Opowieść o galarnikach z Łączan

(fot. tibchris / flickr.com)
Piotr Subik / slo

Kiedy Czesław Wójcik mówi o flisakach z Łączan godzina mija za godziną niepostrzeżenie, jak kiedyś mijał rok za rokiem ich pływania po Wiśle. Bo rzeczywiście ma o czym mówić. Przyglądał się budowie galarów za dziecka, spławiał nimi węgiel od lat młodzieńczych, udoskonalał je do emerytury.

Prezes Związku Marynarzy, Byłych Flisaków i Miłośników Łączan, rok urodzenia 1928; wie więc o galarach prawie wszystko. Mówi: - Mogły być w Łączanach rodziny, w których nie było flisaków, ale tylko, jeśli żyły w nich same stare panny. Tam, gdzie był chłop, tam był zwykle i flisak zwany u nas galarnikiem.

Łączany, w gminie Brzeźnica, pow. wadowicki; jadąc z Krakowa trzeba przejechać stopniem wodnym wpierw Wisłę, a zaraz potem kanał Łączany-Skawina. Ponad 1,5 tysiąca mieszkańców, szkoła, sklepy, remiza, kościół, a w jego cieniu mała drewniana łódź. Niby galar, ale nie do końca. Bo choć Łączany zwano przez lata "stolicą flisactwa wiślanego", prawdziwych galarów w nich już dawno nie ma. Oczywiście, prócz tego, którego resztki Wisła oddała na wiosnę tego roku pod Brzeźnicą. Ale po kolei...

Nic dziwnego, że Czesław Wójcik zna się dobrze na galarach: przecież urodził się w rodzinie ich budowniczych i flisaków. Dziadek Jan mniej pływał, a więcej budował. Ojciec Wojciech i budował ze swoim ojcem, i pływał, a na dodatek prowadził skład węgla w Koszycach. Ale pierwszy raz na wodę zabrał Czesława brat Edward; ojciec już nie żył, a Edward miał po nim trzy galary.

- Byłem brzdącem, miałem siedem-osiem lat. Trochu ogarnął mnie strach, choć to była tylko krótka wycieczka. Spod Wawelu brat odprowadził mnie na pociąg - bo żeby płynąć dalej byłem za mały - wspomina Czesław Wójcik.
Senior flisactwa łączańskiego Józef Bobak, lat 87, także o pływaniu opowiada, jakby to było wczoraj. Józef, wnuk flisaka, mieszkał nad Wisłą, tak więc galary widywał od małego. Łodzie mieli sąsiedzi, miała rodzina. Pływał łącznie 8 lat; zaczynał u Franciszka Miśkiewicza. - To było za okupacji, miałem 17 lat. Silna galerka wtedy szła po Wiśle - wspomina Józef Bobak.

A dzisiaj nie ma po niej śladu. Prócz tego, który został w pamięci nielicznych starszych mieszkańców wsi Łączany.

***

Galar budowano zazwyczaj z drewna świerkowego; do dwudziestu jeden metrów długi, szeroki na osiem sześćdziesiąt. To była specjalność przydomowych warsztatów. I niezły zarobek. Przed wojną łódź do spławu węgla kosztowała równowartość dziesięciu koni. - Dobrze było mieć swój galar i każdy pragnął go mieć, ale nie każdego było stać. Ludzie kredyty na zakup brali, a potem spłacali je z zarobku. Niektórzy mogli sobie pozwolić tylko na galara używanego: dwu-, trzyletnie były dużo tańsze - pamięta Czesław Wójcik.

Dziób galara zwano "głową", zaś rufę "colem". Z przodu miał wiosło, a z tyłu ster. Sterem kierowało się łodzią w prawo lub lewo; wiosło pomagało odbić od brzegu i bezpiecznie do niego dobić. Prędkość - góra 10 kilometrów na godz., zwykle - około pięciu. Galar musiał być spławny i szczelny. Szczelny, by nie stracić ładunku; spławny, bo poruszał się samospławem.

To bzdura, że można było załadować do niego sto ton węgla; przepisy dopuszczały niespełna pięćdziesiąt. Przecież ciężką łódź mogły zatopić fale. W ogóle, podczas podróży w dół Wisły trzeba było mocno uważać. Bo w nurcie były przeszkody: konary, kamienie, skalne progi. A dno zmieniało się po każdej powodzi, a czasem nawet co wiosnę: po przejściu kry.

Dawnymi laty spławiano z Łączan zboże, owoce, mięso wołowe, nawet aż do Gdańska. Zanim wymyślono holowniki w górę rzeki galary ciągnięto ręcznie lub z pomocą idących po brzegu koni. Na linach konopnych i plecionych z wikliny. Ale przez ostatnie lata, bodaj od połowy XIX w., przez Łączany płynął Wisłą tylko i wyłącznie węgiel.

Pływało się z nim ze Śląska do Krakowa, Koszyc, Opatowca, Sandomierza, nawet Puław - od wiosny do listopada, choć jeśli zima była lekka to i do Bożego Narodzenia. Przerwę robiono sobie tylko na żniwowanie. Na co dzień gospodarstwem zajmowały się kobiety; oporządzały krowy, świnie, robiły w polu. W polu robili też ci, których nie było stać na galar, nie nadawali się do najęcia na wodę, a mieli kawałek ziemi, który dawał utrzymanie.

***

Załoga składała się dwóch osób. Sternikiem był właściciel galara lub człowiek podnajęty; musiał stać przy sterze, bo przy bystrej wodzie ciągnęło galar na ląd. I należało uważać. By wyhamować galar - wrzucało się do wody łańcuchy z ogniwami grubymi jak pięść (wcześniej - kamienie na linach). Pływało się za dnia (nocą tylko przy pełni księżyca i na znanym sobie odcinku Wisły). W niedzielę do południa galar też stał przy brzegu. Podczas odpoczynku flisacy grali w karty, ćwiartkę też się im zdarzało obalić. Albo herbatę ze spirytusem - jak było zimno. Potem przechodzili z galara na galar bez kładek. Czasem zdarzały się przez to tragedie.

Ognisko rozpalało się na pokładzie: na płaskich kamieniach. A podczas postoju na brzegu. Tak gotowano strawę. Na galarze nie było kłótni, była solidarność, nawet, gdy członkowie załogi byli skonfliktowani na lądzie.
Sternik miał papiery, a pomocnik nie: wystarczyło, że umiał żeglować. Zwany "chłopem" miał inne zadania: załadować, potem wyładować węgiel; wyzamiatać pokład, żeby galar był czysty. Albo podczas spławu wybierać wodę spomiędzy burt.

Byli jeszcze retmani, doświadczeni pływacy, którzy na nieznanych odcinkach nieśli pomoc flisakom. Wójcik opowiada: - Znali rzekę, po jej powierzchni rozpoznawali, czy nie ma "ślepego" nurtu, sprawdzali dno tyczką, nawigowali cały sznur galarów - nawet sześć, dziesięć, dwanaście...

Węgiel ładowano na galar ręcznie - przy pomocy drewnianych koszy. Trzeba było zebrać z ziemi każdy kawałek, by nie dołożyć do interesu. Gdy podczas załadunku galar przechylał się raz w jedną stronę, raz w drugą, ładunek należało rozłożyć równo - by się dobrze płynęło. W dół Przemszy puszczało się galary zwykle skoro rano, by na noc być w Łączanach ("brudne z węgla rzeczy zostawić, zabrać na drogę słodkiego lub kwaśnego mleka, babę zapłodnić"). Następnego dnia była podróż do samego Krakowa. To krótki odcinek. - Jak była dobra woda to szybko się leciało w dół. Ale jak była niska woda trzeba było się napracować i omijać mielizny - mówi Józef Bobak.

Jeśli jednak galar osiadał na piachu, wystarczyło odczekać aż podniesie się woda: i sam płynął dalej.

Po rozładunku sternik, albo pomocnik, zależy jak podzielono role, wracał do domu wpierw statkiem pasażerskim, a od Krakowa pociągiem. Drugi z załogi czekał na holowanie w górę Wisły. Początkowo robiły to statki parowe, potem holowniki spalinowe.

Schronienie dawała niewielka chatka na środku galara, po której można było poruszać się tylko w "pozycji przyniżonej". Spało się na siennikach lub słomie, przykrywało derkami dla koni.

Zdarzało się, że galar wraz z cennym towarem szedł pod wodę. - Nie dał sobie sternik pozoru, kamień wybijał dziurę w dnie i galar tonął. Jak nie było dużo wody dało się węgiel wyciągnąć, jak było dużo to robił się problem - mówi Józef Bobak. Czesław Wójcik pamięta zaś, że za okupacji galary topiono dla sabotażu - on sam tak utopił galar ojczyma Józefa Guguły. A Franciszek Misia, najsłynniejszy flisak z Łączan, jedną z drewnianych łodzi uratował przed Niemcami skarby Wawelu -spławiając je w dół Wisły.

***

To była ciężka praca, a przed wojną niezbyt dobrze płatna. Flisak był do przodu, jak sobie podebrał węgla po drodze. Albo wtedy, gdy za duckę, czyli pięćdziesiąt kilogramów węgla (tyle mieściło się w koszu z wikliny) kupował np. kurę na rosół. Zdarzało się też wziąć z kopalni kilka ton węgla więcej, by zrzucić je na lądzie w Łączanach...

Czesław Wójcik doskonale zapamiętał galarników z tamtych lat: - Obdarci, brudni, w lichych ubiorach niczym włóczęgi. Nędza i ubóstwo, brud, wszy. Z jednej strony łodzi sikali do Wisły, z drugiej brali wodę do picia...

Po wojnie w Łączanach zostało sporo galarów - przekazanych flisakom przez Niemców na własność. Zrobiono też nowe, ale niewiele. Po upaństwowieniu zarządzała nimi Żegluga Krakowska. Tam Czesław Wójcik pracował jako inżynier i behapowiec. Każdy flisak dostał czapkę i mundur marynarski, ubranie robocze, stałą pensję, urlopy w zimie za pływanie w sezonie. Najpierw harował tygodniami bez przerwy, potem leżał do góry brzuchem. Płacono za rozłąkę, godziny nadliczbowe, itd. Z inicjatywy Czesława Wójcika powiększono na galarach budę, wstawiono piec. Flisakom się polepszyło, ale, niestety, śmiercią naturalną umierały galary (najtrwalsze, impregnowane karboliną, mogły wytrzymać 20 lat). To były lata pięćdziesiąte, miejsce galarów zajęły barki, holowniki i pchacze. I ich załogi też tworzyli flisacy z Łączan. Bo nic innego niż pływać nie potrafili. Pływanie mają w genach, tyle, że teraz na nic się im to zdaje. Bo żegluga na Wiśle umarła...

Czesław Wójcik nie ukrywa, że rzadko bywa na jej brzegu: - Czuję do Wisły sentyment, ale nie ma tam po co iść. Był nawet moment, że smród był niesamowity, aż odpychało. A przecież za dziecka, jak była biedota, pasło się krowy w międzywale, to ręce opierałem o brzeg, piłem wodę jak krowa i widziałem dno - tak przeźroczysta była.

Nad Wisłę nie zapędza się też Józef Bobak: schorowany, narzeka na nogi. Ale pamięć ma dobrą i czystą rzekę pamięta: - Jak było dwa metry głębokości, to się widziało szuter na dnie.

W Wiśle między Łączanami i Brzeźnicą dostrzeżono także -niedawno - resztki statku rzecznego drewnianej konstrukcji, jak się okazało: galara. Powiadomiono konserwatora zabytków, Centralne Muzeum Morskie w Gdańsku, itd. Musi być stary, bo zbito go drewnianymi kołkami, a burty są proste, a nie odchylone. Kiedy go zbudowano będzie wiadomo po badaniach dendrologiczne. Gdy szedł na dno był w podeszłym wieku: widać to dobrze po wręgach. - Wisła zlitowała się nad staruszkiem. Powiedziała: "Koniec!", oblała wodą, obsypała piaskiem, żeby przetrwał do naszych czasów - mówi poetycko Czesław Wójcik. Po odnowieniu będzie co pokazać turystom.
Bo ten galar, który zbudowano koło kościoła w Łączanach, to tak naprawdę nie galar. Niezbyt wierna kopia, bez zachowania skali, ale... Jedyny, jaki wciąż można tam zobaczyć. Wcześniej desek z poszycia dennego galarów można było co najwyżej szukać w szalunkach starych stodół, których też w Łączanach nie ma już w nadmiarze...

Źródło: Galarnicy z Łączan

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Opowieść o galarnikach z Łączan
Komentarze (1)
Bogusław Płoszajczak
30 września 2011, 19:43
Ja niestety pamiętam już tylko brudną Wisłę widzianą z kajaku.