Leszczyńska nie zgodziła się na zabijanie dzieci, nie wykonała tego rozkazu
Odcinała pępowinę dzieciom żydowskim, zawiązywała ją i kładła je na pryczę obok matek - opowiada Magda Knedler, autorka książki "Położna z Auschwitz".
Mama – Stanisława Leszczyńska – pracowała jako położna do 1957 roku. Swoją wiedzą i doświadczeniem, ale przede wszystkim życzliwością i niesamowitą empatią służyła kobietom. Podczas II wojny światowej razem z mężem angażowała się w pracę organizacji podziemnych. Głównie zdobywała żywność dla Żydów mieszkających w getcie. W 1943 roku ich działalność została wykryta, a Stanisława trafiła do Auschwitz, gdzie pracowała do wyzwolenia obozu. W 1965 roku w "Przeglądzie Lekarskim" ukazał się jej Raport położnej z Oświęcimia. Zmarła w 1974 roku na raka. W ostatniej fazie choroby konsekwentnie odmawiała przyjmowania środków przeciwbólowych.
Przeczytaj fragment z książki "Położna z Auschwitz" :
Maria Mandel, Sara, Hela. Inne kobiety, inne imiona.
I jeszcze oni, chłopcy z Sonderkommanda.
Słyszała o jednym z nich od więźniarki, która trafiła na sztubę położniczą przed kilkoma dniami. Stanisława spodziewała się u niej rozwiązania w każdej chwili, a jednak dotąd nic się nie wydarzyło. Alina ze swoim wysokim brzuchem aż do pierwszego skurczu pracowała w komandzie budującym drogę. Dźwigała ciężkie kamienie, ręce otarła do krwi. Sylwetkę miała zgarbioną, ramiona zaokrąglone. Stanisława nie umiała sobie nawet wyobrazić, jak Alina radziła sobie w tym komandzie. Ale ona nie wydawała się wcale ani pokonana, ani wycieńczona. Na jej twarzy było widać dziwną determinację.
– Kiedy tak pracowałyśmy na tej drodze, przed bramą – mówiła – chłopcy z Sonderkommanda przekupili strażników papierosami. Dzięki temu my co jakiś czas, oczywiście dźwigając te nasze kamienie, podchodziłyśmy pod bramę i odbierałyśmy od nich pakunki. I tak na zmianę. My do bramy, niby że tam, w tym konkretnym miejscu pracujemy, i oni do bramy, ot tak, przypadkiem. Strażnicy patrzyli wtedy w innym kierunku i wszystko udawało się szczęśliwie przeprowadzić. Dostałyśmy od nich sporo dobrych, porządnych rzeczy. Ubrania, buty, jedzenie, papierosy, leki. Dla pani też mam. Proszę, pani do czegoś to się przyda.
Stanisława zerknęła do paczki, w której znalazła kilka sztuk bielizny, porządny koc i cztery pudełka papierosów. Bielizna i koc to tutaj prawdziwe skarby, dla których zaraz się znajdzie odpowiednie przeznaczenie. Papierosy zaś można wykorzystać jako walutę. Rzeczywiście, wszystko do czegoś się przyda.
– Jeden z tych chłopców przekazał mi gryps – ciągnęła Alina. – Po węgiersku. Musiałam szukać wśród koleżanek, żeby mi któraś przetłumaczyła. Wreszcie znalazłam. Tam nic nie było szczególnego, proszę pani. Tylko kilka słów, że jestem ładna i wyglądam na miłą. I że gdybyśmy spotkali się w innym miejscu, zaprosiłby mnie do kawiarni. Nie przejął się, że będę miała dziecko. Nie pytał o mojego męża. Jakimś cudem odgadł chyba, że żadnego męża już nie ma. Andras mu na imię. Już go pewnie nie zobaczę.
Alina snuła swoją opowieść dalej, mówiła o Andrasie, o budowaniu drogi, o przechwytywaniu paczek. Chłopaka opisywała jako wysokiego, dobrze zbudowanego, silnego. Wiedziała, co się tutaj dzieje z mężczyznami, którzy tak wyglądają. Widziała wcześniej kilku, ale nigdy z bliska. Nigdy nie słyszała głosu żadnego z nich. Ten był węgierskim Żydem. Jego głosu też właściwie nie słyszała, bo tylko wręczył paczkę, a w paczce gryps. I pomyślała wtedy, że ona także chciałaby spotkać go w innym miejscu i w innym czasie, chciałaby pójść z nim do kawiarni i na spacer, chciałaby mieć z nim wspólną historię. A jednak – nigdy by się przecież nie poznali, gdyby nie obóz. Nic by nie było, nawet tego grypsu. Teraz mogła przynajmniej o nim myśleć. Czuć nikłe ciepło w sercu, mieć tę jedną małą rzecz do uchwycenia.
– Kto wie? Może się jednak jeszcze zobaczycie – powiedziała cicho Stanisława.
– Nie, proszę pani, nie zobaczymy się. Pani niedługo zobaczy dlaczego.
Stanisławie zrobiło się nagle słabo i musiała choć na chwilę wyjść na zewnątrz. W niewietrzonym bloku panował zaduch, oddychało się tu zawsze powietrzem przesyconym wonią niemytych ciał, krwi, moczu i kału. Na zewnątrz atakował człowieka znowu mdlący zapach, który wiatr przywiewał od strony krematoriów. Ale przynajmniej było chłodno. Stanisława czuła, jak sukienka przykleja jej się do pleców, a kołnierzyk ociera skórę na szyi. Traciła siły. Powinna coś zjeść. Na bloku przybyło ostatnio ciężarnych, w tym trzy wynędzniałe po pobycie w więzieniu, w którym zresztą zaszły w ciążę, kilka z powstańczej Warszawy i dwie Węgierki, którym ukradziono buty już na rampie. Za chleb udało się zdobyć dla nich obuwie. Za papierosy Stanisława postara się o leki i ligninę. Musi to później wszystko podzielić, rozdysponować, jak najlepiej wykorzystać. Wreszcie dopadło ją zmęczenie. Nigdy mu się nie poddawała, ale tym razem okazało się zdecydowanie za silne. Kazało jej szukać chłodu, nocnego nieba, gwiazd, które świeciły mimo wszystko.
Musiała wracać. Czekały na nią obowiązki.
Alina nigdy już nie zobaczy Andrasa i niebawem będzie wiadomo dlaczego. Tak się wyraziła i Stanisława odgadła, że na coś należy się szykować, że zostanie podjęta jakaś próba. Nie sądziła, by miała szanse powodzenia. I obawiała się, że tych, którzy ją podejmą, spotka kara.
Niechętnie odwróciła wzrok od gwiazd i spojrzała na rewirowe baraki, bagno pod stopami, dymiące kominy i mgłę, która późną nocą i nad ranem często otulała Birkenau, jak gdyby chciała je dobrze ukryć przed całym zewnętrznym światem.
Więcej informacji na temat książki znajdziesz na stronie: www.poloznazauschwitz.pl
Skomentuj artykuł