Humor przypomina nam, abyśmy nie traktowali siebie samychzbyt poważnie. To dotyczy także ludzi na samym szczycie.
Któregoś razu, kiedy papież Jan XXIII przebywał w Rzymie, otrzymał list od małego chłopca o imieniu Bruno.
"Drogi Papieżu - pisał Bruno - nie potrafi ę się zdecydować.
Nie wiem, czy zostać policjantem, czy papieżem. Jak ty uważasz?"
"Mój drogi Bruno - odpisał papież - jeśli chcesz znać moje zdanie, to ucz się na policjanta, bo to jest coś, czego nie można improwizować. Jeśli chodzi o papieża, to każdy może nim być. Świadczy o tym choćby fakt, że ja sam się nim stałem. Jeśli kiedykolwiek będziesz w Rzymie, proszę, wpadnij do mnie, to chętnie o tym z tobą porozmawiam".
Arcybiskup Fulton J. Sheen, charyzmatyczny katolicki kaznodzieja, którego program telewizyjny Life is Worth Living był ogólnokrajowym hitem w latach 50. dwudziestego wieku, był również znany z niezrównanego poczucia humoru. W jednym ze swoich programów wspominał, jak papież Jan powiedział mu kiedyś: "Od zarania dziejów Bóg wiedział, że zostanę papieżem. Miał osiemdziesiąt lat, aby mnie dopracować. Dlaczego więc uczynił mnie takim brzydalem?".
Pokora jest również najlepszym antidotum na to, co można nazwać duchową pychą, która pojawia się wtedy, gdy zaczynasz o sobie myśleć: "ależ jestem święty!". To, że chodzisz na Mszę Świętą w każdą niedzielę, dziesiątą część swojej pensji przeznaczasz na Kościół, sprawujesz wyższe urzędy w swoim zgromadzeniu albo zawsze uczestniczysz w nabożeństwie szabatowym w swojej synagodze, nie czyni cię jeszcze świętszym niż wszyscy pozostali.
Wszystkich świętych i wielkich przywódców religijnych łączyła świadomość zagrożeń, jakie niesie duchowa pycha. Niektórzy nawet bardzo pilnie pracowali, aby się przed nią uchronić, zwłaszcza że często jeszcze zanim umarli, nazywano ich - jak w przypadku Matki Teresy - "żywymi świętymi". Kluczowym narzędziem w ich dążeniu do pokory był właśnie humor, taki jak u papieża Jana XXIII traktującego lekko swoje mianowanie na ten jakże wysoki urząd czy u św. Teresy z Ávila żartobliwie powątpiewającej w swoją zdolność do wytłumaczenia modlitwy. Wielki katolicki teolog Karl Rahner zauważył, że ten, kto się śmieje, to ten, "kto nie bierze wszystkiego do siebie, lecz potrafi się od siebie uwolnić" Zresztą nie dotyczy to wyłącznie katolików
Jeśli chodzi o tradycje niechrześcijańskie, to wspominaliśmy już o Dalaj Lamie, niesłychanie radosnym człowieku, który w swoich publicznych wystąpieniach otwarcie opowiadał o problemach, z jakimi się zmagał w życiu duchowym. On wręcz emanował pokorą. W filmie dokumentalnym Dalai Lama Renaissance widzimy go, jak siedzi przed publicznością i mówi: "Nie chcemy nawet bólu ugryzienia komara. Ja nie chcę!".
I śmiejąc się opowiada, jak za każdym razem usilnie stara się zawrzeć pokój z owadem ssącym jego krew. Jest przy tym ludzki, taki sam jak my. A potem, pod koniec swojej wypowiedzi gubi wątek i wykrzykuje: "Zapomniałem, o czym mówiłem. Komar wyssał moją myśl!".
Jednym z najlepszych sposobów myślenia o naszej relacji z Bogiem jest wyobrażanie jej sobie jako bliskiego, zażyłego związku z kimś drugim albo najbardziej godnej zaufania przyjaźni. Nie jest to analogia doskonała, ale może być całkiem pomocna.
Podobnie jak związek z drugim człowiekiem, również nasza relacja z Bogiem często zaczyna się od fascynacji (kiedy wszystko, co dotyczy naszego życia duchowego, wydaje się proste i cudowne). Następnie przechodzi na przemian okresy ekscytacji (kiedy modlitwa jest bogata, a adoracja daje satysfakcję)i znudzenia (kiedy życie duchowe wydaje się tkwić w martwym punkcie). Podobnie jak każda przyjaźń, nasza relacja z Bogiem wymaga ofiary z naszego czasu. Wymaga chęci do wysłuchania, tolerancji dla milczenia i niestrudzonego dążenia do autentycznej szczerości. Wszystko, co możemy powiedzieć o przyjaźni, możemy również analogicznie powiedzieć o modlitwie.
Relacja z Bogiem nie jest oczywiście dokładnie tym samym co relacja z przyjacielem. Żaden z naszych przyjaciół nie stworzył świata ex nihilo (choć niektórzy zachowują się, jakby stworzyli).
Mimo to myślenie o relacji z Bogiem w takich kategoriach może nam pomóc w wykryciu braków w naszym życiu duchowym. Czy na przykład powiedziałbyś o sobie, że jesteś dobrym przyjacielem, jeślibyś w ogóle nie spędzał czasu ze swoimi przyjaciółmi? Albo nigdy ich nie słuchał? Lub nigdy nie był wobec nich szczery? A jednak niektórzy ludzie dokładnie tak podchodzą do swojej relacji z Bogiem. Metaforyczne wyobrażenie przyjaźni z Bogiem może nam pomóc spojrzeć świeżym okiem na nasze życie duchowe.
Widzimy teraz, że naszej relacji z Bogiem - podobnie jak każdej innej - przyda się od czasu do czasu odrobina humoru. Inaczej mówiąc, nic złego się nie stanie, jeśli czasem sobie z Bogiem pożartujemy, i powinniśmy zaakceptować, że i On może czasem mieć ochotę pobawić się z nami. Czy jednak myślenie o Bogu dowcipnym czy skorym do zabawy ma jakiekolwiek podstawy historyczne? Rabin Burton Visotzky, profesor Midraszu i studiów międzyreligijnych w Żydowskim Seminarium Teologicznym w Nowym Jorku zauważył, że choć w hebrajskiej części Biblii często pokazuje się Boga surowego, to Bóg kochający i radosny również jest w tradycji żydowskiej obecny. "W izraelskim Midraszu z piątego wieku - powiedział Rabin Visotzky - rabini opowiadają historię, jak Bóg plecie włosy Ewy w ogrodach Edenu, jak gdyby chciał pomóc pannie młodej. To czarujący i pogodny wizerunek kochającego Boga".
Któregoś dnia, kiedy św. Teresa z Ávila podróżowała z jedną ze swoich sióstr zakonnych, osiołek wiozący Świętą zrzucił ją tak, że wpadła do błota, raniąc sobie nogę.
- Panie - powiedziała - nie mogłeś wybrać gorszego momentu.
Dlaczego pozwoliłeś, aby to się stało?
Odpowiedź usłyszała podczas swojej modlitwy:
- Tak traktuję moich przyjaciół.
Teresa na to:
- I dlatego właśnie masz ich tak niewielu!
Ta historia, jedna z najbardziej znanych o św. Teresie, często jest przytaczana jako przykład jej ogromnego poczucia humoru. Pokazuje jednak także coś jeszcze: zażyłość, jaka przebija z jej relacji z Bogiem oraz przekonanie świętej o wesołym usposobieniu samego Boga.
W Księdze Izajasza czytamy: "spodobałaś się Panu". Jedenz moich kierowników duchowych miał w zwyczaju cytować to zdanie zawsze, gdy mu opowiadałem o czymś radosnym lub nieoczekiwanym, co mnie spotkało: "spodobałeś się Panu, Jim!".
Jak dziwnie było słyszeć te słowa! Wcześniej wyobrażałem sobie, że Bóg mnie stworzył, że się o mnie troszczy, że może nawet interesuje się moim życiem, ale z całą pewnością nie sądziłem, że Mu się spodobałem. A właściwie dlaczego nie? Czyż rodzicowi nie podoba się jego dziecko?
Oto kilka pytań pod rozwagę:
Czy potrafi sz pozwolić sobie na myślenie o Bogu jako postaci wesołej?
Czy potrafi sz pozwolić Bogu, aby był żartobliwy wobec ciebie?
Czy wyobrażasz sobie, że Bóg wchodzi z tobą w relację lekką i zażyłą?
Czy wyobrażasz sobie, że możesz się Bogu spodobać?
JEST WOLĄ BOGA (...) ABYŚMY SZUKALI [BOGA] CHĘTNIE
I NIESTRUDZENIE (...), Z RADOŚCIĄ I WESOŁOŚCIĄ, BEZ
NIEPOTRZEBNYCH CIĘŻARÓW I PRÓŻNYCH SMUTKÓW.
bł. Julianna z Norwich, Objawienia Bożej miłości
Lekarze, psychologowie i psychiatrzy wykazali, że śmiech wspomaga procesy leczenia w organizmie. Śmiech uwalnia endorfi ny, silne substancje chemiczne, które mogą rozluźniać ciało, zmniejszać poziom stresu, łagodzić uczucie frustracji i wywoływać ogólne dobre samopoczucie. Endorfi ny wytwarzają ponadto naturalny środek znieczulający, który działa jak zapora dla bólu. Badacze odkryli również, że śmiech powoduje powiększanie się wewnętrznych ścian naczyń krwionośnych, co zwiększa przepływ krwi i sprawia, że fi zycznie dobrze się czujemy. I wreszcie, śmiech oczyszcza organizm z hormonu stresu - kortyzolu.
Aby dowiedzieć się czegoś o niematerialnych korzyściach ze śmiechu, zwróćmy się do eksperta. Jordan Friedman jest zawodowym "pogromcą stresu", zamieszkałym w Nowym Jorku.
Kiedy był dzieckiem, w jego mózgu wykryto sporych rozmiarów guza. Po wielu operacjach mózgu, wieloletniej utracie wzroku i wielu latach tego, co on sam nazywa "udawaniem, że jestem normalny", Friedman stał się ekspertem ds. zdrowia publicznego, który, czerpiąc z własnych doświadczeń, pomaga innym produktywnie radzić sobie z wyzwaniami, zmianami i kryzysami w ich życiu. Obecnie, uzbrojony dodatkowo w tytuł magistra zdrowia publicznego, jest popularnym mówcą, występującym zarówno w firmowych salach konferencyjnych, jak i w uniwersyteckich aulach. Jest także autorem książki The Stress Manager’s Manual. Niedawno zapytałem go o związek pomiędzy humorem i śmiechem a zdrowym życiem emocjonalnym i duchowym.
"Humor i śmiech są skutecznymi i obfi tymi reduktorami stresu i wspomagaczami ducha, ponieważ pomagają nam zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie" - powiedział.
Podobnie jak wiele osób zajmujących się tym zagadnieniem, tak i on wskazuje na należącą dziś do klasyki książkę Normana Cousinsa Anatomy of an Illness, w której autor przedstawia swoją kronikę stosowania filmów Braci Marx w codziennym leczeniu poważnego artretyzmu.
"Śmiech wzmacnia działanie układu odpornościowego, obniża napięcie mięśni i zwiększa tolerancję na ból. Humor pozwala przerwać błędny krąg negatywnych myśli i pozbyć się uczucia niepokoju, smutku i strachu" - powiedział Friedman. Śmiech, zdaniem wielu lekarzy, pomaga nawet ludziom zdrowym. Prócz zwiększania poziomu endorfin i obniżania poziomu kortyzolu, może łagodzić stany lękowe, zwiększać wydajność oddychania, a nawet wspomagać spalanie kalorii.
Zjawisko to nie jest jednak wyłącznie doznaniem jednostkowym. Jest to doznanie społeczne, jak podkreśla Friedman: "Kiedy śmiejemy się z innymi, czujemy silniejszą więź z nimi i ze światem. Wszystkie te korzyści przyczyniają się do zmniejszenia ciężaru, który nęka naszą duszę, a tym samym do zwiększonej możliwości tworzenia, jasnego myślenia, rozwiązywania problemów i pomagania innym".
A oto przykład: w tygodniu poprzedzającym moje wyświęcenie na księdza - będące zwieńczeniem wielu lat nauki - potwornie się rozchorowałem. Zaledwie kilka dni przed planowanym wyjazdem do Bostonu na Mszę Świętą, podczas której miałem przyjąć święcenia i na którą wybierali się moi przyjaciele i rodzina, przyczepił się do mnie jakiś straszliwy wirus. W środku nocy było ze mną tak źle, że starszy ksiądz o imieniu Vin musiał mnie zawieźć na izbę przyjęć do pobliskiego szpitala.
Vin wykazał się tu prawdziwą wielkodusznością. Miał wówczas jakieś siedemdziesiąt lat i pełnił funkcję tymczasowego przełożonego naszej wspólnoty. Dopiero co wrócił z wyczerpującej podróży po Europie Wschodniej, gdzie szkolił jezuitów i nauczycieli świeckich. Mimo że był kompletnie wykończony, ofiarnie zaproponował, że pojedzie ze mną do szpitala i pobędzie tam ze mną przez parę godzin.
W taksówce do szpitala puściły mi nerwy. Jak Bóg mógł "uczynić" mnie chorym w tygodniu przed moim wyświęceniem?
Po tym wszystkim, co dla Niego zrobiłem, jak Bóg może mi robić coś takiego? A jeśli - o zgrozo - nie będę mógł pojechać na własne święcenia? Co, jeśli będę zbyt chory, żeby w nich uczestniczyć? Co, jeśli wszyscy przyjadą, a mnie tam nie będzie?
W izbie przyjęć personel szpitala kazał mi się rozebrać i włożyć żenująco prześwitującą, niebieską, papierową koszulę. Siedząc na metalowym stole, zziębnięty, chory i nieszczęśliwy myślałem, że z wściekłości eksploduję.
W końcu powiedziałem do Vina:
- Przykro mi, ale potrzebuję odrobiny awaryjnego wsparcia duchowego. Muszę cię o coś zapytać, ojcze.Vin odparł:
- Jasne, mów.
- Nie mogę uwierzyć, że to się dzieje! Dlaczego Bóg mi to robi?
Vin spojrzał na mnie jak na równego sobie i powiedział z udawaną powagą:
- Bóg karze cię za wszystkie twoje okropne występki!
Obaj wybuchnęliśmy śmiechem. Jego żart pomógł mi pośmiać się z siebie i zobaczyć, jak niedorzeczne było moje myślenie. Bo przecież Bóg niczego mi nie "robił". Ja po prostu byłem chory.
Dlaczego miałbym być wyjątkowo odporny na tę ludzką słabość? Nawet Jezus miał ludzkie ciało i zapewne bywał chory. W ciągu kilku dni poczułem się znacznie lepiej i na ceremonię święceń stawiłem się zdrów jak ryba. Mały żart Vina najwyraźniej pomógł mi w drodze do wyzdrowienia.
"Jeśli ktoś próbuje wyzdrowieć, humor jest sposobem, aby zachować odpowiednią perspektywę" - powiedziała Eileen Russell, psycholog kliniczny i autorka publikacji na temat wytrzymałości. "Łatwo bowiem o krótkowzroczność w przypadku bólu, który dotyka nas osobiście, i łatwo wówczas wpaść w błędne koło negatywnych myśli. Poczucie humoru zapobiega zbytniemu pogrążaniu się w cierpieniu". Humor pomaga nam również znosić rozmaite udręki, zapewniając coś w rodzaju przerwy i przypominając, że dla kogoś, kto wierzy w Boga, cierpienie nie jest ostatnim słowem. Mieć przyjaciela, który będzie cię pobudzał do śmiechu podczas twojego cierpienia, bólu czy walki z trudnościami, to wielka łaska. Czy jest coś, czego człowiek pragnie bardziej niż móc znowu się śmiać, gdy minie czas próby?
Jeśli chrześcijanie potraktują poważnie piękną wizję nakreśloną przez św. Pawła, w której Kościół jest "Ciałem Chrystusa", to możemy się zastanawiać, czy to samo nie dotyczy również samych chrześcijan. W czasach trudnych dla Kościoła ludziom nie zaszkodziłaby, od czasu do czasu, odrobina śmiechu.
To nie znaczy, że mamy w kościołach śmiać się z cierpienia albo grzechów, jak nadużywanie władzy, wykorzystywanie seksualne albo oszustwa finansowe. Chodzi raczej o to, że humor pozwala nam na moment odpocząć od myśli o cierpieniu, a tym samym pomaga nam wyzdrowieć. "Życie niesie ze sobą sporo trudności" - pisze Bernard Häring. "Nasze serce zapada się na myśl o przyszłej śmierci (...) Lecz radość Pana jest naszą boją, naszą siłą, naszą mocą".
Pastor Charles Hambrick-Stowe, protestancki uczony i duszpasterz Pierwszego Kościoła Kongregacyjnego w Ridgefield w stanie Connecticut, opowiedział mi o pewnej starszej pani, "cudownej kobiecie", której mąż zmagał się z chorobą Alzheimera. Kiedy jedno z dwojga ludzi zachoruje na tę chorobę, zawsze jest to bardzo trudna sytuacja dla tego drugiego. Mimo to tamta kobieta podzieliła się zabawnym epizodem z grupą członków swojego Kościoła, pokazując, że potrafi dostrzec komizm nawet pośród całego cierpienia, jakie ją dotknęło:
Choroba jej męża osiągnęła stadium, w którym on przestał ją poznawać. Któregoś dnia odwiedziła go w domu opieki i zapytała:
- Wiesz, kim jestem?
Mąż odparł: - Jesteś moją żoną.
Bardzo się ucieszyła, że ją poznał. Tymczasem on wskazał na dyżurkę pielęgniarek i dodał:
- A tam mam jeszcze cztery!
Pastor Hambrick-Stowe powiedział: "Zawsze, gdy to opowiadam, mówię ludziom, że moja matka miała Alzheimera, żeby nikt nie pomyślał, że bagatelizuję ludzki dramat. Tamta parafianka jest tego rodzaju człowiekiem, który nawet pośród tragedii potrafi opowiedzieć zabawną historię, i to jej pomaga, i pomaga również mnie".
Skomentuj artykuł