Najpierw sformułuj cel. Potem dokonaj właściwych wyborów związanych z pracą i związkiem. I wreszcie uczyń każdy dzień ważnym i pięknym. Prawda, że łatwe?
Osiąganie wielkiego celu
Urodziłeś się, by zmienić świat.
Skorzystasz z tej okazji w możliwie najlepszy sposób, opanowując trzy istotne umiejętności:
- Sformułuj cel wart reszty twojego życia.
- W tym zmieniającym się i niepewnym świecie dokonuj mądrych wyborów związanych z karierą i relacjami międzyludzkimi.
- Spraw, by każdy dzień był ważny, zwracając uwagę na swoje myśli, czyny i osiągane wyniki.
Moja niewiarygodna kariera jezuickiego kleryka, a później bankowca inwestycyjnego pokazuje, dlaczego te konkretne umiejętności są niezbędne do sensownego życia w XXI wieku. Miałem szczęście pracować na trzech kontynentach jako dyrektor zarządzający w spółce J.P. Morgan, która osiągnęła nieprawdopodobnie ambitny cel - całkowitą zmianę rodzaju działalności, co przyniosło w tym samym czasie fenomenalne wyniki. (Czytelnicy niezaznajomieni ze światem biznesu mogą sobie to przedstawić w sposób następujący: udało się nam przeprowadzić kapitalny remont naszego samolotu, w pełni go wyposażając, a wszystko to zrobiliśmy w trakcie lotu i na dodatek pod ostrzałem wroga). Codzienne życie stawia podobne wyzwania, gdy my - nauczyciele, prawnicy, osoby prowadzące dom - musimy żonglować pracą, domem oraz naszymi relacjami, próbując przystosować się do niemiłych niespodzianek, jakie niesie z sobą każdy dzień. Ci najbardziej skuteczni z nas są mistrzami tych właśnie umiejętności, których przykład daje J.P. Morgan: zrozumienia swoich mocnych i słabych stron, kontrolowania własnego życia, dokonywania trudnych wyborów oraz przystosowywania się do zmieniających się warunków.
Współczesna psychologia mówi, że zdrowe, szczęśliwe jednostki mają również głębokie poczucie celu. To znaczy opowiadają się za wyznawanymi wartościami, odczuwają więzi z innymi ludźmi oraz służą celom większym od nich samych i ich własnego "ja". Szczerze mówiąc, większość z nas nie czuje, by te życiodajne wartości powstawały w miejscu pracy. Wręcz przeciwnie, korporacje to stresujące i bezduszne miejsca, gdzie pozbawieni charakteru menedżerowie wygłaszają komunały o szacunku, a podwładnych traktują jak narzędzia, których można użyć, a potem odrzucić. Osoby na stanowiskach kierowniczych snują porywające wizje, ale brak im odwagi i oddania, by się dla nich poświęcić. Nawet najgorsze firmy dają zarobek, ale są duchowymi bankrutami, kompletnie niezdolnymi do zapewnienia radości, spełnienia oraz pokoju, które znajdujemy na przykład w naszych rodzinach lub które czerpiemy z tradycji.
Wielu z nas zwraca się ku religii i duchowości, szukając tego, czego brakuje w miejscu pracy. I choć często znajdujemy pociechę i inspirację w kościele, synagodze czy meczecie, niejednokrotnie wychodzimy z nabożeństw bez wyraźnych wskazówek, które pomogłyby nam w skomplikowanych wyborach niesionych przez tydzień pracy. Nasze tradycje religijne niejednokrotnie dostarczają nam niezrównanej mądrości, ale żadnych prostych metod umożliwiających wplecenie jej w codzienne życie. Moja tysiącstronicowa Biblia - mimo swego bogactwa - nie jest strategią. Nasze duchowe tradycje dostarczają odpowiedzi, ale pozostawiają nam nieustannie dręczące pytanie: W jaki sposób mam połączyć swoje najgłębsze przekonania z tym, co robię przez cały tydzień w pracy i w domu?
A zatem wyzwaniem dla nas jest stworzenie strategii na całe życie, strategii z gruntu duchowej, lecz przydatnej również w sferze doczesnej. Właśnie takiej, ponieważ musimy podejmować trudne decyzje, załatwiać różne sprawy oraz adaptować się do nieustannie zmieniającego się świata - tak jak robią to najlepsze korporacje. Równocześnie musimy znaleźć spokój i spełnienie przez osiągnięcie tej wielkości, do której jesteśmy powołani jako istoty ludzkie. Jesteśmy tu, na ziemi, po to, by żyć dla jakiegoś wielkiego celu, który nas uwzniośli i który podda nas próbie. Jesteśmy tu po to, by stać się wizjonerami dostrzegającymi coś więcej niż tylko własną korzyść, wizjonerami spoglądającymi w perspektywie dłuższej niż własne życie, ponieważ nasze serca i dusze są większe od jakiejkolwiek pracy czy pieniędzy. Przemieniając siebie w to, kim powinniśmy być, uczynimy naszą cywilizację tym, czym być powinna: nie małoduszną ludzkością pochłoniętą tylko sobą, lecz wielkoduszną cywilizacją, która kocha życie, innych ludzi i cały świat.
Niniejsza książka zawiera praktyczne wskazówki, jak być człowiekiem, lecz odrzuca konwencjonalne poradnikowe myślenie. Większość poradników "sztuki życia" daje nam gwarancję zauważalnych rezultatów, które mają być skutkiem samej lektury. Niniejsza książka nie gwarantuje żadnego rezultatu, jeśli nie zrobimy niczego więcej oprócz jej przeczytania. Wszelkie inne tego typu poradniki rozbijają nasze życie na fragmenty, skupiając się wyłącznie na danym problemie i obiecując go rozwiązać: jak zostać milionerem, jak znaleźć partnera, jak zdać egzaminy na studia lub dostać pracę. Niniejsza książka stawia przed nami wyzwanie polegające na przemianie swojej pracy, domu, przekonań i działań, duszy i ciała w jedną zintegrowaną całość. Inne książki omawiają proste, prowadzące do celu kroki. Ta książka wytycza niełatwą ścieżkę wymagającą ćwiczeń rozłożonych na całe życie.
Skończył się czas łatwych rozwiązań, ponieważ łatwe rozwiązania zawiodły. Zbyt wielu z nas ciężko pracuje, znajdując niewiele zadowolenia w pracy (lub co gorsza będąc nią znudzonymi). Czujemy, że prowadzimy rozszczepione życie, rozdarte pomiędzy ścierającymi się potrzebami pracy i rodziny. Szybko zmieniający się świat bombarduje nas wyborami, a my zbyt często wybieramy kiepsko, jeśli chodzi o związki, karierę, styl życia. Martwimy się, czy jutro będziemy mieć pracę, jaki świat odziedziczą po nas nasze dzieci i wreszcie - po głębszym namyśle - czy nasza ciężka praca ma jakiekolwiek znaczenie w tym wielkim i skomplikowanym świecie. Z roku na rok, w kolejnych ankietach, rosnąca liczba Amerykanów stwierdza, że są nieufni, nieszczęśliwi i niespełnieni. Połowa z nas mówi, że jest gorzej niż było dwa pokolenia wstecz, a 60 procent wierzy, że naszym dzieciom będzie jeszcze gorzej niż nam.
Odrzucam powyższą prognozę, a książkę tę napisałem z pełnym nadziei przekonaniem, że możemy przezwyciężyć owe trudności, mieć dobre samopoczucie, być "lepszymi wersjami" samych siebie oraz inspirować nasze rodziny i współpracowników, by także oni zdecydowali się na swoje "lepsze wersje". Wiem, że jest to możliwe, ponieważ sam tego doświadczyłem. Na kolejnych stronach odwiedzimy domy rodzinne, slumsy Caracas, sale konferencyjne korporacji oraz wysypiska śmieci w Manili, gdzie zobaczymy sylwetki kilkorga zwykłych ludzi, jakich wielu - ludzi, którym udało się być "lepszymi wersjami" samych siebie, ponieważ znaleźli cel, dla którego warto żyć, wizję, o którą warto walczyć, oraz wartości, za którymi warto się opowiedzieć.
Wiem również, że strategia przedstawiona w niniejszej książce jest skuteczna, ponieważ jej kluczowe metody potwierdzają swą skuteczność od prawie pięciu wieków. Na strategiczny szkielet tej książki wpływ miała spółka J.P. Morgan (oraz inne wielkie korporacje), ale jej serce wypełnia inspiracja żyjącego w XVI wieku Ignacego Loyoli, założyciela zakonu jezuitów - wspólnoty kapłanów i braci. Ignacy opracował nieocenione techniki radzenia sobie z fundamentalnymi w życiu pytaniami, które służą wytyczaniu dróg prowadzących do odpowiedzi. Przez umieszczenie jego spostrzeżeń w solidnych ramach strategii stworzymy wyjątkowo potężne w swej skuteczności podejście do najważniejszej dla nas kwestii: bycia przywódcą własnego życia.
W wielu miejscach (ale bynajmniej nie we wszystkich) język niniejszej książki czerpie z tradycji chrześcijańskiej, którą dzielę z Ignacym Loyolą. Nie oznacza to jednak, że nakłaniam muzułmanina, żyda, świeckiego humanistę czy czytelnika o jakichkolwiek innych przekonaniach, by przyjął moje wierzenia. Raczej proszę, by rozważył w trakcie lektury życiodajne zasoby własnej tradycji, a jestem pewien, że wkrótce będziemy kroczyć jedną drogą. Ideały tu przedstawione są zakorzenione w pewnym pojęciu ludzkiego celu podzielanym przez wiele duchowych i humanistycznych tradycji. Tak naprawdę to nie moja chrześcijańska tradycja, lecz buddyzm tybetański Dalajlamy najlepiej oddaje "argumentację" niniejszej książki:
- Jeśli szukasz oświecenia dla siebie, chcąc po prostu podnieść swój status i wzmocnić swoją pozycję, mijasz się z celem; jeśli szukasz oświecenia dla siebie, byś mógł służyć innym, jesteś u celu (Cyt. za: Lawrence J. Lad, David Luechauer, On the Path to Servant Leadership, [w:] Larry C. Spears (red.), Insights on Leadership: Service, Stewardship, Spirit, and Servant-leadership).
Obecny wiek potrzebuje rzesz ludzi, którzy chcieliby zintensyfikować swoje działania i żyć dla wielkiego celu, którzy wiedzą, jak dokonywać mądrych wyborów, i którzy sprawią, że każdy dzień będzie ważny.
Część pierwsza
Stwórz nową strategię na nowe czasy
Rozdział 1
Nasz dylemat
Znajdź drogę w złożonym i szybko zmieniającym się świecie
My, współcześnie żyjący ludzie, przyswajamy więcej informacji i podejmujemy więcej decyzji w ciągu przeciętnego dnia niż nasi przodkowie w ciągu miesiąca. Z pozoru dobrze adaptujemy się do tego szalonego tempa. Bez trudu zmieniamy telefon na telefon komórkowy, następnie na komunikator internetowy, oczekując kolejnej nowinki. Nikt nie odczuwa nieodpartej potrzeby powrotu do korzystania z gołębi pocztowych lub telefonów z obrotową tarczą.
Jednak wewnętrznie sprawy mają się dużo gorzej. Liczne ścierające się potrzeby życia codziennego rozrywają nas na kawałki. Godzinami pracujemy, by zaspokoić potrzeby naszych rodzin, ale jak na ironię ostatecznie spędzamy z nimi za mało czasu. Podejmujemy ogromną liczbę decyzji, ale gdy to robimy, czujemy się coraz bardziej zestresowani. Pracujemy wydajnie w wysoce stechnicyzowanych zawodach w gigantycznych międzynarodowych korporacjach, ale wracamy do domu i zastanawiamy się, czy nasza praca ma w ogóle jakikolwiek sens.
W czasie, gdy czytasz tę stronę, cztery istotne czynniki w sposób radykalny modyfikują środowisko, w którym nam wszystkim przyszło żyć i pracować. Tymi czynnikami są: zmiana, zderzenie kultur, rosnąca skala i złożoność. Zaraz opowiem, jak mój niegdysiejszy pracodawca usiłował zapanować nad zmianą i złożonością. Ta historia, związana z wielkim biznesem, jest również przypowieścią o twoim i moim życiu. Okoliczności, które zatrzęsły środowiskiem biznesu, wstrząsnęły również naszym światem. Faktycznie, często odczuwamy wstrząsy boleśniej od naszych pracodawców, ponieważ niejednokrotnie radzą sobie oni ze zmianą, zrzucając jej skutki uboczne na nasze barki.
Zmiana, zderzenie kultur, rosnąca skala oraz złożoność nie znikną; wręcz przeciwnie - nabiorą tempa. Stąd dobrze prosperujące korporacje musiały wreszcie zrozumieć, że podejście "wszystko po staremu" już się nie sprawdza. Musimy zdać sobie sprawę, że nie sprawdzi się ono również w naszym przypadku.
Twórcza destrukcja oraz kryzys tożsamości
Ekonomista Joseph Schumpeter (1883-1950) ukuł termin twórcza destrukcja na określenie procesu zastępowania istniejących technologii przez nowe. Telewizory, komputery, telefony komórkowe oraz samochody to tylko kilka z niezliczonych innowacji XX wieku, które dały początek nowym branżom, zmieniły nasz styl życia i podniosły poziom dobrobytu. Jednak nowinki techniczne przyczyniają się do powstawania jednej działalności handlowej kosztem innej. Dlatego też Schumpeter pisał raczej o destrukcji niż o ewolucji czy procesach zmian.
Od momentu, w którym zapisał on na papierze swoją tezę, twórcza destrukcja znacznie przybrała na sile. Wystarczy porównać wiek XIX z końcem wieku XX. Gdy w 1879 roku Thomas Edison po raz pierwszy pokazał światu prototyp żarówki, dla producentów świec i lamp naftowych - że się tak wyrażę - zgasło światło. Minęły jednak dziesiątki lat, nim Ameryka została pokryta siecią energetyczną. Producenci lamp naftowych mieli zatem czas, by obmyślić kolejne posunięcia, podczas gdy ich znikająca za horyzontem branża powoli osuwała się w ciemną noc przestarzałości.
W niecałą dekadę od debiutu żarówki Edisona George Eastman opatentował pierwszy aparat Kodaka. Przez kolejne dziesięciolecia Kodak bez wahania kontrolował 60 procent światowego rynku filmów do aparatów. Firmowe reklamy pokazywały uśmiechnięte dzieci przypominające nam, by utrwalać nasze "chwile z Kodakiem". Jednak nikt z kadry kierowniczej firmy się nie uśmiechał, gdy dla samego Kodaka nastał moment prawdy wraz z nadejściem ery aparatów cyfrowych. Nowa technologia nie wymagała ani filmu, ani odczynników chemicznych do wywoływania zdjęć; główny obszar działalności biznesowej Kodaka nagle okazał się przestarzały. Sprzedaż filmów gwałtownie spadła, a Kodak stanął w obliczu likwidacji. Producenci świeczek mieli dziesięciolecia, by poradzić sobie z elektryfikacją (i wielu z nich poradziło sobie, sądząc po znacznym handlu świecami o różnych kształtach, rozmiarach i zapachach), ale kierownictwo Kodaka miało miesiące, by wymyślić swoją firmę na nowo. Twórcza destrukcja zebrała straszliwe żniwo w firmie, która dwadzieścia lat wcześniej szczyciła się zatrudnieniem na poziomie stu pięćdziesięciu tysięcy pracowników, a teraz liczyła zaledwie trzydzieści tysięcy. Jeden z komentatorów świata biznesu podsumował los Kodaka w następujący sposób: "Byli na tyle błyskotliwi, by dokonać przemiany w branży, ale nieposkromiona pycha kazała im wierzyć, że wraz z nimi ewolucja osiągnęła swój szczyt" (Conrad de Aenlle, History Offers Hope and Fear for Kodak).
Kodak jest typowym przykładem głębokich zmian zachodzących w dzisiejszych czasach zarówno w realiach biznesu, jak i codziennego życia. Przez znaczną część swej historii menedżerowie Kodaka znali swoją tożsamość: stanowili kierownictwo wiodącej firmy produkującej i przetwarzającej materiały fotograficzne. Dzisiejszych menedżerów cechuje mniejsza jasność zrozumienia sytuacji, pozbawieni są również długofalowej pewności; konkurencja, klienci, a nawet linie podstawowych produktów mogą się zasadniczo zmienić w ciągu zaledwie kilku lat. Wskutek tego spółki i ich kadra kierownicza muszą sobie zadawać pytania, które niegdyś wydawałyby się niewiarygodnie głupie: Kim jesteśmy? Co staramy się osiągnąć?
Kolejny przykład to J.P. Morgan, mój poprzedni pracodawca. W 1983 roku my, odbywający praktyki menedżerskie, wiedzieliśmy, że podstawą naszej działalności biznesowej było pożyczanie pieniędzy dużym firmom oraz inwestowanie środków z ich funduszy emerytalnych. Wiedzieliśmy również, czym się nie zajmowaliśmy: zarządzaniem siecią punktów detalicznych oferujących kredyty hipoteczne i prowadzeniem rachunków bieżących dla "zwykłych" ludzi, takich jak ty i ja (miałem na tyle szczęścia, by znaleźć zatrudnienie u J.P. Morgana, ale nie byłem wystarczająco bogaty, by zostać jego klientem).
Co prawda Morgan od zawsze zajmował w rankingach pozycję "banku cieszącego się największym uznaniem", jednak nawet my, stażyści 1983 roku, wiedzieliśmy, że nad naszym czcigodnym i wzorowym modelem bankowości zawisła ręka przeznaczenia. Marże się kurczyły, a banki prześcigały się w pożyczaniu pieniędzy dużym firmom, które w ten sposób korzystały z mnóstwa alternatywnych sposobów na pozyskiwanie funduszy. Bankierzy są często przedstawiani jako nudni, ociężali i oporni na zmiany; ale przecież nawet drwal może nauczyć się stepować, gdy zmiana staje się koniecznością.
Stojąc w obliczu marnych perspektyw dla naszej podstawowej działalności biznesowej, zarząd Morgana uruchomił strategiczną machinę, by przeszczepić rentowne i rozrastające się finansowe gałęzie działalności na korzenie "starego" Morgana.
Mówiąc wprost: wymyślaliśmy siebie na nowo, nieustannie; nasza działalność ulegała zmianom, a wraz z nią zmieniała się obsada pierwszo- i drugoplanowych aktorów. Morgan nie mógł w nieskończoność zaciągać nowych zobowiązań wobec firm, a zatem nie mógł też w nieskończoność zaciągać nowych zobowiązań wobec pracowników. I działania, i pracownicy musieli albo przynosić korzyści, albo zniknąć.
Niektórzy pracownicy kulili się ze strachu, pracowali ciężko i starali się być dobrej myśli. Jednak inni zaczęli już myśleć o sobie jako autonomicznych jednostkach, wypatrując atrakcyjnych ofert pracy i postanawiając nigdy nie dać się wykosić w okresowych żniwach zwolnień (w wyniku restrukturyzacji, reorganizacji, outsourcingu czy też - jak to ostatnio określono w jednej z większych amerykańskich spółek nowo ukutym niedorzecznym eufemizmem - redukcji naboru). Spółka J.P. Morgan roku 1983, w której wielu korporacyjnych weteranów długimi latami pracowało ramię w ramię, pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku zamieniła się w miejsce pracy, przez które w wyniku szybkiej rotacji przewijało się mnóstwo ludzi. Z około pięćdziesięciu osób, które razem ze mną przyszły do Morgana na praktyki menedżerskie, dwadzieścia lat później nie było w firmie już ani jednej.
Nie tylko pracownicy przemijają w szybko zmieniających się korporacjach, przemijają również całe korporacje. Dzisiejsza spółka JPMorgan Chase jest zlepkiem, który został sklecony na przestrzeni ponad dwóch dekad i który raczej powinien nosić nazwę "JPMorgan-ChaseManhattan-ManufacturersHanover-ChemicalBank-BankOne-BearStearns" itd. Pominąłem parę nazw, ale jest chyba jasne, o co mi chodzi. Guru marketingu doszli do całkiem mądrego wniosku, że łatwiej zmieścić na wizytówkach JPMorgan Chase. Jednak jak wszyscy jego konkurenci JPMorgan Chase pozostaje dziełem niedokończonym, które, co wielce prawdopodobne, nim niniejsza książka zostanie wydrukowana, pochłonie nowe korporacyjne DNA.
Spółki składające się dzisiaj na JPMorgan Chase same były niegdyś wielkimi firmami; teraz tworzą jedno kolosalne przedsiębiorstwo. W 1983 roku dołączyłem do szeregów spółki liczącej jakieś dwadzieścia tysięcy pracowników. Liczba ta wydawała się wówczas oszałamiająco wielka, ale to nic w porównaniu ze stu siedemdziesięcioma tysiącami pracującymi w JPMorgan Chase. Dzisiejsze największe korporacje można by porównać do sporych miast: Wal-Mart zatrudnia około dwóch milionów ludzi, co przekracza liczbę ludności takich miast jak Filadelfia, Detroit czy Dallas.
Łatwiej jest określić wspólną kulturę i wspólne wartości w małej wiosce niż w kosmopolitycznym mieście. Z tego samego powodu łatwiej było wpajać pracownikom właściwe praktyki J.P. Morgana, gdy firma była mniejsza, a jej kultura tak namacalna, że całkiem dosłownie mogliśmy ją zobaczyć i dotknąć. Siedziałem w tej samej sali operacji bankowych, w której niegdyś pracował sam znamienity J.P. Morgan Junior. Ten sam bogato zdobiony żyrandol, który kiedyś oświetlał surowe oblicze tytana, teraz świecił nad moim biurkiem. Jednak w dzisiejszych czasach tysiące nowo przyjmowanych każdego roku pracowników nie mają szans dostąpić oświecenia w kwestii korporacyjnej kultury, medytując pod żyrandolem staruszka i łącząc się z jego duchem; historyczne bankowe piętro J.P. Morgana zostało sprzedane deweloperom i dzisiaj jest holem budynku mieszkalnego.
Powodem, dla którego przywołuję tę historię, nie jest nostalgia czy rozgoryczenie. Menedżerowie J.P. Morgana doszli do słusznego wniosku, że nasz stary model już się nie sprawdzał, a ja odegrałem niewielką, acz określoną rolę w procesie wyrzucania praktyk dawnych dni do korporacyjnego lamusa. Firma mogła się rozwijać nadal tylko dzięki temu, że zaczęła inaczej prowadzić swoje interesy. Możemy z sentymentem wspominać minione czasy, w których w naszym odczuciu świat biznesu był mniejszy, bardziej przewidywalny i łatwiejszy w zarządzaniu. Nie możemy jednak dłużej tkwić w tamtych czasach, jeśli mamy przeżyć. Przytoczone historie twórczej destrukcji służą jako przypowieści znajdujące zastosowanie w naszym życiu wykraczającym poza salę operacji bankowych czy hipermarket. Nami wszystkimi miotają te same sztormy, które przetaczają się przez korporacje, niezależnie od tego, czy pracujemy w banku, czy w szpitalu, mieszkamy w dużym mieście czy na wsi, rozpoczynamy karierę czy też przechodzimy na emeryturę.
My również musimy zmagać się z tymi samymi pytaniami, od których zależy dziś przyszłość dużych przedsiębiorstw: Kim jesteśmy? Dlaczego jesteśmy właśnie tutaj? Co staramy się osiągnąć? Zmiana, złożoność, zderzenie kultur oraz rosnąca skala zmuszają nas do odpowiedzi na te fundamentalne pytania o nas samych. Odpowiadając na nie, stworzymy solidne fundamenty trwałej strategii na całe życie.
- Przez ostatnią dekadę nasze życie było pod wpływem ogromnych zmian. Jakie zmiany - w pracy, kulturze lub technologiach - miały wpływ na twoje życie? W jaki sposób twoje dzisiejsze życie różni się od tego sprzed dwóch dekad?
Zmiana zmusza mnie do odkrycia, kim jestem
Dawniej firmy takie jak Kodak i J.P. Morgan utożsamiano z konkretnymi produktami (Kodak był producentem filmów fotograficznych, a J.P. Morgan był pożyczkodawcą). Tego typu firmy często pozostawały stabilne przez dziesięciolecia. W dzisiejszych czasach spółki i organizacje muszą wciąż i na nowo obmyślać siebie i swoją działalność.
Dawniej również poszczególne osoby utożsamiały się z konkretnym "produktem" lub pracą, którą wykonywały. W istocie, tożsamość naszych przodków niejednokrotnie dosłownie pochodziła od ich zawodów: wystarczy pomyśleć o takich nazwiskach jak Stolarz czy Piekarz. Pan Piekarz był - co zrozumiałe - miejskim piekarzem (wykonywał zawód, który najprawdopodobniej wykonywać mieli również jego syn i wnuk).
Jednak postęp techniczny, konkurencja korporacyjna oraz nieustanne zwiększanie wydajności wyparły tradycyjne pojęcie kariery definiowanej przez Webster’s New World Dictionary jako "zawód lub zajęcie, do którego człowiek przyucza się i który wykonuje w swoim życiu". Dla znacznej większości z nas to przyjemne pojęcie jest z gruntu przestarzałe. W dzisiejszych czasach niewiele osób przyucza się w szkołach do zawodu, który będą wykonywać w jednej firmie przez całe swoje życie zawodowe. Przewiduje się, że dzisiejsi absolwenci wyższych uczelni będą raczej pracować dla siedmiu do dziesięciu różnych pracodawców w ciągu swojej kariery. Znam ludzi, którzy jeszcze przed trzydziestką zdążyli przewinąć się przez dziesięć różnych firm.
Większość z nas będzie żyła dziesiątki lat dłużej niż nasi pradziadowie i zestarzeje się w świecie diametralnie odmiennym od tego, w którym się urodziła. Wielu dorosłych doświadczyło już w swoim życiu pojawienia się telewizji, telefonów komórkowych, komputerów osobistych oraz podróży samolotami odrzutowymi. I ktokolwiek próbowałby przewidzieć krajobraz technologiczny 2050 roku, byłby równie daleko od prawdy, co Charles H. Duell, komisarz amerykańskiego Biura Patentów z XIX wieku, który miał przewidująco powiedzieć, że "wszystko, co mogło zostać wynalezione, już zostało wynalezione" (Cyt. za: Henry Ehrlich, The Wiley Book of Business Quotations).
Nieustannie rozwijający się świat zmusza nas nie tylko do adaptowania się i bycia elastycznymi, lecz także do zmierzenia się z fundamentalnymi pytaniami o naszą tożsamość. Może któryś z naszych pradziadków mówił: "Jestem pan Piekarz, piekarz miejski". Jednak zawód nigdy nie był w stanie uchwycić pełni tożsamości osoby. I jest to prawdziwe szczególnie dzisiaj, gdy większość z nas wykonuje wiele różnych zawodów oraz znajduje radość, będąc aktywnymi przez całe lata po zakończeniu swoich karier. Opieranie swojej tożsamości na pracy zawodowej nie tylko nie ma większego sensu, lecz także nie jest już możliwe, wziąwszy pod uwagę wszystkie zmiany wpływające na nasze życie zawodowe.
W czasach, gdy kariery były jeszcze bardziej stabilne, kluczowym pytaniem życia zdawało się: Jaką pracę mam wykonywać? Dzisiaj kluczowe pytania są głębsze i stanowią większe wyzwanie: Kim jestem? Po co jestem tu, na ziemi? Jaką osobą będę? W swojej karierze mogę wykonywać wiele zawodów, ale co pozostaje, gdy zmieniam pracę, firmę lub zawód? Ja pozostaję. Kim jest ta osoba, co jest - oprócz następnej wypłaty - celem jej życia? Jeśli nie jestem w stanie świadomie sformułować jakiegoś nadrzędnego sensu spajającego moje życie, to staje się ono szeregiem bezładnych epizodów, a ja dryfuję pomiędzy różnymi miejscami pracy, różnymi związkami, aż w końcu ląduję na emeryturze.
Zderzenie kultur zmusza mnie do odkrycia, za czym się opowiadam
Podczas gdy spółki i jednostki starają się podołać zmianom, rodzą się konflikty o to, jak powinno się wykonywać pracę oraz jak należy przeżyć życie. Dane mi było mieszkać i pracować na trzech kontynentach, dzięki czemu doświadczyłem zarówno błahych, jak i głębokich przypadków zderzenia kultur. Nam, Amerykanom, wydawało się, że wiemy, jak prowadzić interesy: wewnętrzne spotkania w Nowym Jorku odbywały się na totalnym luzie; każdy, począwszy od najniżej postawionych stażystów aż po dyrektorów zarządzających, szczerze i bez zahamowań podawał w wątpliwość zalety przedstawianych propozycji. Na spotkaniach z klientami błyskawicznie przechodziliśmy do rzeczy i prawie zmuszaliśmy ich do zawarcia umowy.
Gdy jednak wysiadaliśmy z samolotów w Japonii, jakoś traciliśmy rezon. Nie mieliśmy pojęcia, czy kłaniać się naszym japońskim kolegom, czy ściskać im prawice, czy też może i jedno, i drugie. Na spotkaniach biznesowych agresywnie nawijaliśmy o transakcjach, wprawiając naszych japońskich kolegów i klientów w lekkie zażenowanie, a także przerażając ich naszą bezczelnością i jawnym brakiem wyczucia w kwestii budowania długotrwałych relacji.
Życie w erze globalizmu zanurzyło nas w cudownie orzeźwiającej, acz oszałamiająco zróżnicowanej kulturowo kąpieli. Mówimy wieloma językami, a podstawę naszej diety stanowią rozmaite kuchnie. Wielu z nas wierzy w Boga, ale wielu też nie wierzy. Niektórzy z nas wytrzymają bez seksu do ślubu, inni "pójdą na całość", wymieniwszy zaledwie kilka maili. Moi dziadkowie spędzili praktycznie całe swoje życie w jednym mieście, mieszkając wśród dobrze znanych im sąsiadów, którzy podzielali jeden i ten sam światopogląd i takie same wartości. Ja natomiast często spotykam w ciągu jednego dnia tylu ludzi, ilu oni spotkali w ciągu całego życia. Wspólny światopogląd ich małej wioski ustąpił mojej kosmopolitycznej kakofonii rozmaitych religijnych, etnicznych i pokoleniowych kultur.
Zmiana zmusiła nas do zadania sobie pytania: Kim jestem? Dlaczego jestem tu, na ziemi? Różnorodność kulturowa dodaje kolejne fundamentalne pytania do naszej coraz dłuższej listy: Jak powinienem się zachowywać i jak traktować innych ludzi? Jakie wartości są ważne i podstawowe zarówno dla biznesu, jak i dla życia prywatnego?
W jednorodnej, stabilnej kulturze często nasiąkaliśmy odpowiedziami na powyższe pytania w domu, szkole i sąsiedztwie. Zazwyczaj przyjmowaliśmy je jako oczywiste. Teraz musimy jeszcze raz i świadomie zadać te pytania sami i sami na nie odpowiedzieć.
Skala zmusza mnie do rozważenia, dlaczego jestem ważny
Stajemy w obliczu pytań będących osnową życia dzięki jeszcze innemu współczesnemu zjawisku: spółkom rozrastającym się do gigantycznych rozmiarów w kurczącym się świecie.
Współczesne media bombardują nas wiadomościami i obrazami przedstawiającymi coraz mniejszy świat: w czasie rzeczywistym oglądamy, jak Brytyjczycy uciekają z autobusów rozrywanych przez bomby podłożone przez terrorystów. W tym samym czasie wysyłamy naszym znajomym z pracy SMS-y z pytaniem, czy wszystko u nich w porządku. Im mniejszy staje się świat, tym mniejsi się czujemy. Każdego wieczoru oglądamy wydarzenia z odległych zakątków ziemi, które zmieniają jej oblicze i mogą mieć wpływ na nasze bezpieczeństwo oraz środki do życia; czujemy, że nie mamy żadnej władzy pozwalającej nam cokolwiek w tej sprawie zrobić; bywa, że po prostu przełączamy na inny kanał serwujący nieco lżejszą strawę i w ten sposób przypominamy sobie, że nasza monotonna egzystencja rozciągnięta pomiędzy wyjściami do pracy i powrotami do domu blednie w porównaniu z bogatym i kolorowym życiem celebrytów.
Galopujący gigant współczesnej komercji jeszcze bardziej pogłębia wrażenie, w którym jesteśmy relatywnie niewiele znaczącymi trybikami w olbrzymiej światowej machinie. Mój dziadek, rolnik żyjący od pierwszego do pierwszego, mógł bezpośrednio oglądać swoje osiągnięcia. Mieszkał wraz z dorastającymi dziećmi, które żywił; pomagał przy budowie domu, pod którego dachem znaleźli schronienie.
Ja również pomagałem przy zapewnieniu ludziom pożywienia i dachu nad głową. J.P. Morgan finansowo wspierał i doradzał sieciom supermarketów, przedsiębiorcom budującym domy oraz producentom żywności; nasza firma zatrudniała tysiące ludzi, umożliwiając im utrzymanie swoich rodzin na godnym poziomie; zarządzaliśmy planami emerytalnymi zapewniającymi niezliczonym emerytom stabilny i wygodny schyłek życia. Ja i moi koledzy z J.P. Morgana pomagaliśmy wyżywić i zapewnić dach nad głową większej liczbie ludzi niż mój świętej pamięci dziadek lub ja moglibyśmy sobie wyobrazić.
I tu właśnie leży sedno problemu: nie mógłbym sobie nawet wyobrazić. Duże może być piękne, jeśli chodzi o wydajność i fachowość wynikające z połączonych sił ludzkich, zjednoczonych wokół wspólnych celów i działających na wielką skalę. Jednak duże może być również demoralizujące, gdy bankierzy, księgowi, pracownicy administracyjni i specjaliści od zasobów ludzkich szukają sensu w naszej pracy. Ludzie z pokolenia mojego dziadka, z których większość pracowała na własny rachunek w niewielkich sklepach lub gospodarstwach rolnych, znali i mieli bezpośredni kontakt z tymi, których żywili. Zatrudnieni z mojego pokolenia, często zakotwiczeni na swoich stanowiskach pracy w morzu boksów, mają kontakt wzrokowy z liczbami w arkuszach kalkulacyjnych, a nie rodzinami spożywającymi żywność, którą produkujemy. I dlatego możemy czuć się wyobcowani, oderwani od produktów wytworzonych przez naszych pracodawców oraz od ludzi, którym służymy. Obsługujemy pożyczki finansujące zakłady, których nigdy nie odwiedzamy; zakłady pieką chleby dla bezimiennych miast rozsypanych po całym kontynencie.
Wiemy, że nasza praca musi przynosić owoce, ale czasami niemożliwe jest dostrzeżenie, jakie te owoce są. Jeślibym nawet heroicznie przyjął na swoje barki pracę dwóch osób (co niekiedy czyniłem), ani nie obniżyłoby to kosztów usług J.P. Morgana nawet o jednego centa, ani nie podniosło zysków spółki z akcji o tę samą kwotę. I to jest zniechęcające! Gdy odszedłem z Morgana, ktoś mnie po prostu zastąpił, a biznes kręcił się jak dotychczas. Istotnie, tylu kolegów przychodziło i odchodziło, że trudno było znaleźć w pracy poczucie wspólnoty; jeździliśmy windami w towarzystwie prawie anonimowych osób, które każdego dnia przechodziły przez obrotowe drzwi firmy, a wszyscy byli przyporządkowani do wyspecjalizowanych działów rozrzuconych po światowej sieci J.P. Morgana.
Skala i jej produkty uboczne, takie jak wysoce wyspecjalizowane zawody, mogą powodować w nas poczucie wyobcowania, brak większego znaczenia i wyizolowanie. W 1800 roku cztery na pięć osób były samozatrudnione, a przez to dobrze powiązane z tymi, na których wywierały wpływ swoją pracą. Nasza dzisiejsza więź z pracą różni się diametralnie. I dlatego na naszej liście przybywa kolejnych pytań: Dlaczego jestem ważny? Co nadaje znaczenie memu życiu?
Ujmując to innymi słowy, w gigantycznych spółkach można znaleźć zarobek, ale nie poczucie sensu. Stąd w coraz większym stopniu poczucie sensu musimy znajdować dla siebie sami.
- Na jakich zasadach opierasz swoje postępowanie z innymi ludźmi?
Czy są to reguły, których nauczyłeś się w okresie dorastania, w kościele, w życiu zawodowym?
Co sprawia, że twoje życie ma głęboki sens? Dlaczego jest to ważne, że jesteś tutaj, w tym świecie liczącym sześć miliardów ludzi?
Złożoność zmusza mnie do odkrycia sposobu na dokonywanie dobrych wyborów
Trzy wyżej omówione trendy - zmiana, zderzenie kultur oraz skala - współdziałają z całym mnóstwem innych czynników, wskutek czego nasze współczesne życie staje się niewiarygodnie złożone. To naprawdę pocieszające, że mamy bez porównania większe możliwości wyborów związanych z miejscem pracy i stylem życia, ale większa liczba opcji przekłada się na większą liczbę decyzji do podjęcia. Zastanawiamy się, czy iść, czy nie iść na studia, które studia wybrać, jaki zawód wykonywać, gdzie mieszkać, kogo poślubić, kiedy zmienić pracę oraz jak dużo zaoszczędzić na czas emerytury. Jak się okazuje, niektórych z tych wyborów będziemy dokonywać kilkakrotnie w życiu zawodowym, nim przejdziemy na emeryturę. A nie zapominajmy także o bardziej prozaicznych życiowych wyborach takich jak, na przykład, które z około stu rodzajów płatków śniadaniowych kupić.
Można by myśleć, że dzięki tylu dokonanym wyborom z czasem staniemy się fachowcami w podejmowaniu decyzji. Jednak praktyka pokazuje zupełnie coś przeciwnego. Badacze odkryli, że niezależnie od tego, czy chodzi o decyzję inwestycyjną związaną z wyborem planu emerytalnego, czy wybór rodzaju dżemu w supermarkecie, ludzie dokonują najmądrzejszych i najbardziej sumiennych wyborów tylko wówczas, gdy rozważają ograniczoną liczbę zmiennych. Olbrzymi wachlarz możliwości wprawia nas w stan oszołomienia, a konieczność skomplikowanego ich przesiewania budzi w nas lęk. I dlatego wolimy zdać się na przeczucia, te same wybory, których dokonali nasi przyjaciele, lub po prostu "ene due rike fake".
Innymi słowy, sama liczba wyborów, jakich musimy dokonać - wraz z ich złożonością - nadwerężyła naszą umiejętność ich trafnego dokonywania. Dlatego czasami "ene due rike fake" wydaje się taktyką równie dobrą jak każda inna, biorąc pod uwagę trudność wyborów, przed którymi stoimy. A stoimy w obliczu pozornie niedających się pogodzić kompromisów, takich jak na przykład konieczność podjęcia decyzji (pod presją czasu oczywiście) związanej z przeniesieniem miejsca pracy, które pomoże nam w karierze, ale które może zaszkodzić naszemu życiu rodzinnemu. Lub, co gorsza, nie mamy poczucia wystarczającej kontroli nad okolicznościami wpływającymi na podejmowanie dobrych decyzji, jak niezliczone rzesze ludzi, którzy trzymają się kurczowo niedających satysfakcji posad tylko po to, by nie utracić świadczeń, na których im zależy.
Spodobała Ci się ta pozycja? Sięgnij po nią.
250 stron, które zmienią Twój świat.
Dla Chrisa Lowneya trzy wskazania to droga do sukcesu. Prosta. Co nie znaczy, że banalna. Autor prowadzi czytelnika przez meandry niepewnego świata powoli i cierpliwie. Pokazując szanse, jakie daje rzeczywistość, odciąga nas od egoizmu, tymczasowych zachcianek czy łatwych przyjemności. Swój wywód ilustruje konkretnymi przykładami z kariery zawodowej i życia osobistego.
Jego książka to współczesna wersja "Ćwiczeń duchownych" Ignacego Loyoli. Dowód na to, że pracą i wytrwałością każdy może dojść do obranego celu.
Skomentuj artykuł