Uzdrawiacz piór

Wieczne pióro trzeba naprawdę lubić"... (fot. mike pan)
Andrzej Kozioł / "Dziennik Polski" / slo

Pan Marian Grega o wiecznych piórach wie bardzo dużo, chyba wszystko. O starych, ale także nowych, nawet najnowszych, bo także je naprawia. O "pelikanach", "parkerach", "schafferach", "watermanach".

W pierwszej klasie najważniejszy (a może najbliższy tylko mojemu sercu?) był piórnik. Nie zeszyty, jeszcze dziewiczo białe, nie elementarz Falskiego, stary, klasyczny - z Alą, Asem i Murzynkiem Bambo, który mieszkał w Afryce, ale piórnik.

Oczywiście drewniany, z wieczkiem albo otwieranym na malutkich zawiasach, albo wysuwanym. A w piórniku ołówek, w piórniku gumka - "myszka", rzecz jasna! W piórniku oczywiście - pióro. Najważniejszy przedmiot, dla kogoś, kto dotychczas mazał woskowymi kredkami, równie ważny jak karabin dla żołnierza. I jeszcze coś było w piórniku - malutki skrawek flaneli do wycierania stalówki, bo o pióro należało dbać...

Prawdę mówiąc, w Krakowie nikt pióra nie nazywał piórem. Mówiło się "rączka".

Rączki były różne, zazwyczaj drewniane; plastykowe pojawiły się o wiele później, pod sam koniec epoki piór maczanych w kałamarzach. Lakierowane, często na czerwono, lub z drewna w naturalnym kolorze. Grube albo cienkością dorównujące ołówkom. Czasami przybierały kształt swoich bezpośrednich przodków - gęsich piór.

Na moim biurku, obok komputera, obok klasycznego "pelikana" z lat trzydziestych, leży drewniana obsadka w kształcie ptasiego pióra - prawdopodobnie tandetna pamiątka z jakiejś wycieczki. Ktoś namalował na niej kłosy zboża i otoczoną drzewami chatkę. Obok jeszcze widać bladą, sepiową datę - 1913...

Każdy uczeń pisząc w liniowanym, "do polskiego", zeszycie "As to jest pies Ali", a w kratkowanym, "rachunkowym", z mozołem podliczając słupki, marzył o wiecznej rączce. Wieczna rączka była jednak surowa zakazana. Dlaczego? Po trosze dlatego, iż uchodziła za przedmiot zbytkowny i drogi, po trosze z powodu odwiecznego szkolnego konserwatyzmu. Przypomnijcie sobie "Wspomnienia niebieskiego mundurka" - w ubiegłowiecznej szkole dopuszczano jeden rodzaj piór, prawdziwe, gęsie. Stalówki były na indeksie, ponieważ psuły charakter pisma...

Szkolny konserwatyzm trwał, bo kiedy w późnych latach pięćdziesiątych pojawiły się długopisy, natychmiast zakazano uczniom ich używania, dopuszczając oczywiście jeszcze niedawno wyklęte wieczne pióra. Prawdę mówiąc, pierwsze długopisy, przywożone z Czechosłowacji, nie nadawały się do niczego. Wypadały z nich miniaturowe kulki, wypływał, plamiąc kieszenie, cuchnący tusz. Były jednak olśniewającą nowością, która - wydawało się - na zawsze wyprze wieczne rączki.

Długopis - w angielskim obszarze językowym zwany piórem kulkowym - nie zniszczył wiecznych piór. Nie udało się to też jego następcom - flamastrom i cienkopisom, w których gęsty długopisowy tusz został zastąpiony płynem, ostatnio zaś - żelem. Jednak długopisy coś mają na sumieniu. Zabiły kaligrafię.

Tak mniej więcej, historią piór, zaczynał się przed laty mój tekst o panu Marianie Gredze, ostatnim człowieku, który w Polsce naprawia wieczne pióra. Owszem, był naprawiacz piór w Gdyni, ktoś z Warszawy przywraca do życia stare "pelikany", ale pan Marian Grega - to firma nad firmy, sławna daleko poza granicami Krakowa. Właśnie przyszła przesyłka z Wrocławia - mała paczuszka, a w niej wieczne pióro.

Pan Marian Grega, chociaż uzdrawia wieczne rączki, zachował swoją szkolną rączkę - drewnianą, ze stalówką o staroświeckim kształcie. Przed ponad siedemdziesięciu laty pisał nią pierwsze litery w szkole św. Floriana przy ulicy Szlak, a dzisiaj rączką leży na półce w jego warsztacie.

- Kiedy przyszły długopisy, skończyła się kaligrafia - mówi. I rzeczywiście, długopis nie pozwala na cieniowanie, mocniej przyciskany, nie kreśli grubszych linii. Podpis złożony przy jego pomocy stracił mnóstwo indywidualnych cech, na których zachowanie pozwalało jeszcze wieczne pióro.

We wszystkim, co napiszemy długopisem, jest o wiele mniej nas samych, naszego charakteru, naszej osobowości. Zawsze im dalej, tym gorzej. Jeszcze maszynopis mówił coś o piszącym. Niektóre znaki wybijaliśmy mocniej, popełnialiśmy charakterystyczne błędy literowe. Wydruk z komputera nic już nie mówi, nie zawiera nawet literówek, oczywiście jeżeli piszącemu zechce się uruchomić słownik...

Pan Marian Grega o wiecznych piórach wie bardzo dużo, chyba wszystko. O starych, ale także nowych, nawet najnowszych, bo także je naprawia. O "pelikanach", "parkerach", "schafferach", "watermanach". Na ulicę Szpitalną zgłaszają się ludzie z Warszawy, z Łodzi, z Poznania, przede wszystkim jednak krakowianie. I bywa, że przyjdzie ktoś ze starym, klasycznym "pelikanem" - prążkowana zieleń, czarna nakrętka, charakterystyczny kształt - po dziadku. "Bo dziadek mówił, że pan już kiedyś naprawiał to pióro". Rzeczywiście, naprawiał - przed półwieczem...

Krakowianie idą jak w dym do pana Gregi, bo po pierwsze jest świetnym fachowcem, wszystko potrafi, nawet wytoczyć część z ebonitu, który w nowych piórach został zastąpiony przez masy plastyczne. Po drugie - czują się w jego warsztaciku jak w wehikule czasu: obowiązują przedwojenne maniery - uprzejmość wobec klienta zaprawiona żartem. Jeżeli naprawa nie wymaga czasu, sprowadza się do drobnej czynności, pan Marian nie bierze pieniędzy. To też stary, dobry zwyczaj rzemieślników, który powoli zanika.

I jeszcze jeden powód, dla którego każdy krakowianin trafi na Szpitalną: warsztat pana Gregi przez ostatnich pięćdziesiąt kilka lat, od 1947 roku, znajduje się w tym samym miejscu. Nie wymiotła go komunistyczna bitwa o handel, nie zmógł odrodzony kapitalizm. Dokoła padają stare sklepy, stare warsztaty - przy ulicy św. Tomasza pan Dejko nie produkuje już laboratoryjnego szkła, przy Szpitalnej, przy Św. Krzyża nikt już nie naprawia maszyn do pisania. Zniknął sklep pana Rąba, nie ma wytwórni świec Rothego, w "Fafiku" sprzedają buty, jadłodajnia Polewkowej, tak naprawdę pani Kwaśniewskiej, przeprowadziła się za Wisłę - pan Marian trwa.

 

Dzięki właścicielom kamienicy, którzy doskonale wiedzą, że zarobiliby o wiele więcej wynajmując lokal na kantor, zakładając bar kawowy lub sklepik z luksusowymi towarami. Wiedzą jednak jeszcze coś - że pan Grega potrafi tylko naprawiać pióra, że sklepy, kawiarnie i warsztaty, które przez dziesięciolecia nie zmieniają lokalu, stają się cząstką historii i kultury miasta. A jeżeli ktoś z takich powodów, wbrew powszechnie obowiązującej wilczej pazerności, rezygnuje ze zwiększenia swych dochodów, zasługuje na najwyższy szacunek...

Warsztat trwa od sześćdziesięciu dwóch lat, ale pan Marian o wiele dłużej naprawia wieczne pióra. Zaczął w latach czterdziestych w sklepie papierniczym przy Szewskiej. Nie było wówczas specjalnych punktów naprawy wiecznych rączek, dlatego klienci przychodzili z nimi do sklepów, które zlecały naprawy fachowcom. Przy Szewskiej pióra trafiały do rąk pewnego Żyda, który wkrótce, jak wszyscy jego pobratymcy, musiał opuścić "aryjską" część miasta. Zanim poszedł do getta, zdążył poduczyć pana Mariana - i to się zaczęło...

Po wojnie w Krakowie aż siedmiu rzemieślników naprawiało wieczne pióra. Jeszcze nie nastąpiła era długopisów, pióra potrzebne były wszystkim - urzędnikom, studentom, pisarzom. I były to - zanim ruszył częstochowski "Zenith" - przeważnie pióra dobrych marek, bo innych po prostu wtedy nie produkowano. Z czasem namnożyło się wiecznych rączek rodzimej i zagranicznej produkcji - od prymitywnych "żaczków", zgodnie z nazwą przeznaczonych dla uczniów, po chińskie imitacje "parkerów". Pan Marian nie lekceważy piórowej chińszczyzny, wprost przeciwnie - twierdzi, że niektóre modele, dokładnie zimitowane, żeby nie powiedzieć ukradzione, były lepsze od oryginałów. Jednak chińskie pióra cieszyły się wielką popularnością nie tylko ze względu na ich jakość, ale także z powodu stalówek...

Stalówki, jak w każdym przyzwoitym wiecznym piórze, były oczywiście złote (swoją drogą ile w jednym przedmiocie językowych nieporozumień - pióro, które nie jest piórem, stalówka nie ze stali, lecz ze złota), zaś cena pióra tak niska, że opłacało się kupić kilka, kilkanaście egzemplarzy, aby mieć surowiec na pierścionek. Pytam pana Mariana, czy pamięta czasy gorączki złota, kiedy przed sklepami papierniczymi ustawiały się długie kolejki. Pamięta, i to świetnie. Nie ze wszystkich chińskich piór udawało się bez problemów wydobyć złoto, więc jego poszukiwacze przychodzili z łupami na ulicę Szpitalną, bywało, że przynosili ponad sto sztuk! Z naprawiacza piór pan Marian stał się ich oprawcą...

Tak było w latach siedemdziesiątych, kiedy obowiązywały sufitowe ceny, w normalnych czasach na wieczne pióro zawsze trzeba było wydać pewną sumkę. Przed wojną popularne rączki średniej klasy kosztowały 3 - 4 złote. Niby niewiele, ale pamiętajmy, że za dzień ciężkiej pracy najbiedniejsi dostawali wówczas złotówkę. "Pelikan" kosztował 32 złote, "parker" i "waterman" 50 - 60 złotych.

Pan Marian Grega naprawiał i naprawia pióra wszystkich generacji - od napełnianych zakraplaczem (czy ktoś z młodych widział takie dziwactwo?), poprzez tłokowe, pompkowe, po najnowocześniejsze, na naboje. Z rączkami na naboje - odpowiedź producentów na długopisy - przez długie lata były kłopoty. Przywożono je ze świata, eleganckie, w wytwornych pudełkach, które zawierały także naboje. Po pewnym czasie patrony się kończyły, nie można było ich kupić w sklepach papierniczych, więc najnowszą generację wiecznych piór napełniano tak jak w latach dwudziestych - jednak nie przy pomocy zakraplacza, ale strzykawki jednorazówki. Nawet dzisiaj, jeżeli trafi się klient z piórem na nietypowe naboje, pan Marian ma dla niego jedną radę: "Proszę kupić sobie strzykawkę"...

Wydawało się, że długopisy całkiem wyprą wieczne pióra, tymczasem stało się inaczej. Skazana na zagładę, wieczna rączka przeżywa swój renesans. Już za 100 złotych można kupić zupełnie przyzwoite pióro średniej klasy i znanej marki. Oczywiście można wydać nawet kilka tysięcy i niektórzy to robią, ze snobizmu, z obowiązku, który nakazuje nie tylko jeżdżenie dobrym samochodem, ale także używanie do podpisywania dokumentów kosztownych piór. Młoda burżuazja, politycy, samorządowi i państwowi urzędnicy - wszyscy porastają w pióra. Nie tylko oni, bo także poważni pisarze (nie zdradzę, którzy z nich przychodzą do warsztatu przy Szpitalnej), także profesorowie wyższych uczelni.

Wieczną rączkę spotkał los, który stał się udziałem niektórych rodzajów broni. Jeszcze w ubiegłym wieku szabli używano w boju, po I wojnie światowej stała się rekwizytem paradnej musztry, symbolem oficerskiego statusu. Podobnie z kordzikami bezużytecznie dyndającymi u boków oficerów marynarki wojennej, podobnie ze starymi karabinami, których nie używa już nikt oprócz kompanii honorowych. Na co dzień pisze się żelowym cienkopisem, stuka na komputerze, od wielkiego dzwonu - sięga po pióro dobrej marki. Pan Marian pilnie ogląda telewizyjne dzienniki i widzi, jakimi piórami podpisywane są państwowe dokumenty. Bardzo dobrymi. I trudno sobie wyobrazić, żeby było inaczej, żeby prezydent Rzeczypospolitej wyciągnął z kieszeni tani, reklamowy długopis...

Podobnie jak stara broń, stare wieczne pióra stały się przedmiotem zainteresowania kolekcjonerów. Przed lat w Warszawie, przy firmie "Bazarnik", zaczął nawet działać ich klub. W Krakowie na razie zbieracze starych rączek liczebnością nie dorównują filatelistom, numizmatykom, kolekcjonerom pocztówek, ale od czasu do czasu ktoś przybiega do pana Gregi i pyta: "Powiedz pan, ile to może być warte?" T o przeważnie okazuje się groszowym przedmiotem, imitacją znanej marki, ale od czasu do czasu ktoś trafia na prawdziwy skarb - za pięć złotych kupi naprawdę stare, naprawdę dobre pióro. A dobre kolekcjonerskie pióro może kosztować do 500 złotych. Bardzo dobre (liczą się modele, roczniki) nawet 2 - 3 tysiące...

Sam właściciel warsztatu przy Szpitalnej używa starego "pelikana", podobnego do tego, który leży obok komputera na moim biurku, ale większego, w luksusowej wersji. Jak postępować z wiecznym piórem, aby żyło długo i szczęśliwie? Przede wszystkim - radzi pan Marian - nie skąpić na dobry, markowy atrament. Po drugie - nie pozwalać, aby pisał nim ktoś oprócz właściciela. Nawet kilka słów skreślonych obcą ręka może zniszczyć stalówkę...

Wolno pożyczać długopis i żelowy cienkopis. Można pozwolić, aby naszym samochodem jeździł ktoś obcy. Wieczne pióro jest najbardziej osobistym z przedmiotów. Po latach użytkowania staje się przedłużeniem naszej ręki, jego końcówka (kiedyś osmirydowa, rzeczywiście wieczna, ostatnio irydowa, o kilkuletniej żywotności) ściera się zgodnie z naszymi pisarskim nawykami - siła nacisku, kątem pod jakim dotykamy papieru. I wtedy nikt oprócz nas nie powinien sięgać po nasze pióro.

- I to wystarczy? - pytam pana Mariana. - Nie, nie wystarczy. Wieczne pióro trzeba naprawdę lubić...

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Uzdrawiacz piór
Komentarze (5)
J
ja
15 maja 2010, 18:47
ludzi prosze pomózcie mi czy jak wy piszecie piórem to słychać tak jak by rysowało. po prostu czy jak piszecie piórem to drapie? prosze o szybki odpowiedzi. i z góry dziękuje.
GZ
Gabi Zych
24 lutego 2010, 16:13
Pisze lewą reką i przyznam sie szczerze że odkąd dostałam od siostry parkera to moje pismo jest ladniejsze .. niestety los tak chcial ze cos sie stalo z moja stalowka ze nie do konca dobrze pisze.. ale dzieki temu artykułowi wiem gdzie sie udam i gdzie naprawie moje cudowne niezastąpione pióro :) Uważam że pióra są bardzo dostojne i eleganckie ..
G
Gosia
24 lutego 2010, 13:49
Bardzo fajny artykuł. Miło, że w dzisiejszych czasach żyją jeszcze tacy ludzie i istnieją takie zawody:)
R
Robert
24 lutego 2010, 11:00
"Przed wojną popularne rączki średniej klasy kosztowały 3 - 4 złote. Niby niewiele, ale pamiętajmy, że za dzień ciężkiej pracy najbiedniejsi dostawali wówczas złotówkę. "Pelikan" kosztował 32 złote, "parker" i "waterman" 50 - 60 złotych." - Czyli na XXI wieku jest tak samo. Zważywszy, że pensja "normalnego" człowieka to 50zł/dzień, to faktycznie za 3, 4 dniówki (150-200 zł) może sobie kupić przeciętne pióro. Ale są też pióra za 3, 4 tys i droższe - dla tych, co nie wiedzą, co zrobić z pieniędzmi... Osobiście piszę już piórem wiecznym 25 lat i wiem, że nigdy nie przerzucę się na długopisy. Szkoda tylko, że już listów ludzie pisać nie chcą, tylko te niby-listy, czyli e-maile. Ech.
Patryk Stanik
24 lutego 2010, 09:50
 Moj polonista w liceum juz opowiadal o naprawiaczu stalowek ze Szpitalnej. Ten pan jest czescia Krakowa, czescia, bez ktorej Krakow bylby ubozszy.