"Emo, podaj mi rękę". Ema usłyszała te słowa w Wigilię, gdy od kilku godzin leżała na ziemi i bezskutecznie wołała o pomoc. Chwilę później poczuła, że jej choroba ustępuje. Poznaj historię cudu, który wstrząsnął środowiskiem medycznym w USA.
Ten wypadek mógł zdarzyć się każdemu. Z dnia na dzień z energicznej, szczęśliwej kobiety Ema stała się osobą całkowicie zależną od innych - przykutą do wózka inwalidzkiego, praktycznie sparaliżowaną, niewyobrażalnie cierpiącą. Spotykały ją kolejne życiowe ciosy - rozwód z mężem, kłopoty finansowe. Nigdy jednak nie zwątpiła, że jej cierpienie ma głęboki sens. Nie wierzyła lekarzom, którzy nie dawali jej żadnych szans na wyzdrowienie.
Poniżej zamieszczamy fragment opisu uzdrowienia Emy. Pochodzi on z książki "Dotyk nieba". W załączniku znajdziecie Państwo część dokumentacji medycznej (historia choroby, plan leczenia, opinia na temat cudu).
Próbowałam skupić się na niebie, ale ból rozszarpywał moje ciało. Wydawało mi się, że do tej pory doświadczyłam już każdego poziomu bólu. Ale się myliłam. Tak bardzo się myliłam.
Miałam wrażenie, że zegar na biurku szydzi sobie ze mnie. Myślałam o moich najbliższych. Kto mnie znajdzie? Kto zadzwoni po pogotowie?
Godziny wlekły się niemiłosiernie, a cierpienie rozrywało mnie na kawałki. Uwięziona we własnym ciele mogłam tylko bezustannie krzyczeć Jego imię, nie zważając na obolałe, zachrypnięte gardło.
"Jezu!".
Minęło osiem i pół godziny, a ja byłam wciąż w pełni przytomna.
"Czy tak właśnie wygląda śmierć?".
Nagle, bez ostrzeżenia, coś zaczęło się zmieniać. Niedostrzegalnie atmosfera zaczęła się przeobrażać. Nie wiadomo skąd dobiegł mnie odgłos - potężny i dźwięczny, huczący i narastający niczym wiatr. Serce zaczęło mi gwałtownie bić. Równocześnie odległy i bliski ten dźwięk wypełnił cały dom, zbliżając się do mnie...
Czułam czyjąś przejmującą obecność.
"Co u licha?".
Wstrzymałam oddech. Czas się zatrzymał. Nagle mój pokój rozświetlił się niezwykłą jasnością. W rogu stał wysoki mężczyzna w powiewnym stroju. Fałdy jego szat lśniły i powiewały, jakby były żywe, otaczając go ciepłą, magnetyczną poświatą. Jego twarz jaśniała niczym kula światła, a postać była tak jasna, że musiałam co chwilę odwracać wzrok.
Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. To wydawało się takie surrealistyczne. Jakbym przeszła za zasłonę do innego wymiaru. Moje wszystkie zmysły były wyostrzone. Porozumiewaliśmy się bez wypowiadania słów. Bez cienia wątpliwości wiedziałam, kto to jest.
"Jezus".
Jezus był w moim pokoju. W moim pokoju. Ten, którego nieustannie wzywałam, przyszedł do mnie. Gdy nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby mi pomóc, on zjawił się, aby mnie uratować! Przyciągał mnie do siebie z ogromną siłą. Przyciągał swoją intensywną, magnetyczną miłością, która na wskroś mnie przenikała. Rozlewała się w najgłębszych zakamarkach mojej duszy.
Próbowałam się w niego wpatrywać, ale blask był zbyt mocny. Otrząsnęłam się z szoku i zalała mnie fala nadziei. Ten, który zawsze przy mnie był, nie zapomniał o mnie. Mój wzrok szybko powędrował w stronę jego szerokich ramion. Jego dłonie wyłaniające się z długich, białych rękawów były ogromne i świecące. Nigdy w życiu nie widziałam tak wielkich dłoni.
Z poziomu podłogi wydawało mi się, że niemal dotyka sufitu. Jego promieniejące szaty powiewały, jakby poruszała nimi delikatna bryza. Stał zaledwie kilkadziesiąt centymetrów od mojego przygniecionego, obolałego ciała. Nie dotykał mnie, a ja nie próbowałam dotknąć Jego. Nie musiałam. Jego moc przepływała przeze mnie.
Czułam ciepłą, delikatną obecność, orzeźwiającą i ożywczą, przepełniającą moje ciało. Jezus stał przede mną, ale czułam go również w sobie. Jego głębokie ciepło dotarło do mojej zakrzywionej lewej stopy i zaczęło ją przenikać.
To, co zdarzyło się potem, poruszyło mnie do głębi. Jezus nie dotknął mnie fizycznie - jego dłonie były nadal rozpostarte - ale moja wykrzywiona stopa, wciąż uwięziona pode mną, zaczęła się prostować. Kości trzeszczały, a moja noga zaczęła się poruszać. W tym momencie Jezus całkowicie uzdrowił moją stopę.
Wzięłam głęboki oddech. Teraz moja dłoń...
Poczułam ciepło, a palce zaciśniętej dłoni zaczęły się samoistnie rozwierać. Powoli, ale się otwierały.
Gdybym kiedykolwiek się zastanawiała, jak będzie wyglądać moja zamknięta przez tyle lat ręka po otwarciu, teraz moja ciekawość zostałaby zaspokojona. Przez łzy spływające mi po twarzy dostrzegłam ją: moją otwartą dłoń. Całą. Razem z przekrwionymi liniami, dużymi, otwartymi ranami i czerwonym, żywym ciałem.
Ledwo miałam czas to wszystko dostrzec, bo już w następnej sekundzie Jezus sprawił, że zaczęła się pokrywać nowym ciałem - od nadgarstka aż po koniuszki palców. Na własne oczy widziałam, jak moje poranione, żywe ciało zarasta świeżą skórą.
Brakowało mi słów. Wbijałam tylko wzrok w moją uleczoną dłoń, drżąc i łkając. Po raz pierwszy od tak wielu lat mogłam poruszać palcami. Byłam w stanie kontrolować własną rękę!
Ten sam strumień mocy, który przepłynął przez moją stopę i dłoń, teraz zaczął prostować mi szyję. Jeżeli wydawało mi się, że wcześniej kości mocno chrupały, okazało się, że to było nic w porównaniu z tym, co teraz huczało mi w uszach. Ale niech kości sobie strzelają. Nie przejmowałam się tym. Ponieważ był ze mną Jezus. I to samo uzdrawiające ciepło przeniknęło mnie od góry do samego dołu kręgosłupa. Jego moc... płynęła... rosła. Jezus prostował moje ciało!
Zanim się obejrzałam, leżałam na plecach. Czy Jezus mnie tak położył? Chyba tak, bo nie pamiętałam, żebym się odwróciła. Nie wiem nawet, czy dałabym radę to zrobić.
Wniebowzięta, rozpływałam się na podłodze. Cała Jego. Jezus uzdrowił moją stopę, dłoń, a teraz jeszcze szyję i kręgosłup. Kochał mnie od stóp do głów. Podarował mi największy cud, o jakim kiedykolwiek słyszałam.
Więcej w książce "Dotyk nieba" >>>.
Skomentuj artykuł