Ciało - just do it?
Myli się ten, kto sądzi, że sport to jedynie praca organizmu. Wysiłek sportowca jest bowiem formą dowartościowania ludzkiego ciała, jest jego afirmacją i akceptacją, ale też wprowadzeniem go w sferę najwyższych wartości, nawet w sferę sacrum.
Jeszcze do niedawna w świecie sportu krążył popularny mit o trzmielu, który - rzekomo według obliczeń ekspertów od aerodynamiki - nie powinien móc latać, bo powierzchnia nośna jego skrzydeł jest zbyt mała, by utrzymać w locie ciało tego pożytecznego owada. Trzmiele jednak, żyjąc w błogiej nieświadomości tych naukowych spekulacji, latały wbrew obliczeniom fizyków. I choć twierdzenie to okazało się zabawą w głuchy telefon (naukowcy odkryli, że trzmiel nie może jedynie szybować), to świetnie pokazuje, gdzie znajdują się granice możliwości, które sami sobie stawiamy. Granice, które przebiegają nie przez ciała, lecz umysły.
Trzy lata przed wybuchem II wojny światowej Hitler chce wykorzystać organizowaną w Berlinie olimpiadę, by udowodnić wyższość tak zwanej rasy aryjskiej nad resztą ludzkości. Nie może jednak przewidzieć, że triumf w najbardziej prestiżowych dyscyplinach - biegu na 100 i 200 m, skoku w dal oraz w sztafecie 4x100 m - odniesie czarnoskóry reprezentant Stanów Zjednoczonych Jessie Owens. Nie mogąc znieść tej zniewagi, Hitler wymyka się z berlińskiego Stadionu Olimpijskiego, by uniknąć uściśnięcia dłoni amerykańskiemu lekkoatlecie. Jessie Owens zdobył wówczas złoty medal, pokonując 100 m w czasie 10,3 s. I choć dopiero w 1960 r. podczas mityngu w Zurichu Niemiec Armin Hary osiągnął czas 10 s., a barierę tę złamał w 1968 r. amerykański sprinter Jim Hines, to kolejne części sekundy są już łamane dość regularnie, a obecny rekord zjawiskowego Jamajczyka Usaina Bolta (9,58 s.) każe zastanowić się nad granicą możliwości ludzkiego ciała.
Gdzie przebiega ta granica? Czy jest nią fizjologia i anatomia naszego ciała, czy osiągnęliśmy już szczyt możliwości, a na dalszy postęp nie mamy szans bez naukowych ingerencji w ludzki organizm? Czy może bariera przebiega w głowie, a kolejne spektakularne osiągnięcia będą należeć do jeszcze bardziej zdeterminowanych, perfekcyjnie przygotowanych mentalnie, wręcz wychowanych do przekraczania ograniczeń sportowców? A może rację mają ci, którzy coraz śmielej przyznają, że czas zerwać z podwójną moralnością i przyznać, że dalszy progres nie jest możliwy bez dopingu, opracowanej w najlepszych laboratoriach ingerencji w organizm sportowca, a bohaterowie sportowych aren - biegacze, ciężarowcy, piłkarze etc. - nie mogliby wejść na szczyt i utrzymać się na nim bez stosowania dopingu. Tylko czy wówczas dyscypliny, w których sukces zależny jest od perfekcyjnie wytrenowanego ciała, nie upodobnią się do sportów motorowych - rajdów czy wyścigów Formuły 1 - gdzie do sukcesu, prócz wielkich umiejętności kierowców, niezbędny jest sztab wybitnych inżynierów i sprawnych mechaników? A może nie ma nad czym dyskutować - już dziś przecież władzom Międzynarodowej Federacji Narciarskiej (FIS) nie przeszkadzają powszechne przypadki stosowania "legalnego dopingu" przez czołowe norweskie biegaczki narciarskie (stosowanie zwiększających wydolność płuc leków na astmę).
Odpowiedź na szereg tych pytań może dać analiza przypadku Oscara Pistoriusa. Urodzony w Republice Południowej Afryki Oscar stracił obie nogi w 11 miesiącu życia w wyniku wrodzonej wady genetycznej. Mimo to od dzieciństwa uprawiał m.in. tenis, zapasy, rugby, później zajął się biegami krótkodystansowymi. Bieganie umożliwiają mu zaprojektowane specjalnie dla niego protezy. Jego historia jest wyjątkowa nie tylko z powodu jego wielkiej pasji i determinacji (nie jest bowiem jedynym uprawiającym sport dzięki protezom) - w 2008 r. Pistorius rzucił wyzwanie pełnosprawnym biegaczom i postanowił wystartować na Olimpiadzie w Pekinie. Przygotowania do Igrzysk zostały jednak poprzedzone analizami wpływu protez z włókna węglowego na osiągane przez Pistoriusa rezultaty - specjaliści od biomechaniki orzekli, że protezy są znacznym usprawnieniem biegu i przynoszą południowoafrykańskiemu biegaczowi wyraźne korzyści podczas rywalizacji z rywalami. Ostateczny głos należał do Trybunału Arbitrażowego przy Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim, który orzekł, że Pistorius może startować na Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie; niestety ambitny biegacz nie zdołał zakwalifikować się do pekińskich zmagań.
Przypadek Pistoriusa może być przełomem, choć werdykt Trybunału Arbitrażowego MKOL nie oznacza automatycznej zgody na rywalizację niepełnosprawnych - korzystających z efektów prac inżynierów i lekarzy - z pełnosprawnymi sportowcami. W tej materii każdy przypadek musi być rozpatrywany osobno. Historia Pistoriusa, który zresztą po nieudanych kwalifikacjach do Igrzysk Olimpijskich zdobył 3 złote medale na Paraolimpiadzie, stanowi istotny przyczynek do dyskusji o granicach technologicznych ingerencji w organizm sportowca, ale przecież rywalizacja niepełnosprawnych z w pełni zdrowymi sportowcami nie jest wcale czymś nowym i szokującym. W erze coraz większej popularności masowych biegów ulicznych, na których zdecydowaną większość stanowią biegacze-amatorzy, nikogo nie dziwi widok zmagających się z barierami własnych ciał niepełnosprawnych sportowców. To właśnie oni otrzymują największe owacje, ich nierzadko dopinguje się najgoręcej. Ci sportowcy nie chcą być traktowani w specjalny sposób, świadomie startują z główną grupą zawodników. W czasach komercjalizacji sportowych zmagań, gdy sport coraz częściej przestaje być nośnikiem uniwersalnych wartości, a miejsce etosu zajmuje biznes, to właśnie ci biegacze na wózkach reprezentują etos pierwszych olimpiad - bezinteresowną rywalizację.
Nie trzeba szukać daleko, by znaleźć kolejne przykłady - kto choćby pobieżnie śledzi doniesienia ze świata sportu z pewnością słyszał o Marcinie Wasilewskim i Karolu Bieleckim. Wasilewski to piłkarz, reprezentant Polski, który w jednym z meczów ligi belgijskiej w wyniku brutalnego zagrania rywala doznał otwartego złamania piszczela. Zdjęcie nienaturalnie wygiętej nogi piłkarza bardzo szybko obiegło świat. Wasilewskiego czekały operacje i długa rehabilitacja bez gwarancji, że uda mu się wrócić do profesjonalnie uprawianego sportu. Reprezentant Polski wznowił jednak treningi już po 8 miesiącach, a dziś ponownie z powodzeniem gra w kadrze narodowej.
Nie mniej dramatyczna jest historia piłkarza ręcznego Karola Bieleckiego, który podczas meczu z reprezentacją Chorwacji stracił oko, po czym wrócił do sportu jeszcze silniejszy niż przed dramatyczną kontuzją, czy też wybitnego kolarza Lance’a Armstronga, który pokonał raka jąder, a następnie siedmiokrotnie wygrał jeden z najbardziej prestiżowych i wymagających wyścigów kolarskich - Tour de France. Wszyscy oni powrócili na szczyt dzięki swego rodzaju ascezie, typowej dla największych sportowców, a niezbędnej, jeśli chcemy uchwycić i zrozumieć istotę sportowych zmagań. Rywalizacja, wysiłek, koniec trudu i odpoczynek, cierpliwość i wytrwałość, konsekwencja, słodycz zwycięstwa i gorycz przegranej - to wszystko składowe tej sportowej ascezy.
Myli się ten, kto sądzi, że sport to jedynie praca organizmu. Wysiłek sportowca jest bowiem formą dowartościowania ludzkiego ciała, jest jego afirmacją i akceptacją, ale też wprowadzeniem go w sferę najwyższych wartości, nawet w sferę sacrum. Choć często owo dowartościowanie bywa hedonistyczne lub utylitarne, to sport może być - i wciąż jest - szansą na ponowne odkrycie integralności osoby, jedności ciała i umysłu.
- Nic wzniosłego ani pięknego nie można osiągnąć, zarówno w życiu cielesnym jak i duchowym, bez pokonania wąskiej ascetycznej drogi, która umacnia i hartuje, uzdatniając przez to do osiągnięcia coraz wyższych celów oraz wznioślejszych ideałów - mówił Jan Paweł II do włoskich instruktorów narciarstwa w 1991 r. Dziewięć lat później, 28 października 2000 r., podczas Jubileuszu Sportowców papież powiedział: - "[Sport] może być nośnikiem wzniosłych ideałów humanistycznych i duchowych, jeśli jest praktykowany w duchu pełnego poszanowania reguł; ale może także sprzeniewierzać się swoim prawdziwym celom, jeśli służy obcym sobie interesom, które lekceważą centralną rolę człowieka. Dość liczne niestety - i być może coraz bardziej widoczne - są oznaki kryzysu, który zagraża czasem fundamentalnym wartościom etycznym sportu. Obok sportu, który pomaga człowiekowi, istnieje bowiem inny sport, który mu szkodzi; obok sportu, który uszlachetnia ciało, istnieje sport, który je poniża i zdradza; obok sportu, który służy wzniosłym ideałom, jest też sport, który zabiega wyłącznie o zysk; obok sportu, który jednoczy, jest też taki, który dzieli.
Słowa Jana Pawła II są jedynie aktualizacją idei, która przyświecała pierwszym olimpijczykom, idei przyznającej ciału pozytywny wymiar, uznającej jego kreacyjną rolę w świecie. Warunkiem takiego zaistnienia ciała w świecie jest jednak właśnie integralność jego twórczych funkcji z ciągłym odkrywaniem duchowego wymiaru osoby. Przestroga Ojca Świętego przed utylitarnym rozumieniem zmagań sportowych zdaje się dotykać najbardziej drażliwego problemu świata współczesnego sportu - "używania" sportowców.
Można oczywiście uznać, że takie są obecne reguły gry, że każdy, kto marzy o sławie, musi podpisać swoisty cyrograf: rachunkiem za obecność w wyobraźni kibiców jest już nawet nie tyle przetrenowanie, ile "zatrenowanie". Inaczej mówiąc - użycie i zużycie ciała. Przestaje ono wówczas współbytować z umysłem; celem treningów, suplementacji, obozów przygotowawczych nie jest już harmonijny rozwój osoby i jej dobro, lecz zysk, oglądalność, kontrakty. Za wszelką cenę. Taka sytuacja rodzi szereg pytań: czy nadal aktualne jest powiedzenie "sport to zdrowie"? Czy ciało już nie tylko sprawne, ale precyzyjnie i żmudnie ukształtowane, uformowane do osiągania najlepszych rezultatów, jest wciąż zdrowe? Czy nie stało się produktem sportowego biznesu, wytworem, który - tak jak każdy inny sprzęt - trafi w kąt, gdy ulegnie awarii, a konsument (menadżer, trener, kibic) poszuka następnego, jeszcze lepszego? Wreszcie, czy tak "wyprodukowane" ciało jest jeszcze piękne, czy tylko przystosowane do osiągnięcia zaplanowanego celu? I nie myślę tu jedynie o przypadkach skrajnych, chociażby sportowców bloku sowieckiego z lat osiemdziesiątych, nad ciałami których trudziły się sztaby farmakologów (ze smutnym skutkiem po zakończeniu sportowej kariery).
Czas więc wrócić do fundamentalnego pytania: czy sport jest celem samym w sobie, sztuką śrubowania kolejnych rekordów bez oglądania się na konsekwencje, czy też raczej drogą do stawania się lepszym człowiekiem i metodą autoafirmacji?
Szukając odpowiedzi na pytanie o granice możliwości ludzkiego ciała, warto jeszcze raz spojrzeć na wspomnianych bohaterów masowej wyobraźni - Wasilewskiego, Bieleckiego, Pistoriusa, Armstronga - ale też wielu nieznanych sportowców-amatorów, którzy codziennie zmagają się z ograniczeniami własnych ciał i umysłów. Podpowiadają nam oni, że granice zaczynają się tam, gdzie człowiek staje się produktem, gubi swą podmiotowość, a jedyną racją jego działalności i jedyną miarą jego wartości staje się sukces. Ich odpowiedzią jest ponowne odkrywanie duszy sportu, idei leżącej u początków sportowej rywalizacji, fundamentu, którego poszukiwali pierwsi olimpijczycy, wizji sportu jako zmagania się o pełnię własnego człowieczeństwa. Tylko wtedy sport może być nośnikiem sensu i czynić życie bardziej ludzkim.
"W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem" - Paweł Apostoł mówi o drodze wiary, odwołując się do sportowego zmagania. Warto dokonywać takich sportowych wyborów, które nie tylko pozwolą "bieg ukończyć", ale i życie zyskać.
Michał Buczek - ur. 1985. Studiował teologię i kulturoznawstwo na UKSW, pracował w Centrum Edukacji Obywatelskiej, współpracownik WIĘZI. Mieszka w Warszawie.
Skomentuj artykuł