nie zdjąwszy butów. Potem wyjąłem papierosy, zapaliłem jednego i ścisnąłem wargami. Założyłem ręce za głową i gapiłem się na dym unoszący się w kierunku sufitu. Spokojnie wpatrywałem się w sufit, belka po belce, pęknięcie po pęknięciu, plama po plamie. W końcu zachciało mi się spać. Miałem sen.
4
Śniło mi się, że jestem w domu. Za domem był mały staw, coś jakby duża kałuża, którą wszyscy nazywali jeziorkiem. Śniło mi się, że podszedłem aż tam, do tej dużej kałuży. Obok barierki rósł jakiś bagienny kwiat. Był to tylko sam kwiat, bez liści. Z wilgoci wyłaniał się młody zielony pęd, a na jego końcu rósł zamknięty pąk. Pąk rósł i śniło mi się, że skulony czekam, żeby zobaczyć, jak otwiera się w kwiat. Otworzył się nagle i usłyszałem klik. Zerwałem go, a z łodygi wypłynęła gorzka woda. Gdy dotknąłem palcami ust, zabolało mnie. I nagle poczułem go. Mój ból. Cierpienie wyłaniające się z bagna.
Obudziłem się dokładnie w porze obiadu. Na ustach pozostał mi gorzki smak, więc obmyłem sobie twarz, umyłem zęby i poszedłem na obiad.
Costantino zwoływał wszystkich na zbiórkę długim gwizdem.
Jadalnia była mała i nie było tu długich stołów jak w szkole, ale jeden okrągły, przy którym siedzieli wszyscy, oni i Costantino. Na środku stołu stał wazon ze świeżymi margerytkami. Jedzenie przynosiła kucharka Margherita, która robiła równocześnie za kelnerkę. Była gruba i z każdym krokiem kołysała się na boki jak statek na morzu. Chodziła tam i z powrotem, nosząc talerze i sztućce.
Przed obiadem Costantino kazał nam się pomodlić, a ponieważ modlił się w skupieniu, po łacinie i po włosku, domyśliłem się, że był księdzem. Tak, Costantino to był ojciec Costantino i gdybym był bardziej uważny, domyśliłbym się tego wcześniej, bo wszyscy tak właśnie go nazywali: ojciec Costantino.
Do znudzenia.
W końcu zaczęliśmy jeść. Wcale nie byłem głodny. Makaron był dobry, ale na stole brakowało sera do posypania. Poprosiłem o niego Margheritę, która natychmiast go przyniosła.
Niesamowite. Lepiej niż w domu.
Jeśli prosiłem o coś moją matkę, odpowiadała "tak, tak, oczywiście", ale zaraz potem o tym zapominała. Moja matka niczego nie pamiętała. Zaczęła kupować w kiosku wydawany w odcinkach kurs technik zapamiętywania. Razem z pierwszym numerem dawali drugi. Kupiła je, dokładnie przestudiowała i zapomniała kupić trzeci numer.
Tutaj nie, tu było inaczej. Każdy o tobie pamiętał. Na razie wszystko wyglądało pięknie, ale trzeba było zachować ostrożność, bo z pewnością coś musiało za tym stać. Tylko że to coś było nieźle ukryte.
Ja nie mówiłem za wiele, uważnie słuchałem tego, co mówili inni, i każdego dnia dowiadywałem się czegoś nowego.
Gdy skończyłem makaron, specjalnie przewróciłem łokciem dzbanek z wodą, żeby zobaczyć, co się wydarzy. Dzbanek się wywrócił i woda rozlała się po stole.
Nie stało się nic, nikt nie krzyknął, nikt mnie nie ochrzanił. Przyszła Margherita ze szmatą w ręku i z uśmiechem na ustach. Spodobała mi się ta Margherita, ze szmatą i z uśmiechem.
Ale nie dam się nabrać. Coś w tym musi być. Na pewno.
Tylko że dobrze ukryte.
5
Po południu postanowiłem się porozglądać. Nagle zza chmur wyszło ostre słońce i śnieg zaczął topnieć. Słońce świeciło tak mocno, że przyćmiewało otaczający je błękit.
Razem ze mną na farmie mieszkali Nicola, który tu przebywał, ponieważ w wieku czternastu lat pił jak dorosły facet, Leo, który miał piętnaście lat, dziwną twarz z krzywym nosem i był złodziejem, i Mara, która w wieku piętnastu lat zaszła w ciążę ze swoim kuzynem, który zaraz potem zniknął.
Niezłe towarzystwo.
Sami wybrańcy.
Naprawdę.
W ogrodzie, w cieniu drzewa ojciec Costantino, w koszuli i spodenkach, jakby było już lato, siedział przed starą, drewnianą sztalugą z ołówkiem w ręce i rysował. Mrużył oczy i rysował. Przed nim nieruchomy jak posąg siedział Nicola.
Ksiądz robił mu portret, nawet niezły. Nie można powiedzieć, nieźle wywijał tym ołówkiem, tylko że rysował Nicolę jakby postarzałego, jakby to była ta sama osoba, ale z dziesięć lat później.
- Ty też chcesz mieć portret, Angelo? Chcesz? - zapytał, nie podnosząc nawet oczu znad rysunku, który był już niemal gotowy.
Właściwie to sam nie wiedziałem, czy chcę portret, ale nie chciałem przy wszystkich odmówić, nie chciałem, żeby uznali mnie za nieśmiałego albo wystraszonego, więc skinąłem głową.
- A więc usiądź - powiedział ksiądz i wskazał mi metalowe krzesło po swojej prawej stronie. Usiadłem, a on szybko zmienił kartkę, umieścił nowy arkusz na sztaludze i przypiął go w rogach pinezkami. Potem ksiądz zaczął się długo we mnie wpatrywać przenikliwym spojrzeniem. Ostentacyjnie przyglądał mi się dokładnie z każdej strony. Jeszcze nie zaczął rysować, nie, trzymał ręce na kolanach, a ołówek leżał na małej rynience na sztaludze. Na razie jeszcze nie zaczynał, tylko patrzył. Wpatrywał się. Czułem się, jakby patrzył do mojego wnętrza, a nie na zewnątrz.
Siedziałem nieruchomo i udawałem, że wszystko jest w porządku, jak gdybym pozował codziennie, jakby to było moje ulubione zajęcie.
Wokół nas zapanowała głęboka cisza - ci, którzy przed chwilą rozmawiali, zamilkli, a ktoś, kto czytał gazetę, przestał przewracać kartki.
Po chwili ojciec Costantino wstał i podszedł do mnie, chwycił mnie za podbródek, podniósł mi głowę i spojrzeliśmy sobie w oczy. Potem usiadł, strzepnął rękami, wziął ołówek i zabrał się do pracy.
6
Kiedy on rysował, ja pogrążyłem się we własnych myślach i patrząc na zielone krzaki, z których spływał śnieg, rozmyślałem o czasie, gdy byłem w domu i rodzice pozwalali mi chodzić na czworakach po ziemi w ogrodzie pośród liści. Lubiłem zapach ziemi i trawy, ale najbardziej podobał mi się zapach małych, czerwonych owoców ukrytych pomiędzy liśćmi. Był to zapach wyraźny, ostry, roześmiany, zapach radości. Zabierałem do ogrodu moje ulubione zabawki: piłkę, żołnierzyka i wszystko chowałem, tak jak to robią psy.
Czasami przychodził mój tata, wołał mnie i pytał, co słychać w szkole, ale kiedy ja odpowiadałem, on pozdrawiał znajomego, który właśnie przechodził drugą stroną ulicy. Potem patrzył na mnie i mówił: "Dobrze, dobrze, tak trzymać".
Czasami do naszego ogrodu przybiegał bezpański pies i łasił się do mnie. Kiedy chowałem się w głębi ogrodu, żeby bawić się samemu, pojawiał się bez zapowiedzi, nie szczekając, i siadał przy mnie, jakby wszystko rozumiał.
Tarzał się w trawie, grzebał łapami w ziemi, jak gdyby chciał wykopać z jej wnętrza wspaniały zapach deszczu, zapach głębi. Nigdy niczego się nie wstydził, prawie nigdy nie zamykał pyska. I się śmiał. A potem znikał w cieniu drzew tak samo nagle, jak się pojawiał.
Od dawna nie widziałem mojego domu i wydawał mi się daleki, ale w głębi duszy czułem, że jest czymś zupełnie nowym.
Kiedy ksiądz rysował, pomyślałem o mojej matce. Wcześniej myślałem o niej bardzo niewiele albo prawie wcale, ale kiedy on na mnie patrzył, stanęło przede mną jej żywe wspomnienie i musiałem złożyć ręce na piersi, żeby to coś, co nagle zrobiło mi się w środku, nie zabolało.
- Nie ruszaj się! - powiedział ksiądz.
Ksiądz rysował i rysował, wpatrywał się we mnie przenikliwym wzrokiem, niemal rozzłoszczonym, a za chwilę znów obejmował mnie czułym spojrzeniem. Dziwny był ten ojciec Costantino, naprawdę dziwny. I to jego pogwizdywanie. Patrząc na niego, człowiek odczuwał coś w rodzaju nadziei. Kiedy ja na niego patrzyłem, prawie chciałem przestać być złym chłopakiem, naszła mnie chęć, żeby robić tylko rzeczy dobre. Jak to jest, że człowiek sam wie, że nie powinien czegoś robić, nawet jeśli inni nie patrzą? To się po prostu wie i już. Proste.
Tylko że dla mnie to wcale nie było proste.
- Gotowe! - wykrzyknął nagle ksiądz, wyrywając mnie z moich pokręconych myśli. - Nieźle mi wyszło!
Powiedziawszy te słowa, wstał, zdjął kartkę ze sztalugi i wszyscy podeszli, żeby zobaczyć, co narysował. Nicola, Leo, Mara i nawet Margherita stanęli wokoło i powtarzali, że ładnie, ładnie, potakiwali głowami, uśmiechali się, a nawet robili wrażenie wzruszonych.
Kiedy ojciec Costantino odwrócił kartkę w moją stronę, coś ścisnęło mi żołądek, ponieważ to, owszem, byłem ja, ale jako dorosły. Dziwne uczucie, poczułem zawroty głowy. I gęsią skórkę.
- Ładne - powiedziałem w końcu. - Ale do mnie niepodobne…
- Jeszcze nie - powiedział z tym swoim białym uśmiechem w głębi czarnej brody. - Jeszcze nie.
7
Następnego ranka na łące było niewiele śniegu. Stał się brązowy i szaroczarny i zaczął się topić. Zostały szare plamy i pojawiły się duże dziury, z których wystawała trawa. Gdzieniegdzie leżały kupy odgarniętego śniegu, a łąka prawie w całości była już zielona. Ojciec Costantino zebrał nas wszystkich w ogrodzie, kazał nam ustawić krzesła w kręgu, sam usiadł razem z nami, wychylił się w przód, podparł się łokciami o kolana, zaplótł ręce i zapytał każdego z nas, na jakim etapie jest nasza misja. Użył dokładnie tego słowa: misja i domyśliłem się, że w przeszłości każdy wypowiedział jakieś swoje pragnienie, wyznaczył sobie cel i teraz ma misję do spełnienia. W tej chwili ksiądz pytał każdego, jak mu idzie. Dowiedziałem się w ten sposób, że marzeniem Nicoli było nauczyć się gotować makaron l’amatriciana, a Leo, który wstydził się swojej brzydkiej twarzy, bardzo pragnął zostać wielkim muzykiem, natomiast Mara chciała popływać z rekinami.
- A ty, Angelo, co chciałbyś robić? - zapytał mnie.
- Nie wiem - odpowiedziałem.
- No to postaraj się wiedzieć.
- To obowiązkowe?
- Tak. Obowiązkowe - uśmiechnął się ksiądz i pokiwał głową.
Obowiązkowe. Też mi coś. Co mnie to obchodzi? Ja przecież nie mam marzeń. Nie mam i nie chcę mieć. Dobrze mi tak, jak jest. Spokojnie, bez najmniejszego cienia marzenia.
A jednak.
A jednak, wcale tego nie chcąc, odpowiedziałem:
- Pies.
- Ale pies, co?
- Chciałbym mieć psa.
- Świetnie! - wykrzyknął ksiądz i uderzył rękami w uda. - Teraz Angelo też ma swoje marzenie!
Wtedy pozostali trzej idioci zaczęli klaskać w dłonie, jak gdybym zaśpiewał piosenkę.
- A teraz do stołu i smacznego! - zakończył ojciec Costantino i wszyscy wstali, odnieśli krzesła na miejsca i poszli do jadalni.
Kiedy szliśmy na obiad, ojciec Costantino położył mi rękę na ramieniu i zapytał, czy od wysiłku wypowiedzenia marzenia choć trochę zgłodniałem.
W jadalni stał już makaron, obok ser, margerytki w wazonie, zimna woda w dzbanku i muzyka w tle. Margherita krzątała się tam i z powrotem, wszystkim dopisywał świetny humor, ale nie mnie. Mimo wszystko ja byłem w złym humorze. Przy stole myślałem o tym, co narobiłem w szkole. Zawsze o tym myślałem. Ale nawet kiedy o tym nie myślałem, narastał we mnie smutek. Smutek bez słów, smutek doskonały, coś jakby smutek rzeczy porzuconych przez ludzi.
Zainteresowała Cię ta pozycja? Sięgnij po nią.
To opowieść, po której chce się czynić Dobro.
Skomentuj artykuł