Nawet na koniec świata zawiozą nadzieję
W Kamerunie napadli na nich bandyci, w Rumunii wjechali na linię ognia, ale za największe zagrożenie i tak uważają... biurokrację...
Salapoumbe leży na wschodzie Kamerunu, niedaleko granicy z Kongiem. To tam, na końcu świata, powstał misjonarski ośrodek medyczny z małym szpitalem. Pracowała w nim m.in. Polka - dr Zofia Kaciczak, chirurg wolontariuszka stowarzyszenia Lekarze Nadziei. W 2002 roku pierwsza misja zaopatrzeniowa z Polski przywiozła leki, antybiotyki, preparaty przeciwmalaryczne, środki opatrunkowe i niezbędne, podręczne wyposażenie chirurgiczne.
Pozostawiwszy dary w szpitalu, uczestnik misji, lekarz z Krakowa prof. Zbigniew Chłap i organizator misji w Kamerunie, ks. dr Andrzej Kryński, wracali do Yaounde, śpiesząc się na samolot do Polski. Wracali z poczuciem konkretnie wykonanego zadania, które biednym, skazanym na zagładę cywilizacyjną mieszkańcom dżungli, mogło przynieść ochronę bezcennej wartości: życia. Byłaby to pewnie jedna z kilkudziesięciu udanych i szczęśliwie zakończonych misji medycznych stowarzyszenia Lekarze Nadziei, gdyby nagle nie zajechał im drogi wóz terenowy z grupą uzbrojonych po zęby bandytów.
- Wywieźli nas boczną drogą na zupełne pustkowie i wyrzucili z samochodu. Ja dostałem kolbą w głowę, księdza też poturbowali, a najdotkliwiej kierowcę. Leżeliśmy twarzą do ziemi, z karabinami przystawionymi do głowy, podczas gdy bandyci rabowali wszystko, co mieliśmy. Łącznie z pięknym, nowym samochodem tamtejszej misji. Zostałem w samej koszuli i spodniach. Księdzu zostawiono jeden element garderoby więcej - koloratkę. Słyszałem repetowanie broni. Pewnie dziś bym z panią nie rozmawiał, gdyby nagle nie nadjechał samochód, który - co za zrządzenie opatrzności! - na tym pustkowiu zatrzymał się w pobliżu. To ich spłoszyło. Zabrali wszystko i uciekli - opowiada prof. Zbigniew Chłap.
Ofiary napadu dotarły do samochodu niespodziewanych wybawców, którzy zawieźli Polaków na posterunek policji w Yaounde. Pech nie chciał jednak opuścić uczestników misji. Reprezentacja Kamerunu właśnie rozgrywała mecz piłki nożnej z drużyną z Konga, a w Kamerunie piłka to sport narodowy. Nie miał nawet kto z nimi rozmawiać. Ostatecznie, dzięki pomocy polskich misjonarek w Kamerunie, mogli cali powrócić do kraju.
Udający się z misją medyczną do Kamerunu, krakowski lekarz, przewodniczący stowarzyszenia Lekarze Nadziei, miał 75 lat. Jeśli ktoś myśli, że te dramatyczne wydarzenia raz na zawsze zniechęciły starszego pana do osobistego uczestnictwa w misjach medycznych - jest w błędzie. Po Kamerunie jeździł jeszcze wielokrotnie z misjami do Mołdawii, Rumunii i na Ukrainę. W tym tygodniu profesor skończył 83 lata i czynnie włącza się do przygotowanej pomocy humanitarnej dla Haiti.
***
Gdy z perspektywy wieku profesora, próbuje się spojrzeć na jego zawodową karierę, trudno uwierzyć, że mógłby zostać kimś innym niż lekarzem. A jednak mało brakowało, by zamiast medycyny, studiował aktorstwo w Łodzi. Jako uczeń szkoły średniej Zbyszek Chłap był zafascynowany teatrem. Najlepiej pamięta swoją rolę majora w sztuce Fredry "Damy i Huzary".
Tuż po wojnie do rodzinnego domu w Częstochowie z oflagu wrócił ojciec. Przed wojną pewnie nie miałby nic przeciwko studiom Zbyszka w szkole teatralnej. Jednak pobyt w obozie jenieckim i zmiany, które nastąpiły w kraju, kazały mu spojrzeć na przyszłość syna z innej perspektywy. Gdy na przełomie 46/47 roku ważyły się losy studiów Zbyszka, ojciec uznał, że trzeba szukać zawodu, który pozwoli przetrwać bez względu na ustrój.
- Wybrałem medycynę w Krakowie - mówi późniejszy lekarz i profesor UJ. W Krakowie nie miał jednak nikogo. Nie miał też pieniędzy. Zaczepił się więc w Ymce (YMCA - Young Men's Christian Association - Związek Chrześcijańskiej Młodzieży Męskiej), gdzie prowadził zajęcia z młodzieżą. To pozwoliło mu, tak jak innym instruktorom, zamieszkać na IV piętrze budynku przy ul. Krowoderskiej. Na III roku studiów, mimo że był jeszcze studentem, otrzymał etat pomocnika asystenta.
Prof. Janina Kowalczykowa, była więźniarka Auschwitz, wybitny naukowiec, patolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego, zgromadziła wokół siebie zespół bardzo dobrze rokujących młodych ludzi. Nb. wielu z nich zostało później profesorami medycyny. O ich entuzjastycznym podejściu do nauki może świadczyć fakt, że gdy zabrakło w Krakowie (i całym PRL) surowicy cielęcej, niezbędnej do hodowli tkanek, po kolei oddawali własną krew, by odżywić hodowane tkanki nowotworowe.
Podziw i szacunek, jakim współpracownicy otaczali prof. Kowalczykową, spowodował, że przyszły profesor bez reszty poświęcił się uprawianej przez nią patologii ludzkiej, ale także medycynie eksperymentalnej, skupiając się na roli czynników powodujących rozwój nowotworów. Wkrótce, kontynuując jej badania, objął Katedrę Patofizjologii na UJ.
***
Smutne dni tuż po Bożym Narodzeniu 1981 r. Pierwsze tygodnie stanu wojennego w Polsce. 28 grudnia wieczorem w mieszkaniu prof. Zbigniewa Chłapa zadzwonił telefon. Nieznany człowiek informował go, że dwie ciężarówki z francuskimi rejestracjami zakopały się w śniegu w okolicy ronda Kraka. Francuzi szukali pomocy, nie mówili po polsku, ale wymieniali nazwisko profesora, które dzwoniący odnalazł w książce telefonicznej. Profesor wsiadł do samochodu i wkrótce pomagał wyjechać z głębokiego śniegu pierwszemu transportowi leków, które francuska organizacja Lekarze Świata (Médecins du Monde) wiozła dla Komitetu Pomocy Archidiecezji Krakowskiej, działającego pod przewodnictwem kardynała Franciszka Macharskiego. Z darami od Francuzów przyjechały dwie młode lekarki, które w późniejszym okresie były inicjatorkami wieloletniej współpracy Krakowa i Paryża.
Dlaczego Francuzi zwrócili się do prof. Chłapa? W latach 60. młody pracownik ówczesnej Akademii Medycznej wyjechał na swe pierwsze stypendium zagraniczne do Instytutu Onkologii Gustave Roussy w Villejuif pod Paryżem. Oprócz wiedzy nt. współczesnych koncepcji powstawania raka, przywiózł z Paryża bardzo interesujący model hodowli ludzkiego nowotworu HeLa i onkotwórczego wirusa polyoma. W Paryżu pracował przez półtora roku, potem jeszcze kilkakrotnie powracał do Francji do różnych ośrodków naukowych. Dobra znajomość francuskiego pozwoliła mu prowadzić wykłady na Wydziale Medycyny paryskiej Sorbony, a w latach 1970-73 objąć Katedrę Patologii na uniwersytecie w Oranie. Prowadził także zajęcia uniwersyteckie w Tunezji i Maroku.
Zyskał wielu przyjaciół wśród francuskich kolegów-lekarzy. Nic dziwnego, że gdy Lekarze Świata, tuż po ogłoszeniu stanu wojennego, śpieszyli z pomocą Polsce, ich wybór padł na Kraków. Wiedzieli, że tu koordynacją pomocy zajmie się znany im polski lekarz.
Dzięki tej pomocy, w podziemiach kościoła św. Anny zaczęła funkcjonować pierwsza apteka leków-darów. Tam też mieścił się punkt pomocy medycznej poszkodowanym w stanie wojennym. Przyjmowali lekarze - członkowie "Solidarności" z Akademii Medycznej.
Transporty leków pochodziły z licznych francuskich organizacji charytatywnych, także z niemieckiego i szwajcarskiego Czerwonego Krzyża, od Polonii amerykańskiej i brytyjskiej. Wkrótce, wspierani przez Francuzów, polscy lekarze zawiązali stowarzyszenie Lekarze Świata, filię francuskiej organizacji Médecins du Monde. Jednak już w 1995 r. utworzyli niezależne, polskie stowarzyszenie - Lekarze Nadziei. Właśnie obchodzą swoje 25-lecie. W apogeum aktywności działalności Lekarzy Świata, w 1990 r. w Krakowie zorganizowany został Kongres pt. "Medycyna humanitarna i prawa człowieka", w którym uczestniczyło ponad 400 gości ze Wschodu i Zachodu.
Podczas kongresu podpisano sławną, niestety, bardziej poza naszymi granicami, tzw. Kartę Krakowską Działań Humanitarnych. Jej sygnatariusze m.in. "zobowiązywali się nieść pomoc wszystkim ofiarom kataklizmów naturalnych, ekologicznych czy politycznych, zarówno w swoim kraju, jak i poza jego granicami - bez jakichkolwiek dyskryminacji społecznych, politycznych, religijnych czy etnicznych".
***
Kiedy po ataku czołgów OMON-u na manifestujących pod wieżą telewizyjną w Wilnie w styczniu 1991 r. Litewski Czerwony Krzyż poprosił świat o pomoc, jedni z pierwszych pośpieszyli Polacy.
- Transport nasz stanął pod wileńskim szpitalem, ale początkowo przyjęto nas z pewną rezerwą. Dopiero gdy zjawił się minister zdrowia, dr J. Olekas, który sam zakasał rękawy i zaczął nosić kartony z lekami, pękły bariery.
Okazało się, że wszyscy, z ministrem włącznie, mówili dobrze po polsku. Dzielili się z nami emocjami, prosili, aby polskie media przekazały informacje o tym, co dzieje się na Litwie - wspomina tę solidarną misję medyczną prof. Zbigniew Chłap.
Potem były liczne wyjazdy z pomocą dla ludności cywilnej, m.in. dla ofiar katastrofy lotniczej we Lwowie, w której zginęło 77 osób, głównie dzieci, a 150 było rannych. Misje medyczne polskich Lekarzy Świata, a potem Lekarzy Nadziei wiozły pomoc do obozów uchodźców w Czeczenii-Inguszetii, do Albanii, Kazachstanu i krajów byłej Jugosławii. Byli w Rwandzie, Zambii i Kurdystanie, wspomagali darami "pomarańczową rewolucję" na Ukrainie.
Nie tak dawno wysłali transport leków do Gruzji. Drogi misji nie zawsze były bezpieczne.
- W Rumunii, podczas rewolucji 1989 r. jechaliśmy z materiałami medycznymi do szpitala w Satu Mare. Niespodziewanie dostaliśmy się na linię ognia. Opatrzność nad nami czuwała i uszliśmy z życiem. Pamiętam jednak palące się jeszcze osiedla, a przede wszystkim dzieci z sierocińców: bose, obdarte, karmione raz dziennie byle jaką zupą. Czy wobec takich nieszczęsnych dzieciaków ktokolwiek mógłby pozostać obojętny? - głośno myśli profesor.
Wciąż jeżdżą z pomocą medyczną, zwłaszcza do miejsc, gdzie są duże skupiska Polaków: w Żytomierzu na Ukrainie, w Bielcach i Kiszyniowie w Mołdawii, w Grodnie i Baranowiczach na Białorusi czy Bukowinie Rumuńskiej.
Wszędzie tam nasi rodacy, często ludzie starzy, oczekują choćby doraźnej pomocy i słów nadziei. Zgodnie ze statutem lekarze - uczestnicy misji: pediatrzy, interniści, kardiolodzy przyjmują każdego, kto ustawi się w kolejce.
Nikt nie pyta o pochodzenie czy narodowość. Cierpienie i choroba nie znają wyjątków.
***
Od początku istnienia Lekarzy Nadziei priorytetową działalnością jest zawsze pomoc osobom najbardziej potrzebującym w Polsce. Ludziom, którzy należąc do tzw. czwartego świata - a są to nie tylko bezdomni czy bezrobotni, ale ludzie skrajnie ubodzy (jest ich ponad 2 miliony w kraju), mają często utrudniony dostęp do świadczeń medycznych.
Od 16 lat Lekarze Nadziei prowadzą w Krakowie i Warszawie Przychodnie dla Osób Bezdomnych i Ubogich. Dzięki wsparciu Urzędu Miasta Krakowa w przychodni rocznie przyjmuje się około 3 tys. pacjentów: udzielają konsultacji lekarskich i porad dla psychicznie załamanych ludzi, wydają bezpłatne leki, opatrują rany, pomagają w powrocie do pracy. Coraz częściej przychodzą tu imigranci. O takim poczuciu lekarskiej solidarności ze wszystkimi ludźmi, zwłaszcza słabszymi i bezradnymi, mówił często Jan Paweł II. Jego nauczanie o współodpowiedzialności społecznej jest szczególnie bliskie profesorowi Chłapowi.
Z Karolem Wojtyłą spotykał się od 1968 r., działając we wspólnocie akademickiej. Gdy krakowski kardynał został papieżem, w 1994 roku powołał profesora Chłapa na członka Papieskiej Akademii pro Vita w Watykanie. Jako lekarz, profesor medycyny, brał udział w przygotowaniu wielu dokumentów z zakresu etyki i deontologii, w tym redakcji Kodeksu Etyki Lekarskiej i Europejskiej Konwencji Bioetycznej.
***
Miał 72 lata, gdy w 2000 r. przeszedł na profesorską emeryturę. Od tego czasu jeszcze nie zdążył zwolnić tempa. Codziennie jest w siedzibie stowarzyszenia Lekarze Nadziei. Opracowuje strategie działalności stowarzyszenia, szkoli wolontariuszy medycznych, prowadzi wykłady na tematy społeczne, a także z etyki lekarskiej. I nadal organizuje pomoc dla potrzebujących, choć nie jest to już taka skala jak jeszcze niedawno.
Bezduszne przepisy unijne narzuciły tak ostry rygor dotyczący warunków przechowywania i transportu leków, że organizacje humanitarne straciły źródła zaopatrzenia. Setki ton dobrych, nie przeterminowanych farmaceutyków są więc utylizowane, czyli po prostu spalane, choć mogłyby ratować zdrowie i życie najbiedniejszych ludzi w Polsce i za granicą.
- Tracimy możliwości organizacji pomocy. Zabrała nam je biurokracja. Niestety, obserwujemy wprost lawinowe narastanie nieżyciowych przepisów administracyjnych - ubolewa prezes Lekarzy Nadziei. Teraz liczą głównie na społeczne wsparcie z 1 procentu. Ostatnio zbierają pieniądze i współorganizują pomoc dla Haiti. Świat zareagował spontanicznie tylko bezpośrednio po tragicznym trzęsieniu ziemi w ub.r. Teraz większość zapomniała, że Haitańczycy wciąż czekają na pomoc.
Skomentuj artykuł