Gdy gaśnie namiętność
Jeśli miłość i bycie razem próbuje się opierać na namiętności i silnych wrażeniach łatwo o rozczarowanie i frustrację. Zmiana jest cechą natury, podlega jej wszystko, również związki miłosne.
Wielu z nas się wydaje - a jesteśmy w tym żarliwie wspierani przez kulturę masową - że zakochanie i silna namiętność jest tym, o co w życiu chodzi, że to winien być szczytowy punkt naszych dążeń, bo to właśnie jest prawdziwa miłość. Bez względu na to, co mówi rozsądek i co oglądamy wokół siebie, niektórzy z nas z uporem trzymają się fantastycznego i ślicznie opakowanego wyobrażenia, że miłość trwa wiecznie. Przy czym owa "miłość" mało ma wspólnego z dojrzałą postawą obdarowującą. Zdarza się, że z braku realnych wzorców, wiedzy i doświadczeń (braku często przez nas niezawinionego, przynajmniej do pewnego stopnia) mylimy ją z namiętnością. Bo dużo łatwiej uchwycić, czyli zdefiniować, namiętność niż miłość. W konsekwencji takiej postawy, zaślepieni działaniem hormonów i feromonów, owładnięci ideą szybkiego zaspokajania potrzeb, popędów i zachcianek, a nade wszystko romantyczną (i zgoła nieprawdziwą) wizją miłości wpadamy w popłoch przy pierwszych oznakach zmiany. Zmiany stanu naszego związku, okoliczności, naszych uczuć i potrzeb. Bo zmian nie lubimy nade wszystko. Lepiej, nawet za cenę frustracji, trwać w ułudzie, że zawsze będzie pięknie i intensywnie, niż poddać się wielkiej niewiadomej.
Wszystko płynie…
Jedna z sensowniejszych i najbardziej praktycznych, czyli osadzonych w realiach, teorii miłości jaką znam, teoria Roberta Sternberga opisuje miłość jako zbiór trzech czynników: namiętności, intymności i zaangażowania. Proporcje tych trzech elementów w ciągu trwania związku ulegają zmianie. Bo sam związek również ulega ciągłemu rozwojowi.
Zakochanie i silna namiętność to pierwsza faza związku. Sama namiętność miewa różną intensywność, ale zwykle kojarzy się i łączy z wyjątkowo silnymi emocjami: pożądaniem, tęsknotą, zazdrością, podnieceniem, niepokojem, poczuciem szczęścia, euforią, które przeważnie mają odbicie w stanach fizycznych i mogą przejawiać się ciągłym silnym napięciem, ekscytacją, brakiem snu, niechęcią do jedzenia, rozproszeniem i niemożnością skupienia.
Taki stan, trwający na nieodmiennie wysokim poziomie natężenia, mógłby doprowadzić nas do skrajnego wyczerpania. Niektórych zresztą doprowadza. Zatem osłabienie namiętności bywa błogosławieństwem - na miłosnej kolejce górskiej nie da się długo wytrzymać, nie przeżylibyśmy w permanentnym stanie zakochania, z nieustająco szalejącymi w naszych brzuchach stadami motyli, na tak wysokich obrotach emocjonalnych, z tak wielkim wydatkiem energetycznym (bo nie oszukujmy się, to wszystko nas kosztuje).
Kolejna faza relacji, intymność, pojawia się z czasem, w głównej mierze dzięki zdrowej komunikacji między partnerami, wymianie uczuciowego wsparcia, wzajemnemu zrozumieniu i poczuciu, że można na tę drugą osobę liczyć.
Budowanie intymności i zażyłości, prawdziwej bliskości wymaga realnego wysiłku. Przeciwnie, niż radosne oddanie się "temu, co przyszło", czyli fali namiętności, wspomaganej przecież biologicznie, a więc niejako bez naszego udziału. Zatem przejście na kolejny poziom gry może być trudne lub wręcz niemożliwe dla osób, które pracować nie zamierzają i wybierają przekonanie (wcale nierzadkie przecież), że prawdziwa miłość dzieje się sama. Z naciskiem na "dzieje się sama", co znaczyłoby, że nie trzeba wkładać w nią żadnego trudu! Gdy w kwestiach budowania bliskości, która wymaga odsłaniania siebie coś szwankuje, gdy naturalna dynamika związku ulega zakłóceniu, szczególnie łatwo wracać w marzeniach i pretensjach do czasów, gdy było lepiej, wspaniale, do początków. Łatwiej powiedzieć: "kiedyś było inaczej, goręcej!", niż przyznać, że odsłanianie siebie i przyjmowanie drugiej osoby bez jej atrakcyjnych masek sprawia nam ogromne kłopoty, a może w ogóle z jakichś względów jest niemożliwe do osiągnięcia.
Pożądanie pożądania
Być może problem polega na tym, że namiętność - spektakularna, odczuwana i odgrywana na najwyższych rejestrach - całymi epokami była i ciągle jest utożsamiana z miłością jako taką. Widowiskowe, bo ocierające się o skrajności - euforię i rozpacz - odczucia i stany, są wprost stworzone do opisywania, odmalowywania w wierszach, piosenkach i filmach. Poświęcenie, trwanie w postanowieniu, powolne budowanie bliskości są mało efektowne dla kultury masowej. Jak zresztą pokazać w atrakcyjny sposób zwykłą, codzienną stałość i wierność? Rozpaczliwa tęsknota, szaleńcze pożądanie, pojedynki, umieranie z "miłości", ekstatyczne uniesienia to są rzeczy i łatwe do pokazania, i rokujące dużą oglądalność.
Fizyka uczuć
Jednym z zapalników namiętności jest niepewność, nieprzewidywalność, tajemnica. Wraz z trwaniem związku obszar tajemnicy się zmniejsza: oboje wiemy, "co będzie dalej", jak to drugie zareaguje, znamy jego historię, widzimy go w różnych sytuacjach, nie tylko w wersji na wysoki połysk. Wiemy, że możemy na niego liczyć, że zadzwoni, przyjdzie, wróci. Nie obawiamy się odrzucenia, bo już większość naszych tajemnic i spraw została odkryta i opowiedziana, my również zostaliśmy zobaczeni w porannym nieładzie, bez cekinów i makijażu. To zdawałoby się drobiazgi, ale właśnie one mają wpływ na poziom namiętności. Znowu pojawia się ciastko, które chcielibyśmy jednocześnie zjeść i mieć. Tymczasem, jeśli wzrasta poziom bezpieczeństwa, przyjaźni, bliskości, czyli intymności w związku, obniża się poziom namiętności. Fizyki nie da się przeskoczyć, choć niektórzy wytrwale próbują.
Każdy związek ma swoją dynamikę i nie ma niczego dziwnego w tym, że siła uczuć i emocji w trakcie jego funkcjonowania jest różna. Zmieniają się okoliczności, zmieniamy się my, zmieniają się nasze potrzeby, siły, możliwości. Zmieniają się role i hierarchia życiowych spraw i zadań. Namiętność może zanikać również z powodu nadmiaru obowiązków, zmęczenia, chorób, pretensji do partnera.
Zrób mi dobrze!
Zmiana w związku, przejście w kolejną jego fazę, może być problemem dla tych osób, które małżeństwo, związek traktują od samego początku jako swoiste przedsiębiorstwo, mające obsłużyć ich potrzeby. Wbrew pozorom nie jest to rzadkie. A do tego, niekiedy zupełnie nieuświadomione. Trudno więc mówić o celowym złym nastawieniu, złej woli, chęci wykorzystania. Często to najprostszy pomysł na wypełnienie emocjonalnych (bywa, że również materialnych) braków z przeszłości. Czasem ma to też związek z roszczeniową postawą - świat jest po to, by mi dawać. Mogę nawet kochać mojego męża i pragnąć jego szczęścia, ale mieć jednocześnie wewnętrzne przekonanie, że on powinien, czy wręcz jest zobowiązany realizować moje potrzeby. Jeśli tego nie robi - coś jest nie tak.
Zmiany w natężeniu okazywania uczuć i w skupieniu na partnerze mogą być tylko jednym z powodów szerszego niezadowolenia. Gdy partner nie organizuje mi już takich wrażeń jak dawniej, albo gdy nie wywołuje we mnie takiego drżenia, jak na początku, muszę przecież coś zrobić. Jeśli nie da się przywołać go do porządku, jeśli nie da się wymusić, może pora na zmianę… partnera? Skoro to nie działa, to może nie była jednak miłość? Namiętność traktowana jako ekscytująca zabawka szybko rozczarowuje. Przy takim podejściu potrzebne są coraz silniejsze bodźce, a natura związku idzie przecież w innym kierunku.
Jednak niekiedy wystarczy świadomość, że osłabienie pociągu i natężenia ekscytacji drugą osobą jest kwestią naturalną - nie jesteśmy maszynami wyregulowanymi na stale ten sam poziom odczuwania. Ta świadomość często obniża poziom lęku, że ze mną i w moim związku dzieje się coś złego, nienormalnego. To trywialne, ale mniejsze napięcie nierzadko pozwala jakby samoistnie uzdrowić sytuację. W każdym razie, przygotowuje bazę pod spokojną naprawę sytuacji.
Co z tą namiętnością?
No dobrze, skoro osłabienie pociągu seksualnego w stosunku do ukochanej/ukochanego jest kwestią naturalną, czy to znaczy, że mamy machnąć ręką, odpuścić, na siłę przenieść zainteresowanie w inne rejony? Na szczęście namiętność, szczególnie ta w związku już dojrzałym, ugruntowanym nie jest czymś, co samo przychodzi i samo odchodzi, czymś, na co nie mamy absolutnie żadnego wpływu. Jasne, że ten wpływ jest mocno ograniczony (naszą konstrukcją psychofizyczną: temperamentem, wiekiem, poziomem hormonów, ogólnym stanem zdrowia, odbiorem sytuacji życiowej, w jakiej się znajdujemy, poziomem lęków, etc), lecz są elementy, które w jakimś stopniu jednak od nas zależą.
Najważniejszym z nich jest gotowość rozniecenia przytłumionego płomienia. Gotowość, która nie oznacza wyłącznie chęci (a jeszcze dosadniej mówiąc: warunkowej, niemal wirtualnej "chęci", przejawiającej się w słowach: chciałabym, fajnie by było…), ale przede wszystkim konkretną wiedzę co, jak i kiedy mogę i mam zrobić. Chęć, czy też raczej wola, czyli decyzja, jest tylko jednym, w dodatku wcale nie pierwszym i najważniejszym elementem tej układanki.
W ustabilizowanym, osadzonym związku namiętność zaczyna być czymś, co można "wypracować", o co można zadbać ("wypracowana namiętność" może być odbierana jako mierżący oksymoron, zwłaszcza, jeśli kojarzy się ze spontanicznym zrywaniem z siebie ciuchów i wzajemnym "pożeraniem", warto jednak porozmawiać z dojrzałymi ludźmi, których małżeństwa nie polegają bynajmniej wyłącznie na wspólnych zakupach, oglądaniu seriali i niedzielnych obiadach, zwykle w milczeniu). I jest to zdecydowanie inny rodzaj namiętności, niż w początkowej fazie relacji, w czasie zakochania. Ma tę zaletę, że ponieważ nie rośnie błyskawicznie, nie rozpala się jak papier, to nie znika równie szybko.
I jeszcze jedno: namiętność może dla mężczyzny i kobiety oznaczać co innego. Może warto dostroić definicje, by uniknąć nieporozumień, rozczarowań i frustracji. I choć starać się uwierzyć, że spadek namiętności nie jest równoznaczny z końcem miłości.
Skomentuj artykuł