W Auschwitz nie była Stanisławą Leszczyńską. Była Mamą. Była nadzieją
Położna z Auschwitz pomogła przyjść na świat ponad trzem tysiącom dzieci. Mimo tragicznych warunków wszystkie przeżyły poród. Przyjmowała je na przewodzie kominowym biegnącym wzdłuż baraku. Nie miała opatrunków, tylko stary, brudny, pełen wszy koc... Publikujemy fragment książki Magdy Knedler "Położna z Auschwitz".
Stanisława Leszczyńska urodziła się w 1896 r. w Łodzi. W 1916 r. wyszła za mąż za Bronisława Leszczyńskiego i razem z nim zamieszkała w Warszawie. Tam też Stanisława rozpoczęła naukę w Szkole Położniczej. Razem z mężem doczekali się czwórki dzieci: Sylwii, Bronisława, Stanisława i Henryka.
Gdy wybuchła II Wojna Światowa rodzina Leszczyńskich zaangażowała się w pomoc Żydom. W konsekwencji tego wszyscy zostali aresztowani przez gestapo, a Stanisława z córką zostały wysłane do Auschwitz-Birkenau. To właśnie tam, w tym okropnym miejscu, Stanisława Leszczyńska stała się symbolem walki o życie.
Magda Knedler w swojej książce „Położna z Auschwitz” tak opisuje wspomnienia Stanisławy:
„Dość szybko zorientowała się, na jakich zasadach działa obóz i w kogo miał je przeistoczyć. Rozumiała to już wtedy, gdy jej drewniaki po raz pierwszy ugrzęzły w tutejszym błocie. Zachwiała się, usiłowała wyszarpnąć stopę, a później wydobyć z błota uwięziony w brei trep. Stała na jednej nodze jak bocian i machała rękami, by utrzymać równowagę. Jedną stopę wyszarpnęła, ale co z drugą? Mijały ją starsze więźniarki, jedna za drugą, niektóre spojrzały na nią przelotnie. Żadna nie pomogła. Wreszcie podbiegła któraś z zugangów, podała długi kij i Stanisława wydostała się z bagna. Ubłocona po kolana, zziębnięta, obróciła się wolno wokół własnej osi. Każdy dbał tu o siebie. [...] Spojrzała na żyjące jeszcze szkielety pod barakiem. Jeden kiwał się w przód i w tył, drugi zdzierał z trupa bluzkę, a materiał darł później na pasy i owijał sobie nimi głowę i stopy. Dalej stał jeszcze jeden, już obwieszony w taki sam sposób różnymi szmatami. Muzułmanki. Wyżebrać jedzenie, owinąć się w coś, oddychać. Stanisława z trudem przełknęła ślinę. Gardło miała suche i ściśnięte. Pozostać człowiekiem…”.
Autorka opisuje także w jaki sposób Stanisława Leszczyńska została dopuszczona do przyjmowania porodów w obozie. I jak po raz pierwszy nie zgodziła się na zabijanie dzieci. Później "nie" mówiła jeszcze wielokrotnie:
"Wciąż pamięta tamten pierwszy raz, kiedy powiedziała „nie”. Usłyszała, że niemiecka Schwester, która odbierała w obozie porody, zachorowała. Usłyszała też o innych rzeczach i część z nich widziała na własne oczy. Schwester Klara i Schwester Pfani zabierały dzieci matkom i topiły je w beczkach, wszystkie bez wyjątku. Kobiety, te kobiety, które dopiero co dały życie, słyszały dochodzący zza ściany bulgot i powoli do nich docierało, że nowo narodzone dzieci właśnie walczą o ostatni oddech. Kiedy ona przemycała do obozu dyplom położnej, wiedziała, co robi. Nie rozumie, skąd wiedziała, ale jednak. Nie bała się Lagerarzta, powiedziała, że może zastąpić Niemkę.
Zgodził się. – Wszystkie będzie pani topić – dodał. – Nie – odparła natychmiast. – Co? Nie uwierzył. Mrugał, jak gdyby ktoś uderzył go w twarz albo jakby się przesłyszał. Na czole, zazwyczaj gładkim i nieskazitelnym, zarysowały się równoległe kreski. – Co?! – zapytał znowu, podnosząc głos. Szybko się jednak opanował i już spokojniej powtórzył: – Wszystkie nowo narodzone dzieci będzie pani od razu zabijać. Czy pani zrozumiała? Uniosła głowę i spojrzała mu w oczy. – Nie, nigdy! Nie wolno zabijać dzieci! A później znowu głowę opuściła, wbiła wzrok w buty lekarza, widziała, jak chodzi przed nią nerwowo, jak skaczą jego cholewki. – Rozkaz to rozkaz! Rozumie pani? Rozkaz to rozkaz! Ponownie uniosła głowę i po raz kolejny napotkała jego wzrok. Nic już nie powiedziała, ale wiedział, że ona rozkazu nie wykona. I więcej się tamtego dnia nie odezwał. Chyba się wstydził, że podniósł głos, że dał się ponieść emocjom, a jednocześnie jej nie pokonał.".
Nasza Mama ochrzciła go, jak tylko przyszedł na świat, ale to drugi chrzest, chrzest z łez, tragiczny i piękny zarazem
(fot. Domena publiczna)
W książce opisanych jest wiele historii z obozu, których świadkami była Stanisława. Jedną z nich zapamiętała jednak najmocniej, opisała ją także w swoim "Raporcie położnej z Oświęcimia". To opowieść o młodej kobiecie, która prosto z porodu, razem z dzieckiem, została wysłana na śmierć...
"Wchodzi Mengele. Wyczytuje numer. Mama dopiero po chwili podnosi głowę i posyła mu uważne spojrzenie. Prostuje się z ledwie widocznym grymasem bólu na twarzy. Długo stała pochylona – właśnie nad tą kobietą, wilnianką. Nad kolejną młodą matką. Poród był trudny i długi, skończył się niedawno, może przed godziną, może przed dwiema, tutaj trudno powiedzieć. Kobieta wciąż leży na piecu, wciąż leje się krew. Jedna z nas macha kijem i odpędza szczura. To już drugi przy tej kobiecie, tłusty i wielki. Wcale się nie boi, nawet nie ucieka, tylko uskakuje i czai się. Czeka, aż dziewczyna z kijem straci czujność. Mengele lekko się niecierpliwi, ponownie wyczytuje numer, tym razem podniesionym głosem. Mama wzdycha ciężko i drepcze w jego stronę. Mówi, że przecież wilnianka nie może, dopiero urodziła.
– Ja o to nie pytam. Ona ma wstać – powtarza Mengele.
Mama wzdryga się lekko i posyła mu jeszcze jedno spojrzenie. Niedowierzające. Można w nim wyczytać: „Nie mówisz poważnie”. Tyle że on mówi poważnie. Wilnianka ma wstać. Bez względu na wszystko ma i już. Czuć zapach krwi, kału i kwaśnego potu. Od dziewczyny z kijem obrywa kolejny szczur. Przez chwilę mamy wrażenie, że się na nią rzuci. Ta uderza znowu, to zemsta za czyjąś nadgryzioną piętę, fragment nosa i mały palec. Szczury obowiązuje odpowiedzialność zbiorowa.
– Niech wstanie.
Mengele jest zniecierpliwiony, a Mama jak wykuta w kamieniu. Odwraca się do niego plecami i bierze wdech, powolny, głęboki, jak gdyby chciała tym wdechem sprawić, by wszystko się zatrzymało. Patrzymy na nią, śledzimy każdy jej ruch. Podchodzi do wilnianki. Kobieta dźwiga się z pieca. To wcale nie jest takie proste, kiedy się właśnie urodziło dziecko, po wielu godzinach znoszenia bólu, krzykach, braku snu. Ale ona wstaje. Chwieje się. Po udach płynie krew. Zawija dziecko w papier, bo nic innego nie ma. Maluszek jest całkiem duży, trochę kwili i młóci powietrze łapkami. Człowiek w pomniejszeniu. Kwili coraz głośniej, wreszcie zanosi się płaczem. Płuca ma zdrowe, skórę prawie różową. Doskonała istota, przygotowana na to, by żyć. Można się zastanawiać, po co w takim razie przyszła na świat, skoro pobędzie na nim tylko chwilę. Za mało, by cokolwiek zobaczyć, by sformułować choć jedną świadomą myśl. Po co więc? Teraz czuje tylko drżące ciało matki, ciało kościste i wycieńczone. Wilnianka przyciska dziecko do siebie, przymyka oczy, spod powiek płyną łzy. Kapią na główkę maluszka, który na moment przestaje kwilić. Nasza Mama ochrzciła go, jak tylko przyszedł na świat, ale to drugi chrzest, chrzest z łez, tragiczny i piękny zarazem. Patrzymy na nią w ciszy, nawet Mengele przestał się smagać szpicrutą po wypolerowanych oficerkach. Mama zarzuca na plecy kobiety koc, a raczej to, co tu nazywamy kocem, czyli zawszoną derkę. Wilnianka porusza spierzchniętymi wargami. Nie wydaje z siebie żadnego dźwięku, ale my wiemy, że próbuje śpiewać. Wszystkie tu próbują śpiewać dla swoich dzieci, bo tylko tyle mogą zrobić.
Wychodzą. Za wilnianką ciągnie się wąski szkarłatny strumień. Mamy wrażenie, że to sznurek, za który można pociągnąć i przywołać ją z powrotem, sznurek, który nas wszystkie ze sobą łączy już na zawsze. Jesteśmy przesiąknięte nawzajem swoją krwią. I nasze dzieci także. Rodzą się na tym samym piecu i na tym samym kocu drgającym od wszy. Czują na sobie dotyk tych samych dłoni – spracowanych, szorstkich rąk naszej Mamy. Obozowe rodzeństwo. Teraz razem z wilnianką odchodzi cząstka każdej z nas. Kiedyś jakiś człowiek uzna to określenie za tandetne, bo przecież ktoś odchodzi stąd codziennie, więc nie możemy się dzielić na tyle cząstek. A jednak możemy. Przy Mamie jest inaczej. Przy niej człowiek zagląda w głąb siebie i szuka tam swojej utraconej godności. A zwłaszcza my, kobiety na piecu i przy piecu. My, matki jeszcze z dziećmi i matki już bez dzieci.
W baraku cisza. Mama sunie wzdłuż pieca jak królowa, z dumnie uniesioną głową. Za chwilę jednak osuwa się w milczeniu na kolana i klęczy tak, wpatrzona w przestrzeń przed sobą. Może się modli, a może to właśnie dziś jest ten dzień, kiedy zaczyna tracić nadzieję. Tyle że Mama jest tu potrzebna. Wie o tym. Nie przeszkadzamy jej, każda wraca do swoich obowiązków i jedynie raz na jakiś czas popatrujemy na klęczącą nieruchomą postać. Za chwilę będzie z nami znowu.
Widzimy zbliżającego się szczura i dziewczyna z kijem unosi chude ramię, gotowa wyprowadzić cios.".
Stanisława Leszczyńska funkcję położnej w Auschwitz pełniła aż do wyswobodzenia obozu. Zmarła 11 marca 1974 na nowotwór.
Fragmenty pochodzą z książki Magdy Knedler "Położna z Auschwitz".
Skomentuj artykuł