"Zmagania z wewnętrznym aniołem" to fascynująca, poruszająca i bardzo osobista opowieść o jej pionierskiej pracy z osobami dotkniętymi chorobą psychiczną. Wbrew niektórym koncepcjom klinicznym, doktor Kehoe w kontakcie z podopiecznymi nie unika rozmów na temat życia duchowego.
Jej doświadczenie oraz zamieszczone w książce świadectwa potwierdzają, że poważne potraktowanie problemów religijnych osób chorujących psychicznie jest dla terapeutów warunkiem zrozumienia cierpienia, a nierzadko pomyślnego leczenia pacjentów. Książka ta pokazuje, jak ważną rolę w odnalezieniu poczucia sensu i pełni w życiu odgrywa wiara. Osobom chorym przyniesie nadzieję, a terapeutom podpowie, jak skutecznie nieść pomoc.
Pewnego pięknego wiosennego dnia 1981 roku, gdy właśnie wybiegałam z domu spóźniona na spotkanie, usłyszałam dzwonek telefonu i pod wpływem impulsu zdecydowałam się go odebrać. Ten telefon zmienił moje życie.
Dyrektorka psychiatrycznego programu leczenia na oddziale dziennym, związanym z jednym ze szpitali uniwersyteckich Harward Medical School, prosiła mnie o konsultację. Kiedy w latach siedemdziesiątych redukowano liczbę łóżek w szpitalach psychiatrycznych, powstawały liczne programy leczenia dziennego, których zadaniem było integrowanie pacjentów ze społecznością lokalną. Na oddziałach tych zatrudniani byli specjaliści zajmujący się ochroną zdrowia psychicznego, a programy oferowały pacjentom terapię grupową i indywidualną.
Będąc od osiemnastego roku życia zakonnicą, jestem również psychologiem klinicznym i od dwudziestu trzech lat prowadzę praktykę prywatną. Po zakończeniu praktyki psychoterapeutycznej zaczęłam prowadzić prywatne konsultacje i szkolenia. Od 1980 roku jestem klinicznym instruktorem psychologii w Harvard Medical School. Po napisaniu doktoratu w Boston College, odbyłam staż na wydziale psychiatrii w jednym ze szpitali uniwersyteckich Harvardu. Nie chciałam wywołać potencjalnie negatywnych reakcji, dlatego tylko nieliczne osoby na wydziale psychiatrii wiedziały, że jestem zakonnicą. Rozwijałam moje umiejętności kliniczne, obserwując jednocześnie, że nikt nigdy nawet nie wspomniał o sprawach religii w relacji z klientem, co dla mnie osobiście było pominięciem intrygującym. W miarę jak czułam się pewniej w praktyce klinicznej, zaczęłam kwestionować to pominięcie.
W dniu, w którym odebrałam telefon, jaki tak poważnie wpłynął na moje życie, nie zdawałam sobie sprawy z tego, że będę miała do czynienia z głęboko zakorzenionym wśród psychiatrów lękiem dotyczącym relacji między religią a chorobą psychiczną. W zespole psychiatrycznym Boston-Cambridge stałam się rozpoznawalna jako „tłumacz', osoba, która potrafi przetłumaczyć nieznany język religii na potrzeby terapeutów pracujących z klientami, którzy „gadali o Bogu". Dyrektorka programu leczenia dziennego opisała przez telefon dylemat, z którym miała do czynienia: klient, który był luteraninem, kategorycznie opierał się terapii. Uważał, że nie potrafi pracować ze swoją pobożną terapeutką, która była żydówką, ponieważ nie podzielała ona jego wiary. Chciał ją nawrócić na chrześcijaństwo, na co ona nie mogła przystać. Dyrektorka miała nadzieję, że uda mi się w jakiś sposób rozwiązać ten impas.
W tamtym czasie w społeczności osób zajmujących się zdrowiem psychicznym istniało głęboko zakorzenione przekonanie, że terapeuta nie potrafi i nie powinien rozmawiać o religii „z wariatami". W tym zakresie istniał głęboki podział, nad którym miałam pomóc zbudować most, choć o tym nie wiedziałam.
Dzień, w którym odbywała się konsultacja, był gorący i wilgotny. Czerwcowy upał na zewnątrz kontrastował z chłodną, napiętą atmosferą, z jaką się zetknęłam, kiedy Clare, dyrektorka ośrodka, przedstawiła mnie Donaldowi, wysokiemu, dobrze zbudowanemu blondynowi, i jego terapeutce Sarze, niskiej, szczupłej, ciemnowłosej, atrakcyjnej kobiecie o sympatycznej twarzy i skupionych jasnobrązowych oczach.
„To jest doktor Kehoe, która jest również katolicką zakonnicą", powiedziała Clare. „Zaprosiliśmy ją z nadzieją, że pomoże rozwiązać kwestie, które przeszkadzają wam w terapii".
Sara zaprowadziła nas do niewielkiego pokoju, w którym było dość ciasno. Czułam, że korzystniej byłoby, gdybyśmy w czasie tej rozmowy mieli nieco więcej miejsca i nasze kolana nie były tak blisko siebie.
Donald rozpoczął od pytania, które nieustannie powtarza się w mojej karierze, pytania, które jest sercem mojej osobistej wędrówki: „Jak mam się do pani zwracać, doktor Kehoe czy siostro Kehoe?".
Pomimo że byłam prawie pewna, którą z moich zawodowych tożsamości wybierze, powiedziałam: „A jak będzie panu wygodniej?".
„Siostro Kehoe".
„W porządku", powiedziałam. „A pani, Saro?".
„Wolę mówić doktor Kehoe. Nie znam żadnych zakonnic".
No i macie, jedno z nich wchodziło w koalicję z moją tożsamością religijną, drugie - psychologiczną. Czułam się jak Salomon, do którego przychodzą dwie matki i każda z nich twierdzi, że dziecko jest jej. Donald wyraźnie widział we mnie sprzymierzeńca, który pomoże mu w procesie nawracania, więc będzie dwa na jeden; dla Sary byłam psychologiem klinicznym, który pomoże Donaldowi pogodzić się z pracą z nią pomimo różnic wyznaniowych.
Z wyraźnym naciskiem Donald powiedział: „Jestem luteraninem i od dwóch lat studiuję teologię. Nie jestem chory psychicznie, ale doświadczyłem ostatnio dużo stresu z powodu pracy na uczelni i kwestii rodzinnych. Wylądowałem tutaj, ponieważ mój kolega z pokoju martwił się o mnie".
Kiedy Donald mówił, widziałam, jak bezkompromisową pozycję zajmuje religia w jego życiu, pozycję, którą większość specjalistów zajmujących się zdrowiem psychicznym oceniłoby jako obronną; powiedzieliby, że używa on religii, aby zaprzeczyć swojej chorobie.
Gdy Donald zamilkł, odezwała się Sara: „Donald nie mógł spać, a trudności z koncentracją uwagi powodowały, że niezbyt dobrze radził sobie ze studiami. Dziekan wydziału teologii zalecił mu urlop dziekański z powodów zdrowotnych".
Zauważyłam, że ton wypowiedzi Donalda, bezsenność i niezdolność do koncentracji uwagi wskazywały na poważniejszą diagnozę niż tylko „stres".
Donald mówił dalej: „Lubię Sarę, ale okazało się, że jest żydówką. Nie mogę z nią pracować, ponieważ nie jest chrześcijanką. Czytałem wiele książek Freuda. Wiem, co terapeuci sądzą o ludziach, którzy mają przekonania religijne; sądzą, że są chorzy albo że powinni dorosnąć i porzucić dziecinne przekonania. Moja religia jest dla mnie wszystkim".
„Donaldzie", powiedziała ciepło Sara, „wiem, że twoje przekonania są dla ciebie ważne".
Dla mnie Sara była wyjątkiem od reguły, ponieważ uznawała przekonania Donalda i chciała pracować z nimi, nie lekceważąc ich.
„Ale ty nie wierzysz w to, co ja" odparł Donald.
Postawiona w obliczu energicznej odpowiedzi Donalda powiedziałam, starając się zachować spokój: „Donaldzie, wydaje mi się, że obawiasz się, iż jeżeli Sara nie nawróci się na chrześcijaństwo, to będzie próbowała ci odebrać twoje przekonania lub że będzie miała na ich temat negatywne zdanie".
„Dokładnie tak siostro Kehoe", odparł Donald. „Myślę, że ona siedzi sobie i uważa, że jestem wariatem, bo wierzę w Jezusa Chrystusa, modlę się i proszę Boga o pomoc nawet w tej chwili. Wiele na ten temat czytałem, wiem, w co wierzą psychiatrzy".
Sara odezwała się uspokajającym tonem: „Donaldzie, mam swoje przekonania, ale to nie oznacza, że nie mogę zrozumieć, co twoje przekonania oznaczają dla ciebie, i że nie mogę ci pomóc".
Szczerość, z jaką mówiła Sara, i współczucie malujące się na jej twarzy spowodowały, że Donald zamilkł. Nastąpiła chwila ciszy.
Odezwałam się pierwsza: „Donaldzie, słyszę, że jest w tobie wiele strachu. Mam poczucie, że przy całym stresie, jakiego doświadczyłeś w życiu, obawiasz się, że Sara odbierze ci jedyną rzecz, która była i jest dla ciebie trwałym fundamentem. Czy możesz uwierzyć, że Sara potrafi pracować z tobą, szanować twoje przekonania i rozumieć, w jaki sposób one ci pomagają, sama nie stając się chrześcijanką?".
Donald zatrzymał się, spojrzał na Sarę i spytał: „Czy to prawda? Nie będziesz mi chciała odebrać moich przekonań? Możemy rozmawiać o nich i innych stresowych przeżyciach w moim życiu?".
Sara odparła łagodnie: „Będziemy mogli sprawdzić, czy czujesz się bezpiecznie, mówiąc o swoich przekonaniach. Będziesz mógł mi o tym powiedzieć".
Mówiąc Donaldowi, że powinien polegać na swoim odczuciu, jeżeli chodzi o jej szacunek wobec niego, Sara budowała z nim przymierze, pozostawiając przestrzeń na dyskusję o sprawach religii, co miało decydujące znaczenie w tamtej relacji i było czymś niezwykłym jak na ówczesne czasy.
Czując, że doszło do porozumienia, zachęciłam Donalda, żeby dał szansę terapii z Sarą, ponieważ rozumiała ona jego przekonania, nawet jeżeli ich nie podzielała.
Donald wyraził zgodę nieco przytłumionym głosem.
Gdy obydwoje mi podziękowali, zaproponowałam, że jeżeli uznają to za potrzebne, mogę jeszcze pojawić się u nich, w momencie który uznają za stosowny.
Kiedy spotkałam się z resztą zespołu, żeby omówić sesję, ku mojemu zadziwieniu usłyszałam, że chociaż wielu klientów odnosi się do spraw religijnych, terapeuci po prostu je ignorują, nie wiedząc, jak się nimi zająć. Było to zaskakujące wyznanie ze strony profesjonalistów, specjalistów zajmujących się zdrowiem psychicznym, którzy są wyszkoleni do badania każdego aspektu ludzkiego życia, od najbardziej intymnych obszarów, takich jak seksualność, sprawy finansowe, kwestie nadużycia, do najłatwiej ujawnianych, jak historia zatrudnienia. Słuchanie, nadawanie sensu oraz pomoc człowiekowi w przeformu-łowaniu narracji swojego życia stanowi sedno terapii.
Jednak ta rozmowa pokazała, że kwestie związane z religią były pomijane: nie było możliwości przedstawienia całej opowieści, ponieważ nikt nie chciał jej słuchać. W mojej głowie pojawił się obraz archeologa na wykopaliskach, który wykopuje sakralne artefakty i odrzuca je na bok, ponieważ dotyczą one wyłącznie określonych aspektów kultury.
Pracując od pięciu lat w szpitalu Uniwersytetu Harvarda, uważałam, że pomijanie kwestii religii w kontekście klinicznym było ograniczone wyłącznie do tego konkretnego wydziału psychiatrii. Wiedziałam bowiem, że kwestie religijne nigdy nie były podnoszone podczas prezentacji przypadków na konferencjach, w ramach ewaluacji, szkoleń czy w zaleceniach lekarskich. Pracując jako klinicystka, nigdy nie spotkałam się z nadmiernym oporem ze strony kolegów, jednak zawsze czułam, że chętniej widzieliby mnie towarzyszącą im na łożu śmierci niż na organizowanych przez nich spotkaniach towarzyskich. Musiałam pukać do wielu drzwi, aby zostać dopuszczoną do udziału w konferencjach, nawet traktujących o samobójstwie. Teraz doświadczałam podobnego zjawiska w innym systemie.
Z czasem uświadomiłam sobie, że ignorowanie religii w kontekście leczenia lub traktowanie jej jako części choroby stanowiło przeważający modus operandi w opiece psychiatrycznej w tym kraju. W latach dziewięćdziesiątych, kiedy zaczęłam przedstawiać swoje prezentacje od Oregonu po Kalifornię, od Luizjany po Nowy Jork, od Nebraski po Massachusetts, przekonałam się, że w ogromnej większości klinicyści nie badali religijnej historii klientów. Stwierdzenie przypisywane węgierskiemu psychiatrze Thomasowi S. Szaszowi - „Jeżeli mówisz do Boga, to się modlisz; jeżeli Bóg mówi do ciebie, to jesteś szalony" - ujawnia to głęboko zakorzenione przekonanie.
W ankiecie przeprowadzonej przez Instytut Gallupa w lipcu 2008 roku okazało się, że 78% respondentów potwierdza, że wierzy w Boga, 15% wierzy w Siłę Wyższą, a zaledwie 6% twierdzi, że nie wierzy ani w jedno, ani w drugie. Podobna ankieta z 1992 roku wskazuje, że 71% Amerykanów należy do jakiegoś stowarzyszenia religijnego. W latach osiemdziesiątych ta wartość wahała się między 67 a 71%. Jeden na czterech Amerykanów cierpi na chorobę psychiczną. Jednak w latach osiemdziesiątych podejście do leczenia osób chorych psychicznie nie obejmowało w żaden sposób badania ani dyskusji na tematy religijne.
Sprawy nie zawsze wyglądały w ten sposób. Do końca XVIII wieku interpretacja i leczenie chorób były związane z religią i nie były oddzielone od nauk medycznych. W Biblii choroba była wiązana z grzechem osobistym lub rodzinnym. W świecie grecko-rzymskim osoby chore przychodziły do świątyń, na przykład Asklepiosa, w poszukiwaniu lekarstwa. Nawet „szaleńcy" byli przyprowadzani do świątyń.
Jadąc do ośrodka leczenia dziennego na pierwszą sesję grupową, wiedziałam, że moje spocone dłonie na kierownicy żółtego volkswagena garbusa nie są wyłącznie efektem upału i wilgotności powietrza: zżerała mnie trema. Sceptycy z zespołu czyhali, gotowi wkroczyć w momencie, gdy pierwszy klient zacznie snuć urojenia.
Rano klienci zostali poinformowani o tym, że powstanie nowa grupa, w której rozmowa będzie się koncentrować wokół kwestii religijnych, wszyscy zostali zaproszeni do wzięcia w niej udziału, jednak nie był on obowiązkowy.
Po drodze do centrum złapały mnie wszystkie czerwone światła. Czekając, uspokajałam się, że nie będę prowadzić dyskusji w grupie jako osoba duchowna, a w szczególności jako zakonnica, ale jako psycholog kliniczny, który akurat jest zakonnicą. Nie miałam pojęcia, co mnie czeka, kim będą uczestnicy ani jakie będą mieli wyobrażenia na temat grupy i mnie samej. Być może mieli złe doświadczenia z zakonnicami.
Tego dnia rano uważnie wybrałam jasnożółtą bluzkę, żółtą spódnicę z niebieskim wzorem i proste kolczyki. Nie miałam na sobie żadnego krzyżyka ani innego symbolu oznaczającego moją przynależność religijną. Nie chciałam wyglądać jak „siostrzyczka" ani odpychać zbyt profesjonalnym wyglądem.
Do tego momentu, ponieważ nie pracowałam na stacjonarnym oddziale psychiatrycznym, miałam ograniczone doświadczenie z klientami cierpiącymi na poważne choroby psychiczne. Przypomniałam sobie przypadek z 1972 roku, kiedy brałam udział w programie edukacji religijnej w jednym ze szpitali państwowych. Wchodząc beztrosko na oddział, wyciągnęłam rękę do starszej kobiety siedzącej na krześle w świetlicy.
„Dzień dobry, jestem siostra Kehoe".
W ułamku sekundy kobieta zamachnęła się, uderzając pięścią w moją szczękę, i powiedziała: „Nie życzę sobie, żeby jakaś pie.״ona zakonnica do mnie gadała!".
Dziesięć lat później, jadąc do innego szpitala, wiedziałam na pewno, że nie przedstawię się jako „siostra Kehoe". Wjeżdżając na parking, zauważyłam kobietę koło pięćdziesiątki, drobnej budowy, która wychodziła z budynku ze zwieszoną głową i ramionami, najwyraźniej niosąc ciężki i niewidzialny bagaż depresji. Z niepokojem pomyślałam, że to pierwsza z klientek, które zrezygnowały z udziału w grupie. Miałam nadzieję, że nie zobaczę za moment szeregu ludzi opuszczających budynek.
Zaparkowałam samochód, wzięłam głęboki wdech, odmówiłam krótką modlitwę i wysiadłam. Zbliżając się do białego ładnego budynku, w którym mieścił się oddział, starałam się wyglądać na pewną siebie i zrelaksowaną. Z budynku wyszedł wyglądający młodo mężczyzna, który zapalił papierosa, zszedł ze schodów i zaczął przechadzać się w kółko, zupełnie nie zdając sobie sprawy z mojej obecności.
Pomimo że odległość dzieląca parking od budynku była niewielka, spotkałam już dwie osoby całkowicie zanurzone w swoim świecie. Kiedy zastanawiałam się nad uczuciem bycia niemal niewidzialną, kobieta z mocno pomalowanymi oczami, długimi kolczykami, w jaskrawej, różowej bluzce, spódnicy w kwiaty i sandałach wyszła z budynku i spytała mnie podniesionym głosem: „Kim ty właściwie jesteś?".
„Na imię mam Nancy". Starałam się być spokojna, ale głos mi zadrżał.
„A co tutaj robisz?". Kobieta nie była nieuprzejma, tylko po prostu ciekawa.
„Mam poprowadzić grupę dla klientów". Zdałam sobie sprawę z tego, że nie chciałam użyć określenia kwestie religijne do opisu grupy. Ale moja rozmówczyni już o tym wiedziała.
„Ach, to ty jesteś tą, która ma robić coś z religią?".
„No tak, chyba można to tak nazwać. Wybierasz się?". Zapytałam z nadzieją w głosie.
„Zastanawiam się nad tym, ale najpierw muszę wypalić papierosa". Zapalając papierosa, odwróciła się do mnie tyłem i powiedziała: „Widzisz, noszę na szyi różaniec, czasem mi pomaga".
„Mam nadzieję, że do nas dołączysz". Starałam się być miła i zapewnić ją, że chcę, aby dołączyła do grupy.
„Zobaczymy".
Wchodząc po schodach, a następnie idąc wąskim korytarzem, zastanawiałam się, czy kobieta z różańcem nie była pewna, czy chce przyjść, czy nie była pewna, czy ja chcę, żeby ona przyszła na spotkanie grupy.
Kiedy poprzednim razem byłam w tym ośrodku na konsultacji kilka tygodni temu, nie zwróciłam zbyt wielkiej uwagi na wystrój wnętrza i to, co mówił on o leczeniu psychiatrycznym, jakie się tutaj proponuje. Po prawej stronie znajdowała się kuchnia i jadalnia, w której kilku klientów razem z personelem sprzątało po obiedzie. Zorientowałam się, że przygotowanie lunchu, wspólny posiłek oraz sprzątanie po jedzeniu stanowiły integralną część programu leczenia. Słychać było brzęk naczyń; niektórzy klienci rozmawiali z pracownikami, inni wchodzili i wychodzili.
Po lewej stronie znajdowała się świetlica, w której odbywały się spotkania pacjentów. Na jednym końcu świetlicy znajdowało się pianino, dalej sofa, kilka krzeseł, szafka, doniczki z kwiatami i porozrzucane czasopisma. Wszystko to sprawiało, że pokój wyglądał na zagracony. Pomimo wyraźnych starań personelu, aby uczynić go wygodnym, wydawało się, że odzwierciedla on życie osób, które z niego korzystały: podobnie jak one pokój był zniszczony i zmęczony i sprawiał wrażenie, że pochodzi z drugiej ręki.
Sylwetki klientów oczekujących na spotkanie grupy związanej z tematami religijnymi sugerowały, że życie jest dla nich ciężarem, który z trudem dźwigają, a także to, że są przyzwyczajeni do spędzania wielu godzin na czekaniu. Czekaniu w kolejce po leki, czekaniu na zajęcia grupowe, czekaniu na przerwę na papierosa, czekaniu na lunch, czekaniu na autobus, pozbawieni wpływu na tak wiele spraw w ich życiu. Przy dobrej pogodzie mogli spędzać czas na zewnątrz. Jednak kiedy pogoda była niesprzyjająca, jedynym miejscem spotkań była świetlica lub jadalnia.
Wchodząc po schodach na górę, aby spotkać się z dyrektorką Clare, nadal miałam spocone dłonie. Kiedy starałam się psychicznie przygotować do spotkania z grupą, wiedziałam, że w tym przedsięwzięciu mogę zaufać Clare, która była świetnym specjalistą i doskonale znała klientów. Clare spotykała się z nimi wiele razy w ciągu tygodnia, prowadziła grupę dla mężczyzn, grupę dla kobiet, grupy terapii sztuką i grupy dla osób nadużywających substancji psychoaktywnych. To ja byłam tutaj nowa.
Razem zeszłyśmy po schodach. Kiedy weszłyśmy do sali i usiadły, do sześciu osób znajdujących się już w sali dołączyły dwie kolejne.
Clare odezwała się pierwsza, mówiąc łagodnym głosem: „Cieszę się, że tutaj jesteście. Chcę wam przedstawić Nancy, która jest psychologiem i zakonnicą. Będziemy razem prowadzić tę grupę, którą nazwałyśmy «Duchowe wartości i przekonania»". Wybrałyśmy taką nazwę, rezygnując z „Kwestii religijnych" w obawie, że odniesienie do religii może być problematyczne.
Clare mówiła dalej: „Osoby pracujące na oddziale i ja wiemy, że wielu z was rozmawia na tematy religijne i porusza kwestie wiary, jednak dotychczas w procesie leczenia nie odnosiliśmy się do tych problemów w żaden sposób. Dlatego Nancy zgodziła się poprowadzić ze mną taką grupę".
Jej słowa brzmiały dla mnie surrealistycznie. Kiedy rozejrzałam się po pokoju i przyjrzałam ośmiu uczestnikom grupy, aż mnie zatkało, ponieważ ujrzałam mężczyzn i kobiety w wieku od trzydziestu do sześćdziesięciu pięciu lat, którzy przebywali w państwowych szpitalach psychiatrycznych przez wiele lat. Mój dziadek był hospitalizowany dwukrotnie z powodu depresji. Kiedy tak siedziałam, przeleciały mi przez głowę wspomnienia bolesnych wizyt u niego w szpitalu. Jednak obrazy te szybko ustąpiły, a ja skoncentrowałam się na bieżącej sytuacji.
W postawie ciała starszych klientów widać było porażkę. Wyglądali tak, jakby życie z nimi wygrało. Młodsi klienci byli nieco bardziej ożywieni. Jeden z młodszych mężczyzn wydawał się prowadzić dialog z kimś niewidocznym dla pozostałych osób. Drżenie ciała i pusty wzrok zdradzają zwykle przyjmowanie leków psychiatrycznych, a w tej grupie było ich sporo. Wielu klientów miało nadwagę, skutek przyjmowania leków psychiatrycznych oraz lat kiepskiego żywienia w instytucjach, w których ich leczono.
Dotarło do mnie, że nie byłam jedyną osobą, która podjęła dzisiaj ryzyko. Przychodząc na spotkanie grupy, ci mężczyźni i kobiety ryzykowali, że podejmą rozmowę na temat swoich poglądów religijnych, które mogły zostać nazwane urojeniami i doprowadzić do podania większych dawek leków. Byłam dla nich zupełnie obca i chciałam, aby mówili przy mnie o tym, w co wierzą, chociaż dla wielu z nich temat ten mógł być bardziej przerażający niż rozmowa o seksie albo braniu narkotyków czy piciu alkoholu.
Kiedy witałam się z grupą, starałam się, aby mój głos brzmiał spokojnie. Powiedziałam, że cieszę się, iż tutaj jestem i będę miała możliwość spotykać się z grupą co tydzień. Poprosiłam, żeby członkowie grupy przedstawili się i powiedzieli, z jakiej tradycji religijnej się wywodzą, tak abyśmy mogli się trochę poznać; zaznaczyłam również, że jeżeli ktoś nie jest związany z żadną tradycją religijną, to nic nie szkodzi.
Jeden z młodych mężczyzn, który siedział w pobliżu klimatyzatora, zapytał głośno: „Czy możemy wyłączyć klimatyzację? Nie słyszę cię".
Po ożywionej dyskusji zdecydowaliśmy, że klimatyzacja pozostanie włączona. Dwie osoby, które wcześniej paliły papierosy, dołączyły do nas.
(...)
Skomentuj artykuł