We dwie przez świat - mama i córka od czterech lat w drodze [WYWIAD]

(fot. archiwum prywatne)
Katarzyna Nocuń / Joanna Nowak

Gdy Gaja miała 2 lata okradziono nas. Zniknęły karty bankomatowe, gotówka, aparat, komórka, notes z kontaktami i szereg niezbędnych drobiazgów. Straciłam dostęp do konta. Byłam na północy Peru.

Joanna Nowak i jej córka Gaja od ponad czterech lat podróżują przez świat. Robią to nieśpiesznie, są blisko lokalnych społeczności, blisko ludzi.

"Nie jest ważne, jaki mamy kolor skóry, czy z jakiej pochodzimy kultury. Chcemy tego samego: żyć w spokoju, kochać, patrzeć, jak rosną nasze dzieci" - mówi Asia w rozmowie z deon.pl. Dodaje, że cztery lata w drodze nauczyły ją spokoju i ufności w przyszłość.

Katarzyna Nocuń: Twoja najważniejsza podróż - jak napisałaś na blogu -  zaczęła się, gdy na świat przyszła Gaja. Niedługo potem, ponad 4 lata temu, gdy twoja córka miała 20 miesięcy, wyruszyłyście do Peru. Gdzie jesteście teraz?

Joanna Nowak: To nasze pierwsze dni na Jawie. Przyjechałyśmy tu z Sumatry. Chciałam Gaję zabrać nad morze. Na Sumatrze miałyśmy pecha: gdy tylko zbliżałyśmy się do jakichś sensownych plaż, to łapał nas deszcz lub zrywał się porywisty wiatr. Czułam niedosyt.

Urzekł mnie wasz film z Lamno na Sumatrze. Wasz blog ma tytuł: Somos dos, czyli tłumacząc z hiszpańskiego: jesteśmy dwie. Z tego nagrania wynika jednak coś zupełnie innego. Nie jesteście same.

Mamy bardzo dużo szczęścia. Droga prowadzi nas od dobrych ludzi do dobrych ludzi. Piszesz dla chrześcijańskiego portalu, a Lamno to najbardziej konserwatywny zakątek muzułmańskiej Indonezji, gdzie obowiązuje szariat. Jeszcze 15 lat temu trwała tam wojna domowa, w której jak zawsze najbardziej ucierpieli miejscowi ludzie, a potem, w 2004 roku, przyszło olbrzymie tsunami.

(fot. archiwum prywatne)

W tej małej wioseczce był tylko jeden chłopak, który mówił komunikatywnym angielskim.  Jego mama - ni w ząb. Z nią porozumiewaliśmy się pojedynczymi słowami. Gdy przyszło nam wyjeżdżać, wszyscy płakaliśmy. Spotkało nas tam mnóstwo serdeczności. Znajomi Muradiego ze względu na szariat jeździli z nami w charakterze przyzwoitek. Gdy miałyśmy zaplanowany wywiad dla Telewizji Polonia najpierw wysiadło w wiosce światło, a potem przestał działać przekaźnik. O trzeciej w nocy całą bandą pojechaliśmy nagrywać materiał pod nowo postawioną anteną w sąsiedniej miejscowości. Oczywiście nie wszyscy są otwarci. Utrzymujemy kontakt z pewną rodziną z trójką dzieci, ale nie mogłyśmy odwiedzić ich w domu ze względu na dziadków. Dom jest ich i nie było mowy o przyprowadzeniu nie-muzułmanki. Bycie samotną matką w konserwatywnej społeczności też stawia poza nawias.

Mimo tych różnic jesteś z ludźmi. W twoich relacjach z podróży udaje ci się uniknąć kolonialnej postawy. Przeglądam od czasu do czasu twórczość polskich podróżników-celebrytów i bywa z tym różnie.

Na Sumatrze w niektórych miejscach dzieci, nastolatki czy nawet dorośli nigdy nie spotkali białego człowieka osobiście. Znają oczywiście białych ludzi z telewizji czy z filmów, ale nigdy z nimi nie rozmawiali. Na przykład w Curup. Miałam tam wykład w filii uniwersytetu i spotkania z uczniami, do czego zaprosiła nas nasza couchsurfingowa hostka, nauczycielka języka angielskiego. Jaka to jest odpowiedzialność! Wchodzisz w pierwszy kontakt z człowiekiem i od tego, jak on ciebie odbierze, zależy, jak ukształtuje się jego spojrzenie na całą białą rasę. Przynajmniej na jakiś czas.

(fot. archiwum prywatne)

Podróże jeszcze przed erą Gai nauczyły mnie, że wszyscy czujemy tak samo. Nie jest ważne, jaki mamy kolor skóry, czy z jakiej pochodzimy kultury - w bazowych rzeczach jesteśmy tacy sami. I chcemy tego samego: żyć w spokoju, kochać, patrzeć, jak rosną nasze dzieci. Przeżywamy podobne dramaty. W świecie muzułmańskim, buddyjskim i chrześcijańskim są rozwody, zdrady, potknięcia, problemy z dziećmi.

Gdy wchodzę do jakiegoś domu, to widzę ludzi z ich emocjami, z czasem poznaję ich jasne i ciemne strony. Każdy z nas takie ma.  Nieraz poznawałam się na fenomenie komunikacji niewerbalnej. Mijamy grupę kobiet - marsowy wzrok, zero uśmiechu. Ja ten wzrok odbieram jako nieufność, wręcz wrogość. Patrzę na te kobiety i uśmiecham się. Jeśli są daleko, kiwam głową, a jeśli są blisko, to wykrzykuję słowa powitania. Jak za dotknięciem różdżki wszystkie się rozpromieniają i odkrzykują. Nastrój zmienia się o 180 stopni. Zamiast nieufności, pojawia się ciekawość, uśmiech, sympatia i życzliwość. Miałam miliony takich sytuacji.

Są też różnice, o których  już mówiłaś.

Na tę naszą ogólną matrycę ludzką nałożona jest matryca kulturowa. Nie mam wykształcenia kulturoznawczego, religioznawczego - nie mam podbudowy teoretycznej i bardzo ostrożnie podchodzę do tego, co mnie dziwi albo bulwersuje. Na przykład okrucieństwo wobec zwierząt w Azji. W Laosie i Kambodży widziałam ludzi znęcających się nad zwierzętami, widziałam zwierzęta przewożone w potwornych warunkach. Bardzo łatwo potępić za brak empatii.

Ale gdy się pomyśli o historii tego regionu, o wojnie, która się przetoczyła przez Laos i Kambodżę - o polowaniach na człowieka, o napalmie, o tysiącach ton zrzucanych bomb i bezwzględnym Pol Pocie, który zgładził jedną trzecią swojej nacji -  ich zachowanie staje się nagle zrozumiałe. Ci ludzie przeszli przez piekło. Skąd mają mieć empatię dla zwierząt, jeśli nie było jej wobec dzieci, starców, kobiet?

W Europie, czy na tak zwanym Zachodzie okrucieństwo wobec zwierząt jedynie usunęliśmy z widoku. Chów przemysłowy jest okrutny, ale w sklepie widzimy kawałek estetycznie opakowanego mięsa. Europejczyk nie chce czuć dyskomfortu, jedząc kotlet.

Szczycimy się empatią, dbając o swoje kotki i pieski. Zachowanie Azjatów mogę zrozumieć, naszego nie. My mamy wybór - żyjemy w relatywnym dostatku, a okrucieństwo tolerujemy.

Wracając do waszej podróży - do wyprawy kobiety z dzieckiem na krańce świata. Dziewczynki wychowuje się, by były miłe i spełniały oczekiwania. W podróży tak się  nie da.

W naszym świecie złych ludzi nie brakuje. Zło istnieje i nie wiadomo, kiedy nas dopadnie. Gaja jest zdecydowanie bardziej bezbronna niż ja. To zło może być dużego kalibru, a może być małe. Póki Gaja jest pod moimi skrzydłami, staram się w niej kształtować otwartość, szacunek dla ludzi i siebie, włączając w to własne ciało. Odpowiadam na każde jej pytanie. Czasem są to pytania zabawne, czasem bardzo poważne, ale nie ma tutaj tabu. Czy to mój okres, czy biegunki. Nasze ciała są piękne - jej małe, moje dorosłe. Kiedyś miałam tysiąc kompleksów, które po porodzie mi przeszły, jak ręką odjął. Jeśli chodzi o szacunek, to mówię: Gaju, musisz dbać o swoje ciało, ono ci służy.

Od początku był problem dotykania i głaskania Gajki, która budziła zainteresowanie jako białe dziecko. Uczyłam ją: Gaju, jeśli tego nie chcesz, to powiedz "nie". Trenowałyśmy to wielokrotnie. Dopiero teraz, po czterech latach podróży, Gaja zaczyna odnosić w tym sukcesy. Dopiero teraz jej osobowość i pewność siebie rozwinęły się na tyle, że potrafi powiedzieć  "nie" dorosłemu człowiekowi. To nie jest jeszcze tak otwarty i stanowczy sprzeciw, jak bym sobie tego życzyła, ale jest o niebo lepiej niż w Meksyku, gdy Gaja wybuchała płaczem i wchodziła w dziecinne reakcje, oczekując cały czas mojej pomocy. Czasem pomagałam, a czasem stawałam obok i mówiłam po polsku: "Gaju, broń się. Gaju, masz prawo do reakcji. Jeśli tobie nie podoba się to, co się dzieje - okaż to".

(fot. archiwum prywatne)

Pomalutku widzę, że zaczynamy zbierać żniwo. Gaja zmieniła taktykę nie mówi jeszcze "nie", ale uchyla się i pokazuje mimiką twarzy, że dotyku nie chce. A jeśli to nie skutkuje, to chowa się za mnie. Szalenie mnie cieszy, że od jakiegoś czasu  zaczyna używać indonezyjskiej frazy: "Proszę, zostaw mnie w spokoju". To były pierwsze słowa, których się tu nauczyłyśmy. Dopadają cię taksówkarze, sprzedawcy uliczni, różni ludzie. To podstawowa forma obrony: ostre spojrzenie i słowa: "zostaw mnie w spokoju". Ona pomalutku zaczyna je stosować, a ja ją za to niezmiernie chwalę. Bo mam nadzieję, że kiedyś w przyszłości, jeśli będzie dokonywała wyborów, nie pozwoli na niechciany dotyk, nie pozwoli się zmanipulować albo znajdzie siłę, by wyjść z trudnej sytuacji. Mam taką nadzieję, choć oczywiście zawsze może trafić na kogoś od niej silniejszego psychicznie lub fizycznie. Ja wciąż uczę się stawiać granice. Mam nadzieję, że Gaję ta podróż w tę umiejętność wyposaży.

Bez tego zostałybyście zjedzone...

Byłoby dużo trudniej. Nadal jesteśmy nagabywane, bo większość handlarzy patrzy na nas jak na chodzący bankomat: biali ludzie z Europy Zachodniej, USA mają szmal. Dla nich zapłacenie dolara więcej nie robi różnicy. Dla nas to jedna dwunasta dziennego budżetu.

Wasza dzienna stawka na życie to 22 złote na osobę.

Tak, to prawda. Utrzymuję nas z wynajmu naszego mieszkania. Przez pierwsze trzy lata w Ameryce Łacińskiej dodatkowo pracowałam w drodze - sprzedawałam mango na plaży, drobne ciasteczka, robiłam biżuterię z cekinów. Azja Południowo-Wschodnia funkcjonuje inaczej. Bardzo trudno dorobić tu sobie drobnymi pracami, w związku z czym postanowiłam skupić się na blogu. Opisywanie naszych przygód i przemyśleń, a także prowadzenie social mediów potrafi zabrać kilka godzin dziennie.

I tu, z pomocą spieszą nam nasi czytelnicy. Mam w sobie ogromną wdzięczność dla tych, którzy o nas myślą, także w kontekście naszych przyziemnych zmagań z finansami i podróżniczym życiem, przekazując na konto widoczne na blogu  drobne kwoty z ujmującymi  sugestiami: "na lody dla Gai", "na karuzelę na wesołym miasteczku", "na hostel z ciepłą wodą", "dorzutka do wizy" albo "rozwalcie to na same przyjemności!" Czasem się roześmieję, czasem wzruszę, czytając na co mam przeznaczyć wpłacone kwoty, ale zawsze czuję głęboką wdzięczność w kierunku tych osób, które - nie znając nas przecież - mają dla nas morze serca i empatii.

Najtrudniejszy moment?

Było ich kilka. Na przykład, gdy Gaja miała 2 lata okradziono nas. Zniknęły karty bankomatowe, gotówka, aparat, komórka, notes z kontaktami i szereg niezbędnych drobiazgów. Straciłam dostęp do konta. Byłam na północy Peru. Mój host dał nam trochę pieniędzy i pokrył koszty biletu do turystycznej miejscowości, gdzie łatwiej było utrzymać się na powierzchni. Rozejrzałam się i zdecydowałam, że z Gają - którą przecież się muszę opiekować - mogę sobie pozwolić jedynie na sprzedawanie mango.

(fot. archiwum prywatne)

Rano dyrdałyśmy więc na rynek, kupowałam owoce, z powrotem z Gajką i ciężkimi siatami wracałam do namiotu. Tam kroiłam sałatkę z mango, stawiałam na tacy i darłam tym razem z Gają w plecaku i tacą w ręce na plażę. Pieniędzy wystarczało "na styk". Wtedy bywałam głodna. Ja - nie Gaja, bo o Gaję dbałam jak o źrenicę oka. Średnio byłam w stanie zarobić 20 soli, z czego po zapłaceniu za namiot i kupieniu obiadu zostawało około  3,5 sola - niewiele więcej można było za to kupić jedzenia. To było doświadczenie przełomowe. Przecież mogłam zadzwonić do domu: mamo, pomóż! Ale coś się we mnie wtedy zacięło: mój cyrk, moje małpy - wiedziałam, gdzie jadę, na co się ważę. Okradli nas i konsekwencje tego muszę teraz unieść. Postanowiłam walczyć do upadłego.  Jakoś dałyśmy radę. Przetrwałyśmy osiem tygodni, nim dotarły do nas karty płatnicze.

W pierwszych wpisach na blogu sprzed trzech, czterech lat mówiłaś, że twój wyjazd to także  podróż w głąb siebie, mierzenie się ze swoimi lękami.  Pisałaś o samotności, doświadczaniu emocjonalnego bólu. Co pomieściły te cztery lata?

Nauczyłam się spokoju i ufności w przyszłość. Ta podróż nauczyła mnie tego, że cokolwiek sobie zaplanuję, wymyślę, to tak się nie stanie. Moje scenariusze nie wypalają, zamiast nich życie pisze swoje - może lepsze? Może gorsze? Ale ciągle dobre. 4 lata temu o tym, że będziemy jechać dalej, że zostawiamy znane nam już miejsce, myślałam ze skurczem żołądka. To był wielki wysiłek: spakować nasz dobytek, dostać się na miejsce transportu, przejechać dłuższą lub krótszą drogę, znaleźć kolejny nocleg - a to wszystko z malutkim dzieckiem na rękach, stosem ciężkich bagaży, bez dostępu do internetu, po andyjskich drogach i małych miejscowościach.

(fot. archiwum prywatne)

Z czasem to się zmieniło. Dojedziemy - to fajnie. Nie dojedziemy - i tak sobie jakoś poradzimy. Gdzie będziemy spały - nie wiem. Gdzieś będziemy spały. W najgorszym wypadku rozbijemy moskitierę pod jakimś domem. Takiej sytuacji jeszcze nie było, ale wyobrażam sobie, że gdzieś byśmy przekoczowały. Nie jesteśmy na pustyni. A tu, w Indonezji jest jeszcze łatwiej. Nie ma tutaj zdziczałych psów, które były problemem w Ameryce Łacińskiej. Tam chodziłam z kapiszonami i odpalałam je w krytycznej sytuacji.

Twoje zdjęcia z pierwszego okresu podróży: wielki plecak z tyłu, a z przodu nosidełko z Gają, które ważyło pewnie z 15 kilo.

Nowym doświadczeniem było bycie mamą i bycie mamą w podróży. Na początku było mi bardzo ciężko. Wcześniej dużo podróżowałam z tatą Gai. Dzieliliśmy się zadaniami, pomagaliśmy sobie, wspólnie przypatrywaliśmy się światu. I choć odszedł w końcówce ciąży, to zaczynając podróż, wciąż ogromnie cierpiałam, że nie ma go przy nas. Straszne było to, że choć fizycznie nieobecny, to i tak ze mną był. Ciągle słyszałam jego głos, łapałam się na prowadzeniu z nim dialogu. Chciałam się od tego odciąć, bo przecież odszedł z mojego życia. Irytowałam się, wkurzałam, płakałam. Myślałam: o ileż łatwiejsza byłaby ta podróż, gdybyś tu był! Krytycznymi momentami były wizyty w toalecie. Peru. Jestem na dworcu, mam kilogramy bagażu, małe dziecko. Ubikacja - brudna, ciasna. Układałam wszystko w miarę na widoku, torbę z cennymi rzeczami i dziecko brałam ze sobą. Byłam wykończona, zlana potem i często zaryczana na maksa.

Nie wiem, w którym momencie zauważyłam, że ten głos w mojej głowie ucichł. Kilometry, droga, kilogramy na grzbiecie i bieżące problemy robią swoje. One uziemiają w dobrym tego słowa znaczeniu. Ściągają z wyżyn bólu emocjonalnego do nizin dworcowej toalety.

(fot. archiwum prywatne)

Podróż samotnej mamy z małym dzieckiem w skali 0-10 wyznaczam na 15. To jest absolutnie poza skalą. Podróż dwójki dorosłych ludzi z dzieckiem - niezależnie od tego, czy to są przyjaciele czy małżeństwo - to jest sprawa relatywnie prosta. Natomiast podróż samotnej osoby: kobiety z dzieckiem - bo tu dochodzi aspekt dźwigania, siły fizycznej - uważam, że jest szalonym wyzwaniem. Jest do zrobienia - przykładem tego jestem nie tylko ja, ale i inne samotne mamy, które opisują swoje podróże na naszym blogu w zakładce "Inspiracje". Niemniej jednak jest to sprawa wymagająca determinacji, zacięcia, chęci i wewnętrznej, głębokiej potrzeby podróży.

Nie macie stałego miejsca. Ty jesteś dla Gai domem. Czy myślisz o momencie, gdy Gaja będzie chciała z tego domu wyjść, rozwinąć swoje skrzydła?

Oczywiście, że o tym myślę. Będę ją w tym wspierać. Bardzo chciałabym, żeby Gaja była domem sama dla siebie. To jest dla mnie szalenie ważne szczególnie, gdy patrzę na to, co się dzieje na świecie. Chciałabym, żeby ona wszędzie czuła się dobrze, żeby wszędzie była w stanie założyć gniazdo, ale nie miała potrzeby rozwijania przywiązania do danego miejsca. "Ty jesteś domem dla siebie samej - twoja dusza, twoje serce." - powtarzam.

Taka koncepcja daje siłę też w relacji do ludzi.

Tak, to prawda. Uczenie takiego spojrzenia może być podporą dla niej w kryzysach, które szykuje życie. Bardzo mi zależy na tym, by wiedziała, że z trudnych rzeczy trzeba wychodzić, jeśli nie da się ich zmienić. To echo mojej własnej lekcji - że ludziom trzeba pozwolić odchodzić, jeśli tego chcą. Musiałam pogodzić się z odejściem mojej najlepszej przyjaciółki z czasów dzieciństwa i odejściem taty Gai, mojej wielkiej miłości. No i cześć. To były bardzo, bardzo trudne lekcje: zrozumieć, że oni mają do tego prawo.

Wasza podróż zmierza do końca?

Być może, choć nie wiem, kiedy on nastąpi. Za dwa tygodnie? Czy może za dwa lata? Jest mi z tego powodu smutno, bo być może nie uda się nam zrealizować wszystkich podróżniczych marzeń.  Czasem fantazjujemy z Gają: "Gaju, jak chciałabyś, żeby wyglądał twój pokoik?" Albo Gaja pyta: "Mamuś, jak wygląda nasz domek? A nasze auto?" Albo pyta: "Mamo, a mamy pralkę w domu? Opowiedz mi o tym". Wiem, że pościel ma być w księżniczki, pokój tęczowy, łóżko duże z moskitierą. Będzie pewnie tak, że wrócimy do moich rodziców. Chciałabym jeszcze umyć z tatą samochód, posiedzieć z mamą w kuchni, zjeść zupę pomidorową i opowiadać, opowiadać i śmiać się, i cieszyć.

Joanna Nowak -  fizjoterapeuta, podróżnik, fotograf, narciarz. 6 maja 2014 roku z 20-miesięczną córeczką Gają wyruszyła do Peru. Ich podróż po świecie trwa do dziś. Relacje z ich wyprawy, miejsc i spotkań można śledzić na blogu, facebooku i na instagramie.   

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

We dwie przez świat - mama i córka od czterech lat w drodze [WYWIAD]
Komentarze (2)
K
Krzysiek13
11 października 2018, 10:21
Zaznaczę, że nie rozumiem podejścia do życia Pani Joanny, dlatego moja opinia jest czysto subiektywna, spaczona przez moje tradycyjne życie rodzinne, stałe relacje i pracę. Jak dla mnie Pani Joanna realizuje swoje piękne pasje kosztem dziecka. Wychowuje je na wiecznego włóczęgę, człowieka bez korzeni, który tak naprawdę nigdzie nie ma swojego miejsca. Dodatkowo nie zapewnia mu bezpieczeństwa wymagając od kilkultka, aby sam się bronił przed zaczepkami dorosłych. Może to i dobrze, ale moim zdaniem to dużo za wcześnie na taką naukę. Ciekawe jak u tego dziecka ukształtuje się kregosłup moralny i czy będzie umiąło się dostosować do świata w którym żyje. Wielu "podróżników" po prostu ucieka, ponieważ nie może się odnaleźć w żadnej rzeczywistości.
QP
Qj Pus
7 października 2018, 21:55
> Od początku był problem dotykania i głaskania Gajki, która budziła zainteresowanie jako białe dziecko. Uczyłam ją: Gaju, jeśli tego nie chcesz, to powiedz "nie". Trenowałyśmy to wielokrotnie. Dopiero teraz, po czterech latach podróży, Gaja zaczyna odnosić w tym sukcesy. Dopiero teraz jej osobowość i pewność siebie rozwinęły się na tyle, że potrafi powiedzieć  "nie" dorosłemu człowiekowi. To nie jest jeszcze tak otwarty i stanowczy sprzeciw, jak bym sobie tego życzyła, ale jest o niebo lepiej niż w Meksyku, gdy Gaja wybuchała płaczem i wchodziła w dziecinne reakcje, oczekując cały czas mojej pomocy. To jest patologia odbierania dzieciństwa i przerzucania na maleńkie dziecko obowiązków ciążących na rodzicu zapewnienia dziecku bezpieczństwa. Całość to apoteoza konsumpcyjonistycznego egoizmu - spędzam swoje życie na swoje egosityczne zachcianki i zmuszam do partcypacji maleńkie dziecko składając jego dzieciństwo jako ofiarę na ołtarzu zaspokajania własnych zachcianek. Katolewacki hipisizm w swoim patologicznym rozkwicie.