Ks. Józef Tischner: głupota przede wszystkim wynika z jakiegoś lęku
Głupota przede wszystkim wynika z jakiegoś lęku. Ludzie usiłują pływać na powierzchni tego polskiego stawu i człowiek chętnie by się spytał: po co oni tam w ogóle wleźli? Oni robią wszystko, by się na powierzchni utrzymać – i to jest jak chlapanie brudną wodą na bliźniego swego. A to jest przemądrzałość. Dziwię się, lecz nie obwiniam – mówił ksiądz Józef Tischner w rozmowie z Ellą Bodnar. Publikujemy fragment książki "Smak naszej wolności. Rozmowy z ks. Józefem Tischnerem".
W jednym ze swych dialogów Platon pisze: „Stanem bardzo znamiennym dla filozofa jest: dziwić się. Nie ma innego początku filozofii jak to właśnie”. Czemu więc Ksiądz Profesor dziwi się tu i teraz, w kraju, w którym scena polityczna coraz częściej potrafi nas rozbawić lepiej niż najwyborniejszy kabaret?
Głupota ludzka mnie dzisiaj najbardziej zdumiewa. Sam się wcale nie uważam za mądrego, ale myślę trochę jak Sokrates, który mówił o sobie: jak czegoś nie wiem, to mi się też nie wydaje, że wiem. Dziwię się, kiedy patrzę na pewną przemądrzałość ludzi. Bo przemądrzałość to typowy rys głupoty.
Co jest źródłem tej głupoty?
Brak autoironii. Ale głupota przede wszystkim wynika z jakiegoś lęku. Ludzie usiłują pływać na powierzchni tego polskiego stawu i człowiek chętnie by się spytał: po co oni tam w ogóle wleźli? Oni robią wszystko, by się na powierzchni utrzymać – i to jest jak chlapanie brudną wodą na bliźniego swego. A to jest przemądrzałość. Dziwię się, lecz nie obwiniam. Wszystko to wygląda tak, jakby nie chciano uznać najbardziej oczywistych prawd. Wydaje mi się nawet, że u nas występuje lęk przed prawdą. A prawda w gruncie rzeczy wcale nie jest okrutna, o czym przekonujemy się, gdy na przykład nasz dzieciak coś zbroi i mamy ochotę mu wlać – ale kiedy dziecko w pewnym momencie samo przyzna się do winy, to nam od razu ręce opadają. Bo prawda jest bronią.
Ale nie wszyscy o tym wiedzą.
A tymczasem nie ma lepszej obrony dla człowieka, jak pokazać siebie.
Nawet ludzie światli tego często nie rozumieją i… sami się publicznie ośmieszają.
Ludzie światli mają takie temperamenty gorące, że często wystrzelą, nim nabiją…
Okładka książki "Smak naszej wolności. Rozmowy z ks. Józefem Tischnerem" (wyd. WAM)
Odnoszę smutne wrażenie, że dziś Kościół bywa coraz częściej fabryką agnostyków: ludzie słuchają kazania księdza i – wątpiąc w swego księdza – wątpią w Boga.
W związku z tym są same problemy. Istnieją dwa poziomy kontaktów z duchownymi: pierwszy jest zewnętrzny, bardziej oficjalny – z ambony. Drugi zaś – bliższy, bardziej osobisty i, oczywiście, rzadszy. Te kontakty bliższe nie napawają mnie niepokojem, bo jeśli już zaistniały, to na ogół są wspaniałe. Ale te oficjalne kontakty, na przykład kazania księży, to dziś duży problem.
Znam wiele osób, które przestały uczęszczać w ogóle do kościoła, zrażone niedzielnymi – upokarzającymi czasem – kazaniami.
Bo – o dziwo – niestety, ale stylistyka kazań w kościele nosi bardzo często piętno mowy aktywisty.
A przemówienia partyjnych aktywistów wciąż jeszcze mamy w pamięci.
No właśnie. Mowę aktywisty partyjnego wszyscy pamiętamy, więc wierni w kościele natychmiast to wyczuwają. Bo to jest retoryka innej epoki, w jakimś stopniu polityczna. A stworzenie i pielęgnowanie języka religijnego jest szalenie trudne. Religijny język jest bardzo swoisty. Trzeba go wykształcić. Ksiądz Wojtyła w swoich czasach krakowskich słynął między innymi z tego właśnie, że świetnie ten język znał. Podobnie – biskup Pietraszko i ksiądz Zieja. Znam mnóstwo księży, którzy znakomicie się tym językiem posługują. Ich język religijny jest zarazem językiem ludzkim – o wszystkim można nim mówić.
Ale Ksiądz mówi o wybitnych indywidualnościach, a takich jest przecież niewiele.
Tak. Sam słyszałem parę tygodni temu kazanie, które od początku do końca polegało na precyzyjnym instruktażu: same nakazy i zakazy. Intencje wygłaszającego je księdza były słuszne, ale ze swego kazania uczynił on instruktaż polityczny w słusznej sprawie. Nazywam to nową formą zniewolonego umysłu: to naprawdę nie człowiek mówi, lecz „się mówi”. To język zarażony telewizją, gazetą. I to przenika do Kościoła. Najbardziej tego właśnie się boję – bo ten język pojawia się później w szkole na lekcjach religii.
A dorośli się od Kościoła odwracają.
Ksiądz – każdy ksiądz – ma z ludźmi wiele kontaktów, lecz nie wobec wszystkich może się w pełni otworzyć. I to nie dlatego, że się boi, ale dlatego, że ilość wartości, które ma im do dania, jest także ograniczona. Nie ma takiego księdza, który by trafił do wszystkich, ale też nie ma takiego, który do nikogo nie jest w stanie dotrzeć.
Takiego problemu nie ma podobno w Kościele ewangelickim, który – jak cały Kościół protestancki – oferuje wartości, jakich zabrakło w życiu parafii rzymskokatolickich. Tam wierni czują się autentycznie zjednoczeni, czują się jedną wielką rodziną w swoim Kościele. O tym katolicy mogą tylko pomarzyć.
W polskim Kościele istnieje problem ekumenizmu, zarówno zewnątrz – w stosunku do innych Kościołów, jak i wewnątrz – w stosunku do ludzi, którzy są rozmaici i rozmaite mają potrzeby. Powiem Pani, że nie jest łatwo siedzieć w konfesjonale, gdy po jednej stronie klęczy dziesięcioletnie dziecko ze swoimi problemami, później przychodzi sześćdziesięciolatek, a wcześniej była skłopotana czterdziestoletnia żona i matka, zaś przed nią trzydziestoletni mężczyzna. W ciągu jednej chwili ksiądz musi zmienić nastawienie i perspektywę.
To, czego świadkami jesteśmy tak często w kościele, nazwał Ksiądz Profesor „kapralstwem zachowań”. Niedawno jeszcze o takim kapralstwie w kościele nie było mowy.
Było i nie było…
Jakie są źródła tego typu zachowań?
To kapralstwo zachowań w kościele jest następstwem masowości naszego katolicyzmu. Ksiądz o wiele lepiej umie operować masami niż jednostką. Kiedy staję w kościele na ambonie, to nie widzę tych, którzy mnie słuchają, ale tych, którzy się kręcą. I wtedy w człowieku rodzi się pytanie: „Już zastrzelić czy jeszcze nie?”. Dlatego ja już od dawna – kiedy mówię kazanie w kościele w Krakowie – patrzę ponad ludzi, w organy albo nieco poniżej, ale nigdy na ludzi.
Żeby się nie rozpraszać?
Tak. Bo zawsze, kiedy dochodzę do puenty kazania, to środkiem kościoła św. Anny idzie jakaś dama i szuka sobie miejsca, gdzie mogłaby usiąść. Ja się zbliżam coraz bardziej do tej puenty i widzę, jak cały rząd ludzi wstaje, robi jej miejsce, ona siada, a ja wtedy mówię: „Amen”.
Fragment pochodzi z książki "Smak naszej wolności. Rozmowy z ks. Józefem Tischnerem" (wyd. WAM, 2025)


Skomentuj artykuł