Happy Name Day! Świętować czy nie?
Dlaczego Amerykanie nie obchodzą imienin? Cóż, prawdopodobnie dlatego, że trudno znaleźć w kalendarzu świętych patronów panien Apple, Paris, Suri czy Shiloh oraz kawalerów Brooklyna albo Kingstona. Nie bardzo wiadomo również, kiedy powinny świętować swój name day dziewczynki o imieniu Unique (według SSA jest ich w Ameryce ponad tysiąc), 256 chłopców, na których rodzice wołają Sincere, oraz liczne panny Toyoty i Lexusy czy panowie Canony, Timberlandy i Armani.
W Stanach można nazwać potomka jak dusza zapragnie (są tylko pewne ograniczenia przed nadawaniem dzieciom imion uwłaczających ich godności i upokarzających). W Polsce prawo jest wciąż jeszcze znacznie bardziej restrykcyjne. Co może i dobrze, bo jedna z legend krążących do dzisiaj po urzędach stanu cywilnego opowiada o tym, jak pewien tato chciał nazwać córeczkę Kurtyzana, a inny Filoderma. Cóż, niektórzy panowie ciągle noszą z godnością nadane im na chrzcie imię Alfons...
Brak w kalendarzu dnia świętego Timberlanda nie jest jednak tak naprawdę najważniejszym z powodów, dla których w krajach anglosaskich prezenty z okazji osobistych rocznic dostaje się nie dwa razy, ale tylko raz do roku - w urodziny.
Winni są nie autorzy kalendarzy, tylko historia. Za to, że zaprzepaszczono tradycję name day parties odpowiada głównie reformacja, która zdecydowanie zerwała z upowszechnionym w Kościele rzymskim kultem świętych i męczenników, traktując rozległe katolickie panteony jak ukryty głęboko, z gruntu pogański politeizm.
Tymczasem imieniny to w kulturze rozwiniętej na podłożu katolicyzmu rzymskiego tradycja ściśle związana z wiarą w patronat, jaki wyniesieni na ołtarze święci roztaczają nad wiernymi noszącymi ich imiona.
Między innymi z tego właśnie powodu każdy dzień roku był w kalendarzu katolickim poświęcony pamięci i kultowi jednego bądź kilku kanonizowanych dostojników z historii Kościoła - cudotwórców, mędrców albo męczenników za wiarę. Imion nie nadawano na chrzcie przypadkiem. Wybierano potomstwu na patrona osobę słynną z pożądanych przez rodziców cnót i zalet charakteru, postępując tak, jak nasi przedchrześcijańscy przodkowie, kultywujący tradycje nadawania dzieciom "imion wróżebnych". Sławomir i Mirosław mieli krzewić pokój. Bogumił - służyć Bogu, a Bogusław - sławić jego imię. Chrześcijaństwo, modyfikując listę imion, zachowało aktualność tej zasady. Jan miał iść w ślady świętego Jana, Barbara - świętej Barbary, Maria - Marii (tego imienia bardzo długo nie było zresztą w chrześcijańskim kalendarzu). Nadanie imienia "po świętym" miało też gwarantować szczególną opiekę patrona, zwłaszcza w sytuacjach wymagających interwencji Opatrzności.
W ten sposób dzień przeznaczony w kalendarzu konkretnemu świętemu stawał się - automatycznie - także osobistym świętem wszystkich jego imienników.
Z czasem z kultu świętych i związanej z nim obrzędowości zostało niewiele, ale tradycja imienin nie dość, że przetrwała, to jeszcze miewa się w ostatnich czasach coraz lepiej. I to pomimo poważnej konkurencji, jaką robią jej nad Wisłą amerykańskie birthday parties.
Wprawdzie na fali potransformacyjnej amerykanizacji Polski niejadalne torty z mieszanej z klejem biurowym mąki ziemniaczanej na chwilę zdobyły przewagę nad imieninowymi bukietami, przynajmniej w wielkich miastach, gdzie imieniny zaczęły nagle trącić anachronizmem i prowincją. Ale teraz "prowincja" bierze odwet za lata przymusowego śpiewania Happy Birthday po angielsku, upowszechniając name day tam, gdzie rodacy jeżdżą za pracą. Na przykład w Irlandii.
Irlandzkie dzienniki szeroko rozpisują się więc o nowej tradycji, która przywędrowawszy tutaj z polskimi kasjerkami z Tesco i mechanikami samochodowymi, teraz podbija szturmem Zieloną Wyspę i w ogóle całą Wielką Brytanię.
Mało tego - pierwsze, na razie nieśmiałe próby upowszechnienia obchodów name day podjęte zostały oficjalnie (poprzez stosowną stronę internetową) także w Kanadzie. A nawet w Stanach Zjednoczonych.
Oczywiście imieniny to nie tylko i nie wyłącznie polska tradycja. Jak już była o tym mowa wyżej, jest to obyczaj wpisany w historię Kościoła rzymskiego. Niemniej najwierniej trwają przy niej właśnie Polacy (oraz inne narody słowiańskie), a także Grecy i (z nieco innych powodów niż reszta zainteresowanych) mieszkańcy krajów skandynawskich. W końcu imieniny to taka sama dobra okazja do imprezowania, jak każda inna. A może nawet lepsza, bo wszystko dzieje się pod bacznym okiem stosownego świętego.
Tylko purytańscy obywatele Wysp Brytyjskich (a za nimi potomkowie zapiętych po szyję Pielgrzymów - Amerykanie) nie dali się przekonać do uroczystego świętowania Dnia Patrona, chociaż sama tradycja kultywowania name days nie jest im przecież tak do końca obca, czego dowodzą obchodzone uroczyście za oceanem dni świętych Walentego i Patryka.
Tymczasem, jeśli dodać do tego urodziny (bo niby czemu nie), to trwanie przy tradycji chrześcijańskiej zapewnia same korzyści. Raz - dodatkowe prezenty. Dwa - druga doroczna impreza. Trzy - teoretycznie można też liczyć na wsparcie świętego patrona, oczywiście pod warunkiem, że rodzice nie nazwali nas po Toyocie albo Brooklynie. Chyba że w takich beznadziejnych przypadkach obowiązki świętego przejmie korporacja lub magistrat.
Skomentuj artykuł