Najlepiej zrzucić całą winę na rodziców...
Osiemnastoletnia dziewczyna, która więc dopiero co uzyskała pełnoletniość, została skierowana do mnie przez ginekologa po poradę w związku z ciążą. Podeszła do drzwi wahającym się krokiem, z opuszczonymi ramionami, ze wzrokiem utkwionym w ziemię. Siedząc przy stole, zaczęła coś bąkać, poruszając nieustannie spoconymi dłońmi. Przyczyną zamierzonej aborcji było to, że czuje się niedorosła do wychowania dziecka; że lęka się tego zadania, że jest bardzo niesamodzielna i nie wie, jak to dalej będzie.
Włączyłam łagodne światło stojącej lampy i pozwoliłam jej mówić, aby wytworzyć sobie wstępny jej obraz. Stopniowo podnosiła głowę, odważała się nawet od czasu do czasu spojrzeć mi w oczy i mówiła coraz płynniej. Ale to, co mówiła, nie podobało mi się. „Moi rodzice wychowali mnie jako dziecko zupełnie niesamodzielne – narzekała. Zawsze odciążali mnie od wszelkich obowiązków, i teraz, kiedy jestem dorosła, nie mam odwagi do niczego się zabrać i w niczym się nie orientuję. Rodzice zawsze widzieli we mnie małe dziecko, a ja przeważnie się na to zgadzałam i pozwalałam się rozpieszczać. Teraz nie potrafię sama podjąć decyzji, jeśli mi ktoś nie powie, co powinnam zrobić. Winni tej mojej dramatycznej sytuacji są moi rodzice".
Być może popełnione tu zostały pewne błędy wychowawcze. Jest rzeczą prawdopodobną, że rodzice tej młodej kobiety byli nadopiekuńczy i dlatego utrzymywali dziewczynę w pewnej zależności od siebie. Na podstawie subiektywnej relacji danej osoby nie można tego jednak wiedzieć z całkowitą pewnością, bowiem chętnie używa się rodziców jako kozłów ofiarnych i wymówki mającej usprawiedliwić własne słabości. Jakkolwiek by się rzecz miała, jedno było pewne: Jeśli ta dziewczyna drogą aktywnego procesu samorozwoju nie zdystansuje się od tego, co więcej: jeśli przez całe życie będzie uważała siebie za istotę niesamodzielną i do niczego niezdolną, to utknie w owym regresywnym stadium i wtedy, nawet mając pięćdziesiąt lat, nie będzie o wiele dojrzalsza. Spuszczony wzrok, spocone dłonie, niespokojny charakter jej ruchów, cały przednerwicowy wzór reakcji ze wszystkimi wegetatywnymi odmianami wynikały niewątpliwie z jej infantylnych skarg i oskarżeń.
Był to więc punkt krytyczny w rozmowie, w którym nie mogłam się już dłużej pacjentce przysłuchiwać, lecz powinnam ją była skłonić do bardziej właściwego spojrzenia na sprawę. Postanowiłam trochę nią potrząsnąć. „Powołuje się pani na wpojoną wychowaniem niesamodzielność i bezradność w odniesieniu do wymagań życia – zaczęłam. Czy mamy wspólnie wspierać tę pani niesamodzielność, czy mamy ją pielęgnować i otaczać troskliwą opieką, aby jeszcze bardziej pęczniała i przekreślała wszystkie pani cele i plany? Jeśli pani chce, możemy całymi godzinami zastanawiać się nad tym, jakie były źródła tego stanu rzeczy, a pani będzie tym bardziej świadoma swej słabości, im więcej ich znajdziemy. Potem poświęci pani swoje nienarodzone dziecko i znajdzie w tym potwierdzenie, że faktycznie jest pani niezdolna uporać się z wymaganiami życia. To potwierdzenie jest ostateczne: nie ma lepszej drogi, by wpoić w siebie przekonanie, że nie jest się do niczego zdolną. Ale jak będzie wyglądać pani droga życiowa, jeśli będzie pani unikać wszelkich trudności, tylko dlatego że nie czuje się pani na siłach im sprostać?". Pomyślała chwilę i doszła do wniosku, że takie uniki nie są rozwiązaniem na dłuższą metę. „Nie chcę być nieudacznicą", szepnęła, popłakując.
Nie chcę być nieudacznicą
Przegadałyśmy dalsze dwie godziny, już coraz bardziej bez spoconych dłoni i spuszczonego wzroku z jej strony, lecz jak dwie dorosłe osoby. „Dlaczego rodzice otaczali panią nadmierną opieką?" – zapytałam, a ona przyznała, że zapewne czynili to z miłości. „Skoro wyrosła pani pod opieką rodziców, którzy panią kochali, to posiada pani wspaniały fundament dla własnego społecznego zachowania: dzięki temu bowiem również pani może bez problemu kochać; a to jest na razie wszystko, czego pani dziecko będzie potrzebować – powiedziałam. – Jedyną rzeczą, której musi się pani jeszcze nauczyć, jest wzięcie na siebie odpowiedzialności, a mianowicie odpowiedzialności za siebie i za powierzone bliskie pani osoby. Odpowiedzialności nie można zaś po prostu od siebie odsunąć, zrzucając winę na rodziców, na szczególne okoliczności – zawsze bowiem pozostaje wtedy niezadowolenie z siebie i poczucie, że się samemu zawiodło. Kiedy podejmuje pani decyzję odpowiedzialną, rodzi się też w pani siła, pozwalająca znieść jej skutki. Jeśli natomiast podejmuje pani decyzję lekkomyślną, tylko dlatego że w danej chwili wydaje się ona najwygodniejsza, później spada ona na panią tym większym ciężarem".
Tak i podobnie starałam się to tłumaczyć owej młodej kobiecie. Na koniec odstąpiła od zamiaru aborcji. Zaprosiłam ją do udziału w treningu wdrażającym w samodzielność, na co chętnie przystała. W trakcie tego treningu opisywała mi, jak zamierza uporać się ze swoją sytuacją matki samotnie wychowującej dziecko. Chciała przez pół dnia kontynuować rozpoczętą naukę, a przez resztę czasu poświęcać się swemu dziecku. Na moje pytanie, kto będzie się opiekował dzieckiem w czasie jej nauki, usłyszałam: „Moi rodzice". Na moje pytanie, kto w czasie jej nauki zadba o jej utrzymanie, usłyszałam: „Moi rodzice". Przypomniałam jej łagodnie, że przecież różne rzeczy swoim rodzicom miała za złe, a zwłaszcza potępiała ich styl wychowania, na co z uśmiechem machnęła ręką. Nie, nie, tak źle znowu nie było. Jej rodzice będą jej zawsze okazywać życzliwość, i jest im za to bardzo wdzięczna...
Niektórzy ludzie pielęgnują w sobie „kompleks złych rodziców", to znaczy uważają swoich rodziców za jedynych sprawców własnego zmarnowanego życia. Nie sposób oszczędzić tradycyjnym koncepcjom psychoterapii zarzutu, że w tej sprawie dolały niemało oliwy do ognia. Przez całe dziesiątki lat winę za powstawanie chorób psychicznych przypisywano bowiem przeważnie rodzicom, a w szczególności matce. Raz byli oni za surowi i nastawieni zbytnio na żądanie od dziecka sukcesów, raz zbyt obojętni, za mało posługujący się pochwałami, raz zbyt lękliwi albo zbyt niekonsekwentni, to znów mieli za mało kontaktu fizycznego z dzieckiem, za mało się z nim bawili, żartowali itd., itd. Do tego dochodził zalew wzajemnie sprzecznej literatury psychologicznej, której główny akcent polegał na wskazywaniu zgubnych skutków niewłaściwego zachowania rodziców. Tak więc trudno się dziwić, że młode pokolenie nabyło skłonności do zwalania całej winy na swoich rodzicieli.
Oczywiście nie chcę przez to łagodzić czy zgoła usprawiedliwiać przypadków rzeczywistej brutalności, znęcania się nad dzieckiem, zaniedbywania i odrzucania go. Zdarzają się w rodzinach czyny okropne i istnieją środowiska zdecydowanie szkodliwe dla potomstwa. Ja sama musiałam niekiedy, wydając dla sądu ekspertyzę, zalecać odebranie rodzicom prawa opieki nad dziećmi. Nie należy jednak zapominać, że przypadki te są smutnymi wyjątkami. Większość rodziców ponosi dla swych dzieci niezliczone ofiary, troszczy się o nie z pełną świadomością swych wobec nich obowiązków, jest z nimi serdecznie związana, czuwa troskliwie u ich łóżka, kiedy są chore, i drży o ich przyszłość. Zwłaszcza matki, pozostające dzisiaj często w polu napięcia między rodziną a pracą zawodową, nie wahają się brać na siebie wielorakich obciążeń, by zyskać jeszcze nieco czasu dla swoich dzieci. Wszystkiego tego nie można zwyczajnie tracić z oczu i skupiać spojrzenie tylko na tych momentach, kiedy rodzice, mając dobrą intencję, błądzą albo pod wpływem stresu niewłaściwie reagują.
Poza tym pacjentom nie ułatwia życia sytuacja, w której przyjmują oni na siebie rolę „zepsutych produktów wychowania". Przeciwnie: w ten sposób zatrzaskują przed sobą drzwi prowadzące do możliwości dalszego rozwoju. Nieporównanie bardziej zachęcająco działa na nich zrozumienie, że oni sami mogą i powinni wnieść coś w ukształtowanie swego dorosłego życia. Każdy przynosi z sobą inny bagaż możliwości. Bagaż jednego jest bogaty, drugiego - skąpy. A jednak powodzenie czy niepowodzenie konkretnego życia nie zostaje przez to z góry zaprogramowane. Nawet przy idealnych warunkach wyjściowych można zejść na manowce - a z kolei przy złych można bardzo wiele osiągnąć. Nigdy dość podkreślania w rozmowach z młodymi ludźmi, jak bardzo Zawsze jeszcze mają wpływ na kierunek, w którym poprowadzą swoje życie, ku dobremu lub ku złemu... i że powinni łagodnie oceniać ojca i matkę, dopóki nie dowiodą, że w stosunku do własnych dzieci postępują wyraźnie lepiej niż kiedyś ich ojciec i ich matka.
Fragment z książki: Sztuka życia na cały rok - Elizabeth Lukas
Skomentuj artykuł