Anna Karwan: żyłam w przeświadczeniu, że jestem bezwartościowym człowiekiem
„Dwadzieścia ostatnich lat mojego życia to walka o siebie. Czasami jeszcze nie wierzę, że udało mi się dojść do takiego momentu, kiedy mam swoją płytę, swoich fanów i karierę.” O domu alkoholowym, depresji i przebaczeniu opowiada Anna Karwan w książce „Kobieta w wielkim mieście”.
Katarzyna Olubińska: Aniu, czym jest dla ciebie kobiecość?
Anna Karwan: Kiedyś kobiecość oznaczała dla mnie co innego, niż oznacza dziś. Moje postrzeganie kobiecości i siebie jako kobiety bardzo ewoluowało w czasie ostatnich lat, przeszłam długą drogę, żeby tak się stało. Kobiecość kojarzyła mi się z cierpieniem i zniewoleniem.
To mnie zaskoczyłaś. Skąd taki obraz?
Dorastałam w trudnych okolicznościach. Obserwowałam moją mamę jako osobę uwikłaną w cierpienie. Zawsze widziałam ją zmęczoną i ratującą nas, więc kobiecość kojarzyła mi się z niewolnictwem. Taki obraz wyniosłam z domu. I ten obraz przez wiele lat usiłowałam przemienić. Ale żeby mogło do tego dojść, musiałam, jak się okazało, doświadczyć podobnych krzywd na własnej skórze.
Doświadczyłaś przemocy w dzieciństwie?
Tak. Mój świętej pamięci tata był osobą uzależnioną od alkoholu. Dzisiaj wiem, że to był biedny człowiek, któremu po trzydziestu czterech latach życia współczuję, i kiedy się za niego modlę, zawsze mówię: „Bądź już spokojny, bo wybaczyłam ci wszystko to, co się stało. Wiem, że byłeś nieświadomy i chory”. Będę bronić swojego taty, bo pochodził z nieszczęśliwego domu, w którym prędko zabrakło kochającej mamy. On po prostu nigdy nie dostał miłości. A umiemy kochać tak, jak zostaliśmy tego nauczeni w domu.
Jaki był twój dom rodzinny?
Mój dom, podobnie jak wiele innych domów w okolicy, był trudnym domem. Moja mama jest bardzo ciepłą, kochaną i silną osobą. Starała się robić wszystko, żeby mimo choroby ojca żyło nam się w miarę normalnie i bezpiecznie. Niestety chociaż bardzo się starała, to nie zawsze się udawało. Awantury, przemoc, wyzwiska i wieczny strach o to, co będzie za chwilę, towarzyszyły nam bez przerwy. Ona w tym wszystkim została ciepłą, dobrą i kochającą osobą, taką kurą domową, która uważa, że to nie jest obraźliwe. Sama mówi o sobie, że uwielbia być garkotłukiem – ja mam to po niej. Miała trudne zadanie – stworzenie ogniska rodzinnego z człowiekiem, który jest niestabilny emocjonalnie, chory i nigdy nie wiadomo, co mu przyjdzie do głowy. To tak jak siedzieć codziennie na bombie zegarowej albo na wulkanie, który może w każdym momencie wybuchnąć. Zrozumiałam to po latach. Wtedy myślałam, że tak po prostu wygląda życie…
Pochodzę spod Ukrainy, dokładnie z Łaszczowa. I to dla mnie wtedy był wstyd, że jestem z tak małej miejscowości. Dzisiaj czuję się przez to wyróżniona, bo moja branża jest napompowana wyidealizowanym obrazem życia w mieście. A ja się szczycę tym, że pochodzę z tak małego miasta. Problemem mniejszych miejscowości jest to, że panuje ciche przyzwolenie na przemoc, które obowiązywało też w moim domu – kat i ofiara. Może teraz się to trochę zmienia. Powstają różne kampanie. Zostałam nawet ambasadorką jednej z nich („Kocham. Szanuję”), żeby przełamać tabu i pomagać kobietom, które przeszły to, co ja. Powiedzieć im, że skoro ja z tego wyszłam i dziś w zdrowy sposób patrzę na siebie i otoczenie, to i one mogą to zrobić. Naprawdę wiem, o czym mówię, więc czuje się w obowiązku uświadamiać to innym kobietom. Może to uratuje kogoś, kto – tak jak ja kiedyś – tkwi we wstydzie, strachu, w zniewoleniu.
Nawet sobie nie wyobrażam, jak takie życie w ciągłym lęku może na człowieka wpływać…
Ofiary przemocy są zwykle tak połamane, przepełnione strachem, wstydem i poczuciem winy, że same w dorosłym życiu nie potrafią zbudować trwałych związków. Wchodzą w toksyczne relacje tylko z tymi, którzy je ranią. Tak wygląda życie w lęku. Co ciekawe, w wieku trzydziestu kilku lat zrozumiałam, że tak naprawdę wszystkie sukcesy, które mam na swoim koncie, były wynikiem tamtej waleczności, której nauczyłam się jeszcze jako dziecko. Dwadzieścia ostatnich lat mojego życia to walka o siebie. Czasami jeszcze nie wierzę, że udało mi się dojść do takiego momentu, kiedy mam swoją płytę, swoich fanów i karierę. Stać mnie na to, żeby wychować dziecko i utrzymać siebie, i nie muszę się martwić, czy dam radę zabezpieczyć przyszłość swoją i córki. Jest to dla mnie największe spełnienie. Ta motywacja dziecka, które zawsze było na polu bitwy, doprowadziła mnie do wielkich sukcesów, ale spowodowała złamanie psychiki. Jako dziewczynka nie miałam okazji obserwować piękna kobiecości. Nie potrafiłam też okazywać miłości, bo nie widziałam jej w domu rodzinnym, między moimi rodzicami.
Bo nie chciałaś powtórzyć historii twojej mamy?
Tak, nie chciałam być w takiej sytuacji jak ona. Podziwiam moją mamę i zawsze chciałam być waleczna jak ona, z każdego kryzysu wychodząca obronną ręką. I taka naprawdę jestem. Ale kobiecość w jej wydaniu obserwowałam poszarpaną i biedną. A przecież kobiecość jest naszym największym atutem. Jesteśmy boginiami. Jesteśmy niezłomne, silne, piękne, umiłowane.
Dzisiaj kobiecość postrzegam jako siłę. Jest to też dla mnie delikatność i zmysłowość. Sama jestem zmysłową kobietą – czułą szczególnie na zapach i smak – ale stałam się taka dopiero, kiedy zrozumiałam, że jestem piękna sama w sobie, taka, jaka jestem. Przez wiele lat dorastałam, dojrzewałam i żyłam w przeświadczeniu, że jestem bezwartościowym człowiekiem, przez to, jak moja psychika została zniszczona w dzieciństwie. Sądziłam, że nie jestem nic warta, że nie zasługuję na miłość. Rany na ciele się zagoiły, ale te na duszy były żywe jeszcze przez wiele lat.
Otwarcie mówisz, że przez to wszystko, co się wydarzyło w dzieciństwie, miałaś nawet taki etap, kiedy chorowałaś na depresję.
Tak. To było dwanaście lat chorowania, połączonego ze stanami lękowymi. I tak naprawdę nie wiem, co jest gorsze w pewnym momencie. Czy depresja, która odbiera ci chęć do życia, czy stany lękowe, które powodują, że boisz się, że za chwilę umrzesz. Bo każdy stan lękowy zaczyna się tak samo i tak samo kończy. Jesteś przekonana o tym, że umierasz. I o ile według nauki typowy stan lękowy trwa około sześciu minut, o tyle moje najdłuższe stany lękowe trwały po osiem godzin…
Jak udało ci się przetrwać najtrudniejsze momenty?
Bardzo szybko zaczęłam pracować. Pomagałam też w pracy mojej mamie. Zaczęłam także dawać pierwsze koncerty.
Gdzie były te pierwsze występy?
W jakichś małych klubikach, w galeriach handlowych. Wszędzie, gdzie można było zarobić. W ciągu dnia pracowałam jako kelnerka, wieczorem koncertowałam. I jeszcze w tym wszystkim chodziłam do liceum, więc to naprawdę był hardcore. Wszystko, żeby się utrzymać, pomóc mamie i siostrze, mieć szansę na lepsze życie, zawalczyć o nią… Pamiętam, ile po drodze było przygód! Kiedy już skończyłam liceum, przeżyłam w Cafe Kulturalna w Pałacu Kultury swoją najbardziej romantyczną historię – z Maciejem Stuhrem, który co pięć minut zamawiał cappuccino, bo mu „ta brunetka przynosiła”. A potem zaśpiewałam piosenkę do Listów do M. Wycięłam sobie fragment, w którym Maciej mówi, że nigdy nie wiesz, kiedy spotka cię miłość. Śpiewam: What the World Needs Now, wkleiłam go do teledysku. Potem go poznałam, przypomniałam mu: „Słuchaj, pamiętasz taką dziewczynę z Cafe Kulturalna, która podczas festiwalu podawała ci co pięć minut kawę?”. On mówi: „Pamiętam taką brunetkę”. Ja mówię: „Wiesz, że to ja?”. A on się dziwi: „Ooo! No co ty?!”.
A czego cię nauczył ten etap właśnie? Praca dzień i noc, kiedy trudno było związać koniec z końcem?
Że co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. I o ile przez wiele lat byłam fanką tego stwierdzenia, o tyle w pewnym momencie się zbuntowałam. Powiedziałam: „No na miłość Boga! Ile jeszcze? I co? Do czego ma mnie to doprowadzić?”. Ten mój bunt wywołało też uświadomienie sobie, że wszystkie problemy traktuję, jakby ktoś chciał mnie zniszczyć. Kiedy tak na nie patrzyłam, było ich coraz więcej.
Taka samospełniająca się przepowiednia?
Tak. Coś w tym stylu. Złe nastawienie. A jak wywróciłam do góry nogami swój sposób patrzenia na świat i powiedziałam: „Zaraz, a może to są wskazówki?! Trochę bolą, ale może to jednak są wskazówki” – to od pierwszego razu, kiedy poczułam nie frustrację, nie żal, tylko wdzięczność, zaczęły się dziać cuda. I kiedy słyszę, jak mi ktoś mówi: „nie wierz w cuda”, to nie próbuję nikogo przekonać na siłę. Ale zawsze mówię dwie rzeczy: marzenia są po to, żeby je spełniać, a cuda są po to, żeby ich doświadczać. One naprawdę się dzieją.
Ładnie powiedziane. Tylko jak w to naprawdę uwierzyć, kiedy dookoła dramat za dramatem i wiatr w oczy? Jak tobie się to udało?
Nie wyobrażam sobie życia bez takiej postawy i wiary. Przez całe życie byłam wierząca. W dzieciństwie powiedziałam, że czuję się dotknięta palcem Bożym. Na wsi powiedzieć coś takiego to niemal zbrodnia. Wiesz, moi rodzice nie mieli ślubu, więc ja byłam bękartem na wsi. Kiedy ludzie widzieli, że chodzę do kościoła i się modlę, pukali się w czoło. A ja chodziłam się szczerze modlić. Jak klękałam, to klękałam. Jak odmawiałam Różaniec, odmawiałam prawdziwie.
A nie miałaś jako dziecko pretensji do Boga o te wszystkie trudne rzeczy, które się działy w waszej rodzinie?
A wiesz, że nie? Nie wiem, jak to się stało. Zawsze mówiłam: „Panie Boże, proszę Cię, uratuj moją mamę i daj jej zdrowie i siłę”. Bo ja przejęłam odpowiedzialność za rodzinę, czyli przeżyłam stan omnipotencji dziecięcej. Pomimo wszystko moja mama jest największą bohaterką życia. Ona przeszła absolutną tragedię. Przemoc, dwie operacje serca… A dzisiaj jest sześćdziesięciopięcioletnią babcią, szczęśliwą, spełnioną. Ma nas, ma wnuki, pomaga nam, jest bardzo witalna. Kiedy mnie pyta: „Boże, skąd w tobie tyle wiary?”. Odpowiadam jej: „Dzięki tobie tak naprawdę. Dzięki temu, że Pan Bóg mnie wysłuchiwał. Kiedy prosiłam Go o zdrowie dla ciebie, On ci je dawał”. Bo ja naprawdę, Kasiu, wierzyłam i widziałam, że modlitwa jest największą siłą. Sama wiesz, że modlitwa ma największą moc wtedy, kiedy człowiek najbardziej się boi, a mimo wszystko ufa i modli się dalej. Bo modlitwa na co dzień tylko podtrzymuje poziom…
…łączności z Bazą?
Tak. Dlatego postanowiłam zainteresować się fizyką kwantową – zaczęłam rozumieć, że pole magnetyczne, które tworzymy podczas modlitwy, medytacji, jest energią, którą można zbadać. Interesuję się fizyką, kosmosem, to mnie fascynuje.
(…)
Wybaczyłaś swojemu tacie całą przeszłość?
Tak. Długo szukałam odpowiedzi, co to znaczy wybaczyć. Bo nie chodzi przecież o to, że stajesz przed kimś i mówisz: „Wiesz co, to ja już się na ciebie nie złoszczę, wybaczam ci”. To w ogóle nie jest to! Zrozumiałam, że wybaczenie to odpuszczenie tego, co czułaś w trakcie krzywdy. I w momencie, w którym się od tego odklejasz, dajesz wolność sobie i tej osobie, która wyrządziła zło. Ja to tak rozumiem.
Czyli odpuszczenie też sobie.
Odpuszczanie sobie cierpienia spowodowanego krzywdą. Kiedy poczułam współczucie, wreszcie mogłam naprawdę wybaczyć. Bardzo długo nie rozumiałam, dlaczego – chociaż wydawało mi się, że dawno mojemu tacie przebaczyłam – w chwilach kryzysu płakałam i coś we mnie krzyczało: „Dlaczego mi to zrobiłeś?!”. Teraz już nie pytam, dlaczego on mi to zrobił, bo to zrozumiałam. Był biednym człowiekiem i dzisiaj mówię: „Kocham cię, tato, bardzo ci współczuję, że nie miałeś szansy poczuć tego, co ja”. Potem następuje ulga i ogarnia mnie błogostan, którego nie jestem w stanie ci opisać. To jest takie uczucie wibrowania w środku, kiedy odczuwasz radość z istnienia i radość z tego, że możesz przytulić drugiego człowieka. Nie ma w tej chwili w moim życiu osoby, nawet pośród tych, które mnie skrzywdziły, której nie podałabym ręki.
Skomentuj artykuł