Od powietrza, głodu, ognia i wojny...

Gdy przeminęła klęska moru rodziny zmarłych, a gdy ich nie stało, mieszkańcy wsi, którzy ocaleli, na zbiorowej mogile wznosili kapliczkę lub krzyż, zamawiali w intencji ofiar zarazy Msze św., rozdawali jałmużnę ubogim. (fot. Rantes/ flickr.com)
Urszula Janicka-Krzywda / slo

Wśród wszystkich klęsk elementarnych, jakie od wieków nawiedzały ludzi, największy lęk budziły epidemie, nazywane w przeszłości zarazą morową, morem, powietrzem. Bano się ich bardziej niż wojny, pożogi i głodu, napawały poczuciem bezradności, uświadamiały znikomość ziemskiego życia.

Próbowano się przed nimi bronić przede wszystkim modlitwą, postami, umartwieniami i pokutą. Zdarzało się, że ludzie publicznie wyznawali popełnione zbrodnie, przebaczali największym wrogom, starali się naprawić moralne krzywdy (np. naturalni ojcowie nieślubnych dzieci żenili się z ich matkami, zrywano pozamałżeńskie związki itp.). W średniowieczu na gościńce, ulice miast i wsi wyruszały gromady tzw. biczowników, którzy w ten sposób pragnęli odkupić przewinienia swoje i cudze.

Wierząc, że zaraza to kara za grzechy szukano winowajców, którzy popełniając ciężkie wykroczenia przeciw boskim prawom sprowadzili ją na ziemię. Często ofiarą padały osoby ułomne, chore psychicznie, o dewiacjach seksualnych itp., nierzadko okrutnie męczone i zabijane, pomimo że Kościół zdecydowanie potępiał owe akty samosądu. Efektem tych “poszukiwań” bywały też pogromy innowierców, zwłaszcza ludności żydowskiej.

Niezwykły proces toczył się np. w marcu 1711 roku przed sądem w Lublinie. Stanęło przed nim trzech grabarzy - "siewców śmierci", jak ich nazywano, oskarżonych o smarowanie drzwi domostw wyprodukowaną przez siebie maścią (sic!), przy pomocy której mieli szerzyć epidemię by zapewnić sobie wysokie dochody. Wprawdzie w efekcie odwołali zeznania wymuszone torturami, ale i tak skazano ich na śmierć: ucięcie rąk i ścięcie.

Wierzono, że nadejście zarazy zapowiadają niecodzienne zjawiska i znaki, a więc anomalia pogodowe i wegetacyjne, dziwne zachowania zwierząt czy ...zorza polarna obserwowana niekiedy także w naszej szerokości geograficznej. Zwiastunem moru było też pojawienie się komety. Zarazę wyobrażano sobie w postaci kobiety ogromnego wzrostu, nazywanej często “morową dziewicą”, odzianej w czerwoną lub czarną szatę, z czerwoną chustą w ręku, przemierzającej pola i drogi. Gdzie przeszła – zaczynała szaleć śmierć.

Epidemie nękały Europę od wieków. Największe spustoszenie siała dżuma. Ogniska tzw. dżumy dymienicznej wybuchały z reguły na wiosnę i na początku lata, zaś dżumy płucnej - zimą. Wiadomo, że choroba ta pod koniec II wieku uśmierciła około 25 % wszystkich mieszkańców Italii, a w latach ok. 530 - 580 pandemia tej choroby, zwana dżumą Justyniania, szalejąca na Bliskim Wschodzie i w Europie, pochłonęła przeszło 50% ludności. Polskę po raz pierwszy na dużą skalę dżuma zaatakowała w XIII i na początku XIV wieku. Kolejne jej nawroty miały miejsce w XVI i XVII stuleciu, a w XVIII wieku wyludniła całe regiony Rzeczypospolitej. Był to ostatni tak silny atak tej groźnej choroby. W następnych stuleciach pojawiała się już tyko sporadycznie. Na początku i u schyłku XVIII stulecia, oraz w drugiej połowie XIX wieku Europę, obok dżumy, nękały także inne epidemie. Szalała cholera, tyfus brzuszny, plamisty, czarna ospa i inne, do dziś nie zidentyfikowane choroby zakaźne. Na naszych ziemiach zarazy z lat 1773, 1775, 1782, 1784, 1788 pochłonęły ogromną ilość ofiar. Podobnie było w czasie epidemii, która wybuchła w archidiecezji krakowskiej w połowie XIX wieku.

Zdarzało się, że podczas morów wymierały całe wsie i osady. Nierzadko w parafialnych księgach zgonów można zobaczyć wpisy “rodzinne”, gdzie figuruje tylko nazwisko i ilość zmarłych tego dnia osób. Opuszczone domostwa naznaczano widocznym z daleka, malowanym wapnem na ścianie krzyżem, okna i drzwi zabijano deskami, zdarzało się, że z dogorywającymi mieszkańcami w środku. Zmarłych grzebano z dala od wsi i ludzkich sadyb w zbiorowej mogile, szybko, cicho i bez obrzędów pogrzebowych.

Pochówkami tymi zajmowali się wyznaczeni przez władze gminy grabarze. Często byli wśród nich ochotnicy, którzy stracili wszystkich bliskich. Z głowami owiniętymi w szmaty, by uchronić się przed fetorem rozkładających się ciał, wyciągali zmarłych z domów przy pomocy drągów zaopatrzonych na końcu w żelazny hak i wrzucali na wóz wysypany niegaszonym wapnem. Do ich obowiązków należało też penetrowanie każdego poranku wsi i sprawdzanie, gdzie pojawiło się nowe ognisko zarazy. Jedynym wynagrodzeniem dla tej specyficznej służby sanitarnej była wódka dawana im przez gminę. Mienie pozostałe po zmarłych palono, a próby jego przywłaszczenia karane były śmiercią.

Z chorobą próbowano też walczyć. Od dawna wiedziano, że jest ona zaraźliwa. Przede wszystkim więc starano się odseparować od chorych. Ludzie opuszczali z całymi rodzinami objęte epidemią miejsca szukając schronienia na bezludnych terenach, zwłaszcza w lasach i w górach. Chętnie przebywano w pobliżu źródeł mineralnych, szczególnie siarkowych, wierząc, że dzięki nim można uniknąć zakażenia. Podobno w zasobnych w siarczane źródła podkrakowskich Swoszowicach (dzisiaj część Krakowa z ośrodkiem leczącym choroby reumatyczne) kilkakrotnie schronienia przed morem szukał dwór królewski. Sięgano też po różnego rodzaju leki o mniej lub bardziej fantastycznym składzie. Sławą cieszyła się między innymi tzw. driakiew wenecka - lek sporządzany głównie z ziół i żywic, oraz tzw. ocet czterech lub siedmiu złodziei. Według tradycji jego recepturę zdradzili pewnemu medykowi, w zamian za darowanie kary, grabarze skazani na śmierć za okradanie zwłok. Był to ekstrakt ziołowy, którym należało się nacierać, wąchać go i zażywać.

Gdy przeminęła klęska moru rodziny zmarłych, a gdy ich nie stało, mieszkańcy wsi, którzy ocaleli, na zbiorowej mogile wznosili kapliczkę lub krzyż, zamawiali w intencji ofiar zarazy Msze św., rozdawali jałmużnę ubogim. Tzw. morowe kapliczki, zwłaszcza gdy były usytuowane na granicy osady, miały też na przyszłość bronić osady przed kolejną epidemią, zagrodzić jej drogę do ludzkich domów. W kapliczkach tych umieszczano wizerunki patronów – orędowników podczas epidemii, a w kościołach ofiarowywano im wota z prośbą o zachowanie od klęski. Proszono tu o wstawiennictwo Matkę Bożą Miłosierną, św. Różę z Palermo, św. Rozalię, św. Rocha, św. Sebastiana.

Kapliczki stawiane na mogiłach ofiar zarazy często miały formę tzw. latarni umarłych. Zawsze płonęło w nich światło przypominając przechodzącym o obowiązku modlitwy za dusze cierpiące w czyśćcu, zwłaszcza ludzi, którzy odeszli z tego świata nagłą śmiercią, bez pojednania się z Bogiem.

Po zarazach pozostały nie tylko kapliczki i notatki w kronikach, ale także nazwy topograficzne, którymi określano miejsca zbiorowych mogił, jak np. Cholerne, Cholerzyn, Groby, Mory, Morzyce, Trupienie itp. Nieomal każda polska wieś ma swoją morową mogiłę lub kapliczkę. Pamięć o wielu z nich zatarł czas, inne nadal otaczane opieką przypominają o jednej z najstraszniejszych klęsk z przeszłości, a wierni do dzisiaj modlą się śpiewając w Suplikacjach: od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas Panie.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Od powietrza, głodu, ognia i wojny...
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.