Wpadłam w sieć, czyli co straciłam, będąc off-line?

(fot. shutterstock.com)

Wszystkich (absolutnie wszystkich!) łączy jedno - telefon w dłoni. Mam ochotę też wyjąć telefon, zrobić zdjęcie i wrzucić je na Facebooka. Czyli - zaraz, zaraz, o zgrozo - zrobić dokładnie to samo, co reszta osób konsumujących lunch w galerii handlowej…

Hipermarket w Gdańsku. Szybkie zakupy przed pracą, którą zaczynam po południu. Po przebieżce między sklepowymi półkami postanawiam zjeść wczesny obiad, korzystając z szerokiej oferty kilku restauracji w centrum handlowym. Gdy w końcu siadam przy stoliku i zaczynam spokojnie jeść, rozglądam się dokoła. Obok mnie - ludzie zabiegani tak jak ja, siedzący pojedynczo lub w parach.

Wszystkich (absolutnie wszystkich!) łączy jedno - telefon w dłoni. Patrząc na to i widząc ten absurdalny obrazek (bo przecież talerze pełne jedzenia! i widelec w jednej, a smartfon w drugiej ręce!) mam ochotę… wyjąć telefon, zrobić zdjęcie i wrzucić je na Facebooka. Czyli - zaraz, zaraz, o zgrozo - zrobić to samo, co reszta osób konsumujących lunch w galerii handlowej…

Sytuacja numer dwa - newsletter jednego z moich ulubionych sklepów odzieżowych i kupon uprawniający do sporej zniżki. Rabat obowiązuje jednak tylko w przypadku zakupów w sklepie online przy wykorzystaniu specjalnej aplikacji (którą oczywiście muszę ściągnąć i zainstalować). "Jaki w tym biznes?" - myślę. "Przecież jeśli będę chciała coś kupić, a oni będą chcieli mi to sprzedać taniej, to ich dochody będą identyczne w przypadku zakupu w salonie i w sieci." Szybko jednak przychodzi refleksja - przecież z komórką w ręku kupuje sie szybciej, a w przypadku wydawania wirtualnych pieniędzy ma się zazwyczaj szerszy gest. I wszystko jasne. Ktoś chce, żebym wpadła w sieć…

Mijają trzy tygodnie od momentu, gdy szczególnie mocno zobaczyłam, że sieć może być nie tylko pomocna - jak wtedy, gdy włączam nawigację w Google Maps i nie martwię się, że nie trafię). Sieć może działać tak, jak się kojarzy - więzić i ograniczać, choć w bardzo dyskretny sposób. Dlatego jakiś czas temu usunęłam ze swojego telefonu aplikację Facebooka. Nadal korzystam z wielu udogodnień. Dzięki smartfonowi nie martwię się zakupem biletu na podmiejską kolejkę, mam zawsze dostęp do Biblii i w każdej chwili mogę wysłać wiadomość do znajomych. Straciłam jednak możliwość śledzenia Facebooka w każdym miejscu i czasie. I to nie wszystko - dopiero później zorientowałam się, że straciłam dużo więcej.

Straciłam coś, co zajmuje moje ręce i myśli, w związku z czym nie mam wyboru - muszę kierować wzrok nie na swoje dłonie, ale przed siebie. Na przykład na drugiego człowieka. Nie tylko w centrum handlowym, w kolejce podmiejskiej czy w pracy. Również w domu, kiedy moje dziecko pragnie podzielić się ze mną odkryciem nie mniej ważnym niż to, jakim dla ludzkości było wynalezienie żarówki czy silnika parowego - że klocki lego można ułożyć w statek z "Gwiezdnych wojen".

"Mamo, popatrz" - krzyczy mały głosik, a ja nie mam już wymówki. Nie odpowiadam: zaraz, za chwilkę, załatwię tylko jeszcze jedną rzecz. Straciłam możliwość bycia w dwóch światach na raz - w świecie realnym i tym składającym się z uśmiechniętych zdjęć znajomych i rosnącej liczby lajków. Straciłam - i Bogu dzięki za tę stratę, bo ona naprawdę jest zyskiem…nawet jeśli uśmiechu mojego syna nie uchwycę na zdjęciu i nie wrzucę na Facebooka.

Straciłam coś jeszcze. Straciłam świat informacji i nieustannych zmian, świat który mogłam śledzić, do którego w każdym momencie mogłam się podpiąć, by przez chwilę być jego częścią. Ta "chwila" zazwyczaj znacznie się przeciągała, a ja przyzwyczaiłam się do ciągłego scrollowania. I nagle - skończyło się. Chcąc być na bieżąco i zająć czymś myśli, musiałam stracić kilka złotych na to, żeby kupić jeden ze swoich ulubionych tygodników. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak rzadko do niego ostatnio sięgałam. Siadając na wygodnej kanapie, z filiżanką kawy w ręku, pomyślałam po raz kolejny, że taka strata jest dla mnie samą radością, a przewracanie kolejnych stron i zapach farby drukarskiej same w sobie kojarzą się z relaksem.

Usłyszałam ostatnio mocne słowa: "najgorszym, co może spotkać dziecko, jest rodzic z telefonem komórkowym". I pewnie napotka to na głosy sprzeciwu. Pewnie znajdą się tacy, którzy będą się licytować: że są gorsze nałogi, że więcej szkody wyrządza brak środków finansowych czy inne zaniedbania. A ja, chociaż zazwyczaj daleko mi radykalizmu, mimo wszystko zgadzam się z tym zdaniem.

Stworzyliśmy sobie social media czyli coś, co miało pomóc człowiekowi być bliżej drugiego człowieka. W praktyce okazuje się jednak, że bardziej nas to dzieli niż łączy. Na pewno też przeszkadza w byciu tak naprawdę - w byciu tu, w byciu teraz. Jeśli więc świadomie robimy w świecie social media trzy kroki w tył, jeśli pozwalamy sobie na to, żeby zwolnić tempo,  nie być na czasie, żeby coś przegapić, to czy tak naprawdę jest to stratą? Czy może raczej zyskiem?…

Wpis ukazał się pierwotnie na blogu chrześcijańska mama

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Wpadłam w sieć, czyli co straciłam, będąc off-line?
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.