Pierogi ruskie czy nasze?
Spotkanie z kimś nowym - innym, obcym, nieznanym - zawsze jest niewiadomą. Równie dobrze może się okazać wielką przygodą, co przykrym koszmarem. Od czego to zależy? I czy na pewno zawsze od innych?
Ogromnie zastanawia łatwość, z jaką jednych ludzi od razu obdarzamy sympatią, a innych zgoła odmiennymi uczuciami. Psychologia próbuje to wyjaśniać zjawiskiem "przeniesienia", tzn. mechanizmem nieświadomego traktowania napotkanych ludzi w podobny sposób jak znaczących dla nas osób z przeszłości. Czasem wystarczy ton głosu lub jakiś charakterystyczny gest, byśmy nieświadomie skojarzyli kogoś z ukochaną mamą lub z dobrotliwym tatą, a tym samym obdarzyli go zupełnie niezasłużoną życzliwością.
Analogicznie równie błahe powody sprawiają, że kogoś od początku darzymy niechęcią; i to tylko dlatego, że nieświadomie przypomina nam swarliwą sąsiadkę lub nazbyt surowego proboszcza. Zatem nie bez znaczenia jest, kogo kochamy, a kogo nienawidzimy: te emocjonalne schematy zwykle się nam narzucają, wypaczając nasze postrzeganie siebie i innych. I wbrew utartym przekonaniom nienawiść wiąże równie mocno jak miłość. Oliwy do ognia dolewają jeszcze psychoanalitycy twierdzący, że często u innych nienawidzimy tego, czego w samych sobie nie akceptujemy. Brzmi to i strasznie, i fatalistycznie! Oczywiście o ile ta teoria jest prawdziwa i właściwie interpretowana. Fakt, że ktoś nie lubi ruskich pierogów, wcale nie znaczy, że jest... pierogiem (nawet jeśli żona uparcie go tak od lat nazywa, okraszając to dodatkowo przymiotnikiem "stary" lub "durny").
Jednak inaczej sytuacja wygląda, gdy ktoś nie lubi ruskich pierogów z powodu... narodowościowych uprzedzeń, bo generalnie nie znosi wszystkiego co ruskie. Tu psychoanalityczna intuicja triumfuje w całej pełni, bo istotnie odsłania ojczystą biedę i ignorancję: wszak rzeczone pierogi są nieomal polskim daniem narodowym i chlubą niejednego gospodarstwa domowego czy stylowej restauracji. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Kulinarne kuriozum kuchni polskiej doskonale nadaje się do podjęcia naszego tytułowego problemu, który - choć dotyczy kwestii ogólnoludzkich - właśnie u nas pomyślnie został rozwiązany.
Kuchnia polska, czyli międzynarodowa
Historia powszechna na tysiące sposobów potwierdza, że nic tak ludzi nie zbliża jak wspólny posiłek i nic tak nie dzieli jak walka o chleb powszedni. Dlatego pierogi ruskie są świetną okazją, by przekonywać, że w odmienności kultur i smaków leży bogactwo, a tożsamość można określić właśnie dzięki inności. Wiem, co mówię, bo sam, będąc wychowanym na kluskach śląskich, zachowuję w tym temacie życzliwą neutralność; zresztą z podobną swobodą wypowiadam się na temat poznańskich pyr, chłodnika litewskiego czy też karpia po żydowsku. Kuchnia polska uczy przekraczania granic narodów i kultur, bo swoim bogactwem i różnorodnością doskonale wyraża spuściznę wielowiekowego współżycia różnych narodów, kultur i religii. I choć my osobiście nie pamiętamy takiej Polski, to doskonale zapamiętały ją nasze przepisy domowe i receptury kucharskie.
W jednoczącej się Europie mamy zatem do czego się odwoływać. Na poziomie kulinarnym zresztą zjednoczenie już od dawna się dokonuje; i nie tylko w Polsce. Dziś już nikogo nie dziwi, że np. w małej Przysietnicy (niedaleko Krosna) są domy, gdzie na niedzielne pierwsze danie podaje się włoski makaron (oczywiście al dente), a w wielu śląskich domach kawa po turecku jest już przeszłością, bo wyparła ją kawa z niemieckich ekspresów. Można oczywiście się tego przestraszyć i reagować ksenofobicznie, ale nasze żołądki wykazują tu znacznie więcej zdrowego rozsądku niż rozpalone głowy.
Zresztą świat się nas nie boi ani nie wstydzi, bo tradycyjny polski krupnik można zjeść w centrum Londynu, a wyśmienity barszcz z krokietami serwują w Atenach. Nawet jeśli te przekonania trącą nieumiarkowanym entuzjazmem lub prostoduszną naiwnością, to będę ich bronił, bo wyrażają istotę poruszanego tu problemu: odkrycia podobieństwa w inności. Inny, nawet jeśli przychodzi jako mój nieprzyjaciel, w głębi jest moim bratem; i tej głębi jako ludzie (a także jako chrześcijanie) winniśmy być wierni. Poza tym metafora wspólnego stołu nie jest bynajmniej taka banalna, skoro posłużyła za osnowę dla żydowskiej Paschy czy katolickiej Mszy świętej.
Granice zielone niczym pastwiska
Obok oczywistego doświadczenia ludzkiej wspólnoty pojawia się jednak od razu kwestia granic. Wbrew zjednoczeniowym dążeniom ludzie chętnie się dzielą i podkreślają własną odmienność - my, Polacy, nie zajmujemy w tym bynajmniej ostatniego miejsca. Nie bez powodu żartujemy, że gdzie dwóch Polaków, tam trzy punkty widzenia (ale Ukraińcy mówią to samo o sobie z tą różnicą, że u nich powstają trzy partie polityczne). Powód wydaje się być przyziemnym: w spotkaniu z innym nie potrafimy wyjść poza własny punkt widzenia.
Psychologicznie spróbowałbym jednak wyjaśniać sprawę inaczej: lękiem przed bliskością. Gdy w relacji międzyludzkiej robi się zbyt blisko, robi się też niebezpiecznie, dlatego odruchowo narzuca się potrzeba stworzenia dystansu, nawet sztucznego czy fałszywego. Bliskość bowiem wymaga dojrzałej struktury osobowej i jasno określonej tożsamości, a dojrzałość czy wyraźna tożsamość należą na tym świecie raczej do rzadkości. Ktoś niedojrzały i niepewny własnej tożsamości boi się utracić nawet te chwiejne elementy, dlatego tym mocniej podkreśla własną odmienność, a z fragmentów czyni całość. Pewnie dlatego tak łatwo zasklepiamy się w różnorakich -izmach (np. w nacjonalizmie, rasizmie, antysemityzmie...), przez które niby przez dziurkę od klucza próbujemy oglądać szeroki świat. Stąd też niedaleko do prostych podziałów na swoich i obcych, dobrych i złych, białych i kolorowych, itp. Nie wymagają one głębokiego namysłu, za to łatwo (tylko na pozór) dają się udowodnić. Jeśli nawet komuś udaje się stanąć ponad tymi prymitywnymi podziałami, już inni zadbają o to, by go sprowadzić na ziemię.
Prawdziwe spotkanie z innością często dokonuje się poza aktualną polityką i wbrew rzeczywistym podziałom geograficznym. Dlatego fenomen spotkania o wiele więcej ma do czynienia z religią - by nie powiedzieć wprost: z eschatologią - aniżeli z realną polityką społeczną. Granice między ludźmi są potrzebne, ale warto by były zielone, tj. otwarte dla wszystkich. Warto na nich siadać jak na miłych pastwiskach i rozmawiać z sobą. Nie warto ich nadmiernie zabezpieczać, a już na pewno nie warto stawiać zapór z drutu kolczastego, min przeciwpiechotnych i całego wojennego żelastwa, bo Inny to na pewno nie wróg, nawet jeśli on sam tak o sobie myśli.
Skomentuj artykuł