Historia niezwykłej miłości
Na spotkanie z panią Marią i panem Feliksem jechałam z przyjemnością, a zarazem z ogromną ciekawością. Niewiele wiedziałam o tych ludziach, jedynie to, że ona skończyła 89, a on 90 lat. Najistotniejsza była jednak inna informacja, która budziła zresztą mój szczery podziw.
Państwo Pankowscy mieszkają w przytulnym domku na peryferiach podpoznańskiego Swarzędza. Kiedy do niego dotarłam, wyszedł mi na spotkanie pan Feliks. Serdecznie uścisnął moją dłoń. Gdy już na korytarzu witałam się z jego żoną, od razu rzuciły mi się w oczy ich szczupłe, wyprostowane sylwetki. W pokoju, do którego mnie zaprosili, w wielu miejscach porozstawiane były bukiety, niektóre ze złotymi cyframi "65". - To tylko część, resztę zanieśliśmy do kościoła, do Matki Bożej - wyjaśniła pani Maria, widząc moje zainteresowanie kwiatami stojącymi również na stole, przy którym zasiedliśmy. I tak, dokładnie dzień po rocznicy ślubu Marii i Feliksa Pankowskich, mogłam wysłuchać historii ich miłości, która zaczęła się od... przewróconych pionków na szachownicy.
Panna i kawaler
Rodzina Feliksa, najstarszego z trojga rodzeństwa, mieszkała w Środzie Wielkopolskiej. Kiedy na poznańskiej Wildzie w 1937 r. powstało Państwowe Liceum Mechaniczne i Elektryczne, podjął on naukę w klasie elektrycznej. Zamieszkał wówczas u wujostwa przy rynku Łazarskim. Gdy wybuchła II wojna światowa, Feliks rozpoczął pracę w niemieckich zakładach Siemensa. Przez pierwsze dwa lata był elektromonterem, a później pracownikiem technicznym w biurze przy ul. Fredry.
Maria również jest najstarsza z czworga rodzeństwa. Jej trzy siostry także przekroczyły już 80. rok życia. Jako dziewczynki mieszkały w Wiatrowcu k. Wągrowca, gdzie ich rodzice mieli duże gospodarstwo. Maria ukończyła szkołę gospodarczą, a na początku wojny zaczęła pracę w niemieckim przedsiębiorstwie budowlanym. Jego właściciel szybko poznał się na umiejętnościach młodej dziewczyny i zaangażował ją do prowadzenia swojego domu w Poznaniu przy ul. Pułaskiego. Gdy w 1942 r. postanowił wyjechać z rodziną do Frankfurtu nad Menem, mieszkanie zajęło inne niemieckie małżeństwo. Marii zmienili się więc gospodarze, obowiązki pozostały jednak te same.
Zupełnie niechcący...
Był rok 1943 r. W kamienicy przy rynku Łazarskim nad mieszkaniem wujostwa Feliksa mieszkała ciocia Marii. Z jej synem Feliks często grywał w szachy, bowiem mimo okupacji młodzi ludzie starali się wspólnie spędzać wolny czas. Jednej z takich szachowych partyjek przyglądała się urocza, młoda dziewczyna, która przyszła odwiedzić kuzyna. - Zupełnie jej nie zauważałem pochłonięty grą - opowiada pan Feliks. − Kiedy jednak przechodząc, szturchnęła szachownicę tak mocno, że przewróciły się pionki, spojrzałem na nią. Od razu zwróciła moją uwagę - wspomina. - Zrobiłam to niechcący - usprawiedliwia się ze śmiechem pani Maria. Młodzi zaczęli wówczas ze sobą rozmawiać. Po tym przypadkowym spotkaniu były następne. − Na randki chodziliśmy nad Wartę, na polanę, która znajdowała się za strzelnicą na Szelągu. Odbywały się tam potańcówki przy dźwiękach akordeonu. Gdy jednak chcieliśmy pobyć bardziej we dwoje, szliśmy na spacer na Cytadelę. Lubiliśmy też wypić herbatę w restauracji na dworcu na Garbarach - wymienia pan Feliks, dodając, że stał tam wówczas zupełnie inny budynek.
Do rodziców po śniegu i krze
W styczniu 1945 r., gdy działania wojenne dobiegały końca, niemieccy gospodarze pani Marii wrócili do swojej ojczyzny. - Ich dom znajdował się w pobliżu Cytadeli, która jeszcze się broniła. Zdecydowaliśmy więc, że zamieszkam u cioci przy rynku Łazarskim. I tak najgorszy czas przejścia Rosjan przesiedzieliśmy razem w piwnicy - mówi pani Maria. Z tamtego okresu państwo Pankowscy szczególnie zapamiętali dzień 15 lutego 1945 r.
− Paliła się wówczas katedra poznańska. Niemcy urządzili w niej magazyn i podpalili ją zanim opuścili budynek. Tego dnia wybraliśmy się pieszo do Środy. Musieliśmy przeprawić się przez Wartę. Siedząc więc w łodzi, która w każdej chwili mogła się przewrócić, odgarnialiśmy krę. Dopiero wieczorem dotarliśmy do domu moich rodziców. To była wielka radość, bo nie wiedzieliśmy, jak przeżyli koniec wojny - opowiada pan Feliks. Po powrocie do Poznania narzeczeni odbyli taką samą, również pieszą, ale jeszcze dłuższą wyprawę do Wiatrowca, do rodziców pani Marii. Droga zajęła im prawie dwa dni. Na szczęście u jej celu znowu mieli powody do radości.
Kanapki przed ślubem
Po zakończeniu wojny Urząd Stanu Cywilnego mieścił się w Poznaniu w jednym z mieszkań w kamienicy przy ul. Matejki. Funkcję poczekalni pełniła tam klatka schodowa. - Wówczas wszyscy się pobierali. Kiedy więc 20 października 1945 r. miał się odbyć nasz ślub, staliśmy w kolejce przez parę godzin. Tyle się po prostu czekało. Wielu przyjezdnych nowożeńców stojących obok nas posilało się kanapkami zapakowanymi w gazetę - wspomina pani Maria. Sakramentalny związek małżeński Maria i Feliks zawarli tydzień później, 27 października, w wągrowieckiej farze. Następnie odbyło się wesele w rodzinnym domu panny młodej. Kilka dni później nowożeńcy zamieszkali w swoim pierwszym mieszkaniu w Gorzowie Wielkopolskim. - Kiedy w 1945 r. ukończyłem szkołę, zaraz w maju zacząłem pracować w dyrekcji kolei jako młody technik. W lipcu tego samego roku skierowano mnie na Ziemie Odzyskane - wyjaśnia pan Feliks. Do mieszkania w Gorzowie swój dobytek młodzi stopniowo zwozili w walizkach. To właśnie w tym mieście przyszły na świat ich córki, najpierw w 1946 r. Barbara, a sześć lat później Dorota.
Pan Feliks rozpoczął także zaoczne studia na Politechnice Śląskiej. − Dokładnie 28 czerwca 1956 r. miałem obronę pracy dyplomowej w Gliwicach. Gdy wracaliśmy do domu, wiedzieliśmy już, że w Poznaniu wybuchły zamieszki. Nasz pociąg zatrzymano w podpoznańskim Luboniu - mówi pan Feliks. Tymczasem pani Maria usłyszawszy o tych wydarzeniach w radiu, zaczęła niepokoić się o męża. Postanowiła więc wyjechać mu naprzeciw. Pojechała pociągiem do Krzyża i tam czekała na peronie, wiedząc, że na tej stacji pan Feliks musi się przesiąść. - To było dla mnie niesamowite zaskoczenie, ale i wielka radość, gdy wysiadając z pociągu, zobaczyłem żonę - wspomina z uśmiechem.
Rodzina w sąsiedztwie
Z biegiem lat pogarszał się stan zdrowia rodziców pani Marii. W 1958 r. zdecydowali więc o sprzedaży gospodarstwa. Za uzyskane pieniądze kupiono dom w Swarzędzu, w którym z rodzicami zamieszkały dwie córki: Maria i Zofia. To w tym domu państwo Pankowscy mieszkają do dzisiaj. Pan Feliks wrócił wówczas do pracy w dyrekcji kolei. Zajmował się tam elektryfikacją, najpierw jako inspektor nadzoru, a następnie główny inżynier. − Ciągle odbywałem służbowe wyjazdy. Domem i dziećmi, a potem rodzicami zajmowała się więc głównie żona - przyznaje pan Feliks.
Mijały lata. Córki skończyły szkoły. Barbara została technologiem budownictwa, a Dorota projektantem i kosztorysantem instalacji elektrycznych. Wkrótce na świat przyszły wnuki, dzieci starszej córki: Anna i Szymon. Pani Maria chętnie pomagała Barbarze w opiece nad dziećmi, zwłaszcza że mieszkają w sąsiedztwie. Także w pobliżu dziadków i rodziców zamieszkała po założeniu rodziny Anna, która jest już mamą dwóch licealistów: Łukasza i Daniela. - Mamy ze sobą stały kontakt, pomagamy sobie i wspólnie radzimy z problemami - stwierdza senior rodu.
Trzy razy w roku
Po przejściu na emeryturę w 1980 r. pan Feliks zainteresował się językiem esperanto. Miał 30 stałych korespondentów na całym świecie. Zaangażował się także w działalność klubu seniora PTTK. Do dzisiaj nie wyobraża sobie żadnej środy bez spotkania w tym klubie. Podróże są zresztą od lat bardzo ważnym elementem życia państwa Pankowskich, szczególnie od czasu, gdy usamodzielniły się ich dzieci. - Nie sposób zliczyć wszystkich naszych wyjazdów. Było ich kilkadziesiąt. Jeździliśmy głównie nad morze i w góry, nieraz i trzy razy w roku. Naszą receptą na zdrowie jest aktywność fizyczna, dlatego podczas wspólnych wypraw bardzo dużo spacerowaliśmy - opowiada pan Feliks. Tak było jeszcze cztery lata temu. − Teraz zażywamy ruchu w ogrodzie. Lubimy go pielęgnować na tyle, na ile nam zdrowie pozwala. Moją pasją są kwiaty, uwielbiam robić z nich bukiety - wyznaje pani Maria.
Ręka w rękę
Kiedy pytam o receptę na udany związek, małżonkowie podkreślają, że nikogo nie chcą pouczać. − Naszym zdaniem najważniejsza jest umiejętność dostrzegania piękna otaczającego nas świata. Wtedy ładują się "życiowe akumulatory". Łatwiej wówczas pokonywać codzienne trudności i łagodzić stresy - zauważa pan Feliks, dodając, że w budowaniu relacji w ich małżeństwie bardzo ważna jest pogoda ducha jego żony. − Ona nie umie się gniewać - dopowiada.
Jak przyznaje ks. Wiesław Garczarek, proboszcz parafii pw. św. Józefa Rzemieślnika w Swarzędzu, w której mieszkają państwo Pankowscy, to skromni, pobożni i szanowani przez mieszkańców ludzie. - Pani Maria i pan Feliks bardzo często są na Mszy św., także w dzień powszedni. Zawsze przystępują do Komunii św. we dwoje, ręka w rękę. To bardzo piękne i budujące świadectwo - przyznaje duszpasterz, dodając, że autentyczna miłość tych małżonków ujmuje po prostu za serce.
Skomentuj artykuł