Pytasz o mojego ojca?

Myślałam, że to moja wina, że tak ma być: ja jestem córeczką tatusia, więc mam mu pozwalać... (fot.sxc.hu)
Jarosław Dudycz / "List" listopad 2009

Nie opowiadałam o tym nigdy nikomu, kto miałby potem coś z tym zrobić, opisać to, przekazać dalej. Miesięcznik katolicki, tak? Powiem szczerze, nie lubię katolicyzmu. To słowo mnie drażni. Nie lubię gazet katolickich, katolickich poglądów, Kościoła. Nie znoszę tego stylu. Przeszkadza mi niechęć księży do innowierców, ich mieszanie się w politykę, moralizatorstwo, przeszkadzają mi jakieś niewyobrażalne wymagania moralne i brak zainteresowania odmiennymi poglądami. Najbardziej irytuje mnie katolicka wizja rodziny: mamusia, tatuś, którzy kochają, są szczęśliwi i opiekują się dziećmi. Mdli mnie, jak to słyszę. Nie będę owijać w bawełnę. Jest mi niedobrze, gdy widzę w parkach matki idące z wózeczkami, nadskakujących tatusiów, jakieś babcie w tle i jeszcze skaczącego obok pieska. Gardzę tym.

dwunastolatka wie…

Pamiętam pewne wydarzenie, miałam wówczas dwanaście lat. Chodziliśmy na Msze św. dla dzieci. Katechetka zbierała nas przed samym ołtarzem - to było straszne przedstawienie, nie znosiłam tego, ale za uczestnictwo we Mszy był wpis do zeszytu i z tego byliśmy rozliczani na katechezie. W trakcie jednej z takich Mszy ksiądz powiedział, abyśmy po powrocie do domu uściskali naszych rodziców i podziękowali im za to, że żyjemy, że są dla nas dobrzy i opiekują się nami. Nie wiedziałam w ogóle o co chodzi, nie rozumiałam, jak można dziękować rodzicom. Dla mnie ojciec był potworem, a matka sługą potwora - na wszystko mu pozwalała. Czułam odrazę na jego widok, wiedziałam, że robi mi krzywdę. Czułam to. Bo to się czuje.

Dwunastolatka wie, że jest coś bardzo złego w tym, kiedy ojciec wchodzi w nocy do jej pokoju, zdejmuje jej piżamę, sam się rozbiera i mówi: „bądź cichutko". Dwunastolatka wie, że to jest jakaś potworność, wielka krzywda. A tu nagle ksiądz każe mi tatusia pochwalić i mu podziękować. Oczywiście żadnemu z księży nie przyszłoby do głowy, że może mieć molestowanych parafian. Nigdy nie biorą tego pod uwagę, mają swój szablon szczęśliwej rodziny i wszystko do niego dopasowują. Ja do niego nie pasowałam. Nie miałam nigdy ładnej mamusi i kochającego tatusia. Mój tatuś robił mi te wszystkie świństwa przez kilka lat, do czternastego roku życia. Matka o tym wiedziała, w szkole też ktoś musiał coś podejrzewać. Przecież to widać, gdy z dzieckiem dzieje się coś złego. Cholera! Nie da się tego nie zauważyć!

Pytasz o mojego ojca? To normalny facet, elegancki, wykształcony, pomocny, chwalony. Dobry inżynier, mąż. Takie frazesy. Bo co mam powiedzieć? Bydlę, zwierzę? W katolickim piśmie raczej nie przejdą takie wulgaryzmy.

koszmar

Na którymś etapie terapii psychiatra zaproponował mi, bym przyjrzała się historii życiowej mojego ojca. To znaczy spróbowała dotrzeć do genezy jego zachowania, odnalazła prawdziwe źródło tego całego zła, być może w jego dzieciństwie. Tym sposobem, tak pokrętnie, mitycznie symbolicznie trochę, miałam uzdrowić i jego, i siebie. Ale wydało mi się to straszliwie głupie, takie durnowate sztuczki psychologiczne. Mnie nie obchodzi ani on, ani jego życie i problemy. Staram się wyjść na prostą bez przesadnego skupiania się na ojcu. Może to błąd, nie wiem.

Chciałam go wyrzucić z pamięci, to, że przychodził do mojego pokoju przez kilka lat. Regularnie. Najpierw mnie dotykał, przekonywał, że takie przytulanie to zabawa. Mówił: „Tato przyszedł pobawić się w misia". I tulił się do mnie, ale tak dziwnie, napierał na mnie, był niedelikatny. Wkładał mi rękę pod ubranie, przesuwał po całym ciele.

Matka była pielęgniarką, czasem miała nocne dyżury. Kiedy nie było jej w domu spał ze mną. Przytulony do mnie albo z dłonią na moich narządach płciowych. Potem pozwalał sobie na coraz więcej. Aż w końcu mnie zgwałcił. Pamiętam jego sapanie nade mną, jego oddech, te wszystkie wizyty w moim pokoju. Później już wiedziałam, że przyjdzie, czekałam, byłam po prostu gotowa. Im byłam starsza, tym mocniej szukałam sposobów, żeby sobie z tym jakoś poradzić. Próbowałam myśleć o czymś innym, błądzić myślami gdzieś daleko, wychodzić w myślach z pokoju.

 

dlaczego to robił?

Nawet się modliłam, skarżyłam się Bogu, pytałam, dlaczego ojciec mi to robi. Zresztą, ojca też o to pytałam. Któregoś razu, pamiętam, powiedział: „Po to jesteś córeczką tatusia, żebyś mu na to pozwalała". I pozwalałam. Pozwalałam mu do siebie przychodzić, spać ze mną, pozwalałam mu na te wszystkie świństwa. Myślałam, że to moja wina, że tak ma być: ja jestem córeczką tatusia, więc mam mu pozwalać siebie gwałcić. Byłam przekonana, że to ja ponoszę za to odpowiedzialność.

Matka wiedziała. Kazała mu przestać. Nigdy jednak nie zabrała mnie z domu, nie wzięła za rękę, nie wyjechałyśmy wspólnie. Nigdy nie poskarżyła się rodzinie, o policji nie wspominając. Z nikim o tym nie rozmawiała. Mnie niczego nie tłumaczyła, nie próbowała mnie ratować. Ale często miała łzy w oczach, była stłamszona, cichutka. Podporządkowała się ojcu absolutnie. Gdy kazał się jej zamknąć, milczała. Milczała przez cały ten paskudny czas.

Terapeuta nauczył mnie w miarę obiektywnego i trzeźwego spojrzenia na to wszystko. Nie zamierzam więc dramatyzować, koloryzować. Rodzice nie trzymali mnie w piwnicy. Ojciec nie był Fritzlem, nie głodził mnie, nie urządził kryjówki w garażu. Jeździliśmy na wakacje, dostawałam zabawki, uchodziłam za dziecko, które ma wszystko: opiekę, ubrania, zagwarantowany niezły start. Brano mnie za dziecko szczęścia. W tym był największy kłopot. Oceniano moją sytuację po lichych pozorach, po najmniej ważnych sprawach. Dlatego nie cierpię dzisiaj tych wózeczków, rodzin w parkach, radosnych festynów rodzinnych i wspólnych wakacji. To jest zwykła hipokryzja.

W końcu wychowawczyni zaczęła działać. Zaryzykowała, przestała lekceważyć sygnały, które wskazywały na to, że jest ze mną niedobrze. Potem było już klasycznie jak zwykle w tego rodzaju sprawach i jak zawsze za późno: sądy, procesy, nowe miejsca pobytu.

tak się składa, że Boga nie ma

Teraz uważam, że nie ma Boga. Kiedyś, kiedy jeszcze wierzyłam, drażniło mnie uczłowieczanie Go na siłę.

Nie rozumiem, dlaczego nazywa się Go Ojcem. Nietrudno pojąć, dlaczego nie mogę tego przełknąć. Łączenie ojcostwa z Bogiem jest dla mnie wyjątkowym koszmarem. Gdy słyszałam na religii o Bogu Ojcu, myślałam, że to jest ktoś taki jak mój straszny ojciec, ten, który przychodzi w nocy do mojego pokoju. Wielki, potężny, jest w stanie robić ludziom różne potworności. Patrzyłam na Niego jak na swojego ojca: z odrazą, lękiem i nienawiścią. Generalnie słowo „ojciec" działa mi na nerwy. Nawet w takim połączeniu „Ojciec Święty". Nie znoszę tego określenia. Nie znoszę też, gdy mówi się o roli ojca w społeczeństwie, w naszej kulturze.

Bóg powinien być zupełnie inny, obcy, nie taki „miziu-miziu", jak Bóg chrześcijański. Mówią, że jest Ojcem, kocha rodziny, wybrał kobietę na matkę swojego Syna. Wszyscy razem sobie żyją w niebie. Szczęśliwa rodzinka. Ojca należy się bać i szanować Go, a do Maryi dobrej matki, zawsze można przyjść z prośbą o pomoc. Ona wysłucha dziecko. Tak się u nas rozumuje. Przykłada się do Boga własne wyobrażenia na temat pięknej rodziny, mądrego ojca. Mało kto potrafi dostrzec, że ojciec to często świnia. Mówi się, że trzeba ojca czcić, ale przecież trudno czcić świnię.

Bóg powinien być poza tym wszystkim, zupełnie inny niż my. Żadne ludzkie słowo nie może Go opisywać, żaden ludzki model. Powinien być bezpłciowy. Nie może się w ogóle z niczym kojarzyć.

Na szczęście tak się składa, że nie ma Boga wcale. Jałowo sobie gawędzimy. Śmierć zakończy sprawę i nie będzie śladu po naszych rozważaniach - kończy Hanka.

Jarosław Dudycz

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Pytasz o mojego ojca?
Komentarze (15)
V
velario
7 czerwca 2010, 23:36
@komentarz: po co pisać coś "do rzeczy", skoro adresat i tak tego nie zrozumie (czemu dał wyraz pytaniem postawionym po komentarzu szminda)? Doprawdy, trzeba mieć jakiś specjalny "dar", by twierdzenie, że cierpienie może uszlachetnić człowieka, zinterpretować jako zachętę do zadawania cierpienia.
Szymon Żminda
7 czerwca 2010, 23:24
@komentarz. Czytasz bez zrozumienia to, co się do Ciebie pisze. Przecież powiedziałem: "kogo udoskonala i kogo prowadzi do nieba, to się dowiemy...". A Ty już widzę wiesz, że chodzi o udoskonalanie dzieci? Gratuluję wszechwiedzy. Ja tego nie napisałem.
K
komentarz
15 maja 2010, 20:13
Inwektywy to wyraz bezradności i właśnie ograniczenia umysłowego - ten kto je rzuca, nie potrafi napisać nic do rzeczy. 
V
velario
15 maja 2010, 13:15
komentarz - w życiu nie przeczytałem głupszego komentarza...
K
komentarz
14 maja 2010, 18:09
Zdaniem Szminda nalezy gwałcić dzieci bo to je udoskonali? 
Szymon Żminda
14 maja 2010, 18:02
@~komentarz. Bóg cierpi w człowieku. Każde cierpienie człowieka jest cierpieniem Boga. Twierdzenie, że Bóg nie zasmakował takiej czy innej formy cierpienia jest błędne. Tak samo na wyrost jest twierdzenie, że "to" cierpienie nie prowadzi do nieba, czy nie udoskonala. Kogo udoskonala i kogo prowadzi do nieba, to się dowiemy wszyscy za jakieś 70 lat, "na miejscu", w domu, od Wszechwiedzącego.
K
komentarz
14 maja 2010, 17:11
Pana Boga szukamy we własnym sercu... "O Ty, co mieszkasz sam w moim sercu na dnie..." Jesli oburza nas i skłania do interwencji fakt molestowania dzieci, to znaczy, że mamy Boga we własnym sercu. Jeśli jest nam to obojętne, warto się zastanowić kogo lub co mamy w sercu. W najlepszym wypadku samozadowolenie, pychę i siebie samych. Bo na pewno nie Boga. I nie pójdziemy za to do Nieba. 
K
komentarz
13 maja 2010, 22:35
Bóg nie był gwałcony. Więc przynajmniej pod tym wzgledem nie cierpiał tak jak niektórzy ludzie. Podobno cierpienie uszlachetnia i prowadzi do nieba. Dlaczego Bóg przez tyle czasu tolerował cierpienie, które nie udoskonala, nie prowadzi do nieba, tylko (w tym przypadku) do niewiary? Dlaczego Bóg, który nienawidzi grzechu, nie przeciwstawił się deprawacji dziecka? I to nie tylko tego jednego, podobne historie wychodza na światło dzienne co jakis czas, a ile może być takich, o których nie słyszeliśmy. 
O
odpowiedzi...
13 maja 2010, 22:20
Im więcej pytań, tym więcej braków odpowiedzi... Bóg cierpi tak samo jak człowiek, a może bardziej?!
K
komentarz
13 maja 2010, 22:06
Dlaczego Bóg, który rzekomo jest i miłością, i wszechmocą, nie zrobił nic dla tej dziewczyny przez 4 lata? Zupełnie nic? Patrzył na grzech, na wykorzystywanie, na deprawację, wiedział, jakie będą skutki tego w jej dalszym życiu i nie użył swojej wszechmocy, żeby jej pomóc? 
AJ
A ja
27 listopada 2009, 19:52
 Do dziś nie umiem zwrócić się do Boga "ojcze" "tato".  Dla mnie słowo ojciec kojarzy się z tym samym, bo bohaterce tego wywiadu.  Współczuję Jej i łączę się w cierpieniu, bo przezywałam to samo. I nie chcę swojego ojca oglądać na oczy.  A mama...  nie znam, nie pamiętam. Żyła sobie gdzieś z dala ode mnie, wolała alkohol. 
X
xxxxxxxxx
27 listopada 2009, 05:07
Rozumiem tę dziewczynę. Sama byłam gwałcona i wiem, jaki to koszmar życ po tym wszystkim.
E
equilibre
26 listopada 2009, 10:53
W tym artykule nie jest najważniejszy obraz Boga. Najważniejszy jest problem traumy, która kładzie sie koszmarym ościeniem na całe życie ofiary, w tym także na jego aspekt religijny. Ofiary wykorzystania przez całe zycie zadają sobie i innym pytanie: dlaczego mają cierpiec za grzechy, których nie popełniły.
M
maria
25 listopada 2009, 22:30
Księża mają w konfesjonale do czynienia z ofiarami przemocy częściej, niż psychologowie. W konfesjonale molesowane dziecko obwinia siebie, najczęściej nie zdjąc sobie sprawy z tego, że jest ofiarą. Powstaje tylko jedno pytanie: co należy czynić, aby tajemnica spowiedzi, nie była w tym wypadku jeszcze jednym łańcuchem w zmowie milczenia?
A
anonim
25 listopada 2009, 14:45
Po pierwsze, to co przeżyła ta dziewczyna w naszym społeczeństwie niestety ma miejsce (lub inne patologie) częściej niż wielu ludziom się wydaje. Osobiście znam kilka takich osób i wiem jak jest im trudno zaakceptować obraz "Boga Ojca". Jednak z tego powodu nie można z góry zakładać czy krytykować - nazwijmy to - rodzin szczęśliwych, która wychodzi na spacery rodzinne czy wyjazdy, dba też o swoje dzieci zapewniając im byt materialny itd. Ogólnie mówiąc - takiej osobie jak ta dziewczyna współczuje, ale to niczego nie załatwia. Jeżeli jednak nie załamie się, znajdzie kogoś kto ją zrozumie - i co ważne ! - ona tej osoby nie odrzuci będzie zdolna do wielkich rzeczy. Tą WIELKĄ RZECZĄ może być i założenie prawdziwie szcześliwej rodziny. Odnośnie podejścia do Boga, grzechem z mojej strony byłoby gdybym cokolwiek oceniał czy orzekał. Grzechem byłoby również gdybym się nie modlił aby takie sytuacje  były rozwiązywane. I o tym zapewniam.