Dawid Ogrodnik: uczucie, które najsilniej kojarzy mi się z dzieciństwem, to tęsknota
- Od dziecka byłem dość chorowity, co nie predysponuje do nawiązywania i budowania więzi, choć z pewnością może. Moim przeznaczeniem stało się uczucie samotności - przyznaje aktor Dawid Ogrodnik w rozmowie z Damianem Jankowskim. Publikujemy fragment książki "Koniec Gry. Dawid Ogrodnik".
Damian Jankowski: Co widzisz, gdy myślisz o swoim dzieciństwie?
Dawid Ogrodnik: Dywan w pokoju, który był dla mnie przestrzenią fantazji i bezpieczeństwa. Wpadające przez szybę promienie słoneczne, które go nagrzewały. Ten rodzaj beztroskiego spokoju, który odczuwałem, leżąc na nim. Do dziś pamiętam jego ciepło. Tęsknię za tym spokojem, być może naiwnie liczę, że powróci jak ów zaczarowany dywan w mej pamięci. Albo obraz, kiedy wybiegamy z siostrami na klatkę schodową, bo tata po długiej nieobecności wrócił do domu.
Przywiózł ze sobą papierową torbę, a w niej – jak stwierdził z zadziornym uśmiechem – słodkie ziemniaki, których nie trzeba gotować. Nie mieliśmy pojęcia, co to jest. Przypominało młode ziemniaki z dziwnym meszkiem na zewnątrz. Wchodzimy do kuchni. Ojciec z dumą kroi dwie sztuki i daje spróbować. W środku kolor intensywnej zieleni. Miękkie i słodko rozkoszne. Wydłubywaliśmy ten środek łyżeczką. Po miesiącach przyznał, że to nie ziemniaki, tylko owoc. Do dziś jeden z moich ulubionych, pełen powidoków z dzieciństwa – kiwi.
Scena podobna do obierania kokosa w filmie „Chce się żyć”.
- Kiedy czytałem scenariusz, w kilku miejscach kiwałem ze zrozumieniem głową. Dla mnie, tak jak dla głównego bohatera, ojciec w latach wczesnego dzieciństwa jawił się jako ów czarodziej, który znika w świecie pełnym cudów, by powracać do nas. I dzielić się nim z nami. Pamiętam dokładnie jedną z zabawek, którą mi przywiózł: zielony samochód z napisem „Polizei”. Ten „magiczny” świat to były NRD i RFN.
To już wiemy, gdzie znikał.
- Wyjeżdżał do dzisiejszych Niemiec. Za wszelką cenę starał się, mówiąc staroświecko, zapewnić nam byt – to pracując na miejscu w lokalnej firmie ZREMB, to wyjeżdżając zarobkowo za granicę. Generalnie brał wszystko, co mogło przynieść jakiś dodatkowy zarobek. Mama wtedy też jeszcze pracowała, to ona trzymała nasz świat, by nie runął jak domek z kart. Wiesz, teraz myślę, że uczucie, które najsilniej kojarzy mi się z dzieciństwem, to jednak tęsknota.
Za czym?
- Za relacją, po prostu. Od dziecka byłem dość chorowity, co nie predysponuje do nawiązywania i budowania więzi, choć z pewnością może. Moim przeznaczeniem stało się uczucie samotności. Po porodzie miałem transfuzję krwi i wylądowałem w inkubatorze. Sam fakt braku kontaktu fizycznego w pierwszych godzinach życia jest szeroko dyskutowany w świecie psychomedycznym i może mieć swoje konsekwencje w dorosłym życiu.
Później nie było wcale lepiej: częste wizyty w szpitalach z powodu coraz liczniejszych nietolerancji pokarmowych i uczuleniowych. Bakteria coli plus zespół złego wchłaniania pokarmów. Tak zwany koszmar rodzica. Z tych i innych powodów czułem się niedopasowany do świata zewnętrznego. Zachwiane poczucie pewności siebie, ponieważ problem, który istniał (choćby nawet nie do końca sprecyzowany), upatrywałem w sobie samym. Ta łatka „odmieńca” przylgnęła do mnie, a ja stałem się jej beneficjentem.
Pielęgnowałem ten stan latami. Dopiero kiedy zrozumiałem, że w tym odczuwaniu nie jestem nikim wyjątkowym, a moje „braki”, które wpływają na poczucie samotności, dzielą miliony ludzi na całym świecie, postanowiłem podjąć walkę o zmianę. Z dzieciństwa pamiętam dużą swobodę. Tę społeczną, która potem umarła na moich oczach. Przekonanie, że cały mój świat to tych kilka ulic wokół mnie. Tę pewność, że do którejkolwiek z sąsiadek się udam, dostanę wodę, kompot lub obiad.
Tworzyliśmy subkulturę dzieci wychowujących się na ulicy. Nie było między nami dystansu. Określiłbym nas jako zgraną ferajnę, która miała własne zasady. Wspólnie zbieraliśmy na coś pieniądze, by później je roztrwonić. Wspólnie okradaliśmy okoliczne działki z jabłek czy gruszek. I wspólnie włóczyliśmy się po ulicach. Razem czekaliśmy do dwudziestej trzeciej pod piekarnią, kiedy wypiekali świeży chleb.
Chciałbym poruszyć tu pewien niezbyt popularny wątek czarno-białego widzenia rzeczywistości, które wydaje mi się nagminne: w początkowych etapach terapii, w przestrzeni publicznej, w świecie mediów. Sam tego doświadczyłeś. W 2015 roku w jednym z wywiadów przyznałeś, że w wieku siedemnastu lat powiedziałeś swojemu ojcu: „Więcej mnie nie uderzysz!”. Serwisy plotkarskie miały używanie, zaroiło się od nagłówków: „Dawid Ogrodnik był bity przez ojca!”. Mało kto doczytał, o czym mówiłeś w następnych zdaniach: że twój tata to dziś dla ciebie jedna z najbliższych osób…
- …że go kocham i że tworzymy relację, pracujemy nad nią. No tak. Po publikacji tego wywiadu faktycznie rozpętała się burza, której się nie spodziewałem. Miałem wrażenie, że zostałem sprowadzony do roli ofiary, a ojciec do roli kata. Było to dla mnie dużym zaskoczeniem.
Mówiąc te słowa, byłem przekonany – i nadal jestem – że wychowanie dzieci w okresie postkomunistycznym w większości opierało się na metodzie kary i nagrody. A kary były takie, jakie były i są stosowane nadal w wielu domach. Czyli przemoc fizyczna. Nigdy nie będę jej pochwalał i nigdy nie będę jej bronił. Nauczyłem się, że w świecie mediów nie liczą się kategorie takie jak: prawda, uczciwość, subtelności, niuanse, tylko klikalność. Zacząłem zwracać uwagę na elementarne, wydawałoby się, kwestie: co mówię, do kogo mówię, w jakim celu? I czy warto?
Czymś innym jest krótki wywiad po premierze, nieco dłuższy wywiad prasowy, rozmowy z terapeutką czy choćby teraz nasze wielogodzinne nagrania. Wiadomo, że stopień szczerości w każdej z wymienionych form rozmowy jest inny. W całym tym zamieszaniu sprzed siedmiu lat najciekawszy był fakt, że nie skomentował tego mój ojciec.
Skomentuj artykuł