Wyznania lekturoholika

(fot. dixieroadrash / flickr.com)

"Trzydzieści pięć lat pracuję przy starym papierze i to jest moja love story".
Bohumil Hrabal, Zbyt głośna samotność

W wieku 7 lat, jako chłopczyk z jasną czupryną kręconych włosów, poszedłem zapisać się do biblioteki publicznej. Pani bibliotekarka, rzecz jasna w okularach z grubymi szkłami, z gęstymi brwiami oraz warkoczem spływającym kaskadą po ramieniu i piersi, wpisując dane w moją kartę biblioteczną spytała: - Imię ojca? Na co ja, kompletnie nie zmieszany, odpowiedziałem ze spokojem i właściwym moim słowom gestem: - W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen. W taki oto, niemal symboliczny sposób, ujawnił się mój odwieczny i nabożny stosunek do książek.

Innowatorzy nacierają

DEON.PL POLECA

Tymczasem strategie koncernów technologicznych są dla miłośników tradycyjnej książki bezlitosne. Na przykład, Amazon planuje obniżyć ceny swoich czytników do e-booków i szerszym frontem wejść na polski rynek. Czy to oznacza początek końca drukowanych książek w naszym kraju? Wydaje się, że nie. A może nawet: oczywiście, że nie! Gdy spytałem znajomych o opinie na ten temat, odpowiadali raczej uspokajająco, bez doszukiwania się symptomów rewolucji rynkowej.

Marcin powiedział, że to sztuczny problem, podobnie jak obawa sprzed lat, że kino zabije teatr. Magda nie ukrywała swojej radości, że w końcu w jednym elektronicznym urządzeniu może pomieścić sporą część swojego księgozbioru. Ania zauważyła, że w tradycyjnych książkach można chować różne skarby, które odnajduje się po latach. Kamila ze spokojem wyliczała, że książki nie świecą w oczy trupim blaskiem, że fajnie i inteligentnie wyglądają zarówno na półkach, jak też porozwalane tu i tam po pokoju, że można w nich zamieszczać dedykacje, a także przechowywać wycinki z gazet, albo że można po nich mazać żółtym zakreślaczem. Inne zdanie miał Krzysiek, mówiąc, że jedyne książki, jakie on lubi w wersji tradycyjnej, to te wydane przed rokiem 1900. "Odpowiada mi ich zapach" - stwierdził i zaraz dodał: "Nie po to wymyślono internet, żeby teraz niszczyć lasy".

Piotrek (nota bene, zadeklarowany miłośnik nowoczesnych technologii) jest przekonany, że książki przetrwają, bo faktury papieru i chęci ich posiadania nic nie zabije, a tym co je czytają i kupują, będą nadal czytać, kupować i krzewić tę formę kontaktu ze słowem pisanym. Dodał jednak, że według niego, umrą podręczniki - przegrają z multimedialnością.

No właśnie, w końcu pojawiło się słowo "umrą". I te obawy o śmierć jakiejś części świata książek i prasy są chyba uzasadnione, przynajmniej w pewnym sensie. Bo jak powiedział cytowany wcześniej Krzysiek, gazety, które są istotnym elementem rynku czytelniczego, kupowali nasi ojcowie i dziadkowie, idąc rano do pracy. Ale oni leżą już na cmentarzach…

Adam Sanocki z agencji PR ComPress zwraca uwagę, że już w 2001 roku Mark Prensky, analityk gier komputerowych, w piśmie "On the Horizon" opublikował tekst, w którym podzielił społeczeństwo na dwie grupy.

"Digital natives" - cyfrowych tubylców, świetnie poruszających się we wszystkich nowinkach technologicznych oraz "Digital emigrants" - cyfrowych imigrantów zamkniętych w erze Gutenberga.

"Niestety - mówi Adam Sanocki - wszystko wskazuje na to, że na naszych oczach dokonuje się rewolucja w sposobie myślenia, której sprzyjają nowoczesne cyfrowe narzędzia. Moim zdaniem ten proces jest nieunikniony. Prensky ma rację szacując, że to kwestia 2 -3 pokoleń, czyli ok. 60 lat, gdy czytanie długich form, i to w dodatku drukowanych, będzie przeżytkiem".

Opinię tę potwierdza Maria Cywińska, socjolog internetu, pochodząca z rodziny, która przy okazji jednych tylko świąt Bożego Narodzenia potrafi wzajemnie obdarowywać się dziesiątkami książek. Wprawdzie w swojej wypowiedzi nie używa słów ocierających się swym znaczeniem o śmierć, ale jej opinia poparta chłodnym, profesjonalnym oglądem rynku brzmi dość jednoznacznie: "Nam, ludziom wychowanym na książkach papierowych, ciężko jest sobie wyobrazić, że pewnego dnia przestaniemy z nich korzystać, albo że książki elektroniczne zepchną papier do lamusa. Wydaje mi się jednak, że z wielu względów książki elektroniczne mają szansę stać się bardziej popularne niż tradycyjne. Po pierwsze ze względów ekologicznych - papier kosztuje nas tlen i drzewa, papier elektroniczny wymaga jedynie prądu. Po drugie, ze względów ergonomicznych - książka papierowa zajmuje dużo więcej miejsca. Już teraz nie radzę sobie z wielkością swojej biblioteczki domowej, a z czasem będzie nas przecież na świecie coraz więcej. Po trzecie - książki elektroniczne dają możliwość czytania nielinearnego - można łatwiej przeskakiwać z miejsca na miejsce, szukać przypisów, dodawać animacje i inne wizualizacje słowa."

Maria Cywińska prognozuje, że te zmiany mentalnościowe dotkną dopiero kolejnego pokolenia, zaznacza jednak, że książka w jej tradycyjnym rozumieniu, jako ciąg zdań tekstowych, składający się ze słów, będzie powoli wypierana przez elektroniczny zbiór treści słownych, obrazowych i dźwiękowych.

Drukarze śpią spokojnie

Osobną częścią rynku są drukarnie. Ich wyników pracy w sensie dosłownym nie da się umieścić w czytnikach informacji, dlatego w pierwszym momencie wydawałoby się, że jest to branża szczególnie narażona na ryzyko związane z ekspansją mediów elektronicznych. Jednak nie musi to być prawda. Anna Rusnak, współwłaścicielka rodzinnej drukarni "Signum" w Oleśnicy na Dolnym Śląsku, nie obawia się o swój biznes. Z czego wynika jej spokój? Warto uważnie przeanalizować jej wypowiedź i wyciągnąć biznesowe wnioski:

"Jako drukarnia, póki co nie odczuwamy negatywnych skutków tego elektronicznego trendu. Istniejemy na rynku od 23 lat i mamy stałych klientów. Ważnym kontrahentem jest wydawnictwo oferujące podręczniki dla szkół, które angażuje 80% naszej produkcji. Nie sądzę, by akurat rynek podręczników w znaczącym stopniu podupadł. Przeciwnie - książki dla uczniów są stale udoskonalane pod względem edytorskim, a ich paleta stale się zwiększa".

Anna Rusnak nie widzi też poważnego zagrożenia ze strony multimediów. Podkreśla także, że rynek ulotek zmniejszył się w stopniu minimalnym, nie mając istotnego wpływu na jej biznes: "Z tego typu promocji zrezygnowały tylko nieliczne przedsiębiorstwa. Stale pojawiają się małe firmy w rodzaju restauracji, sklepów, usług dla ludności, które potrzebują materiałów drukowanych. W obszarze, na którym działamy, a jest to nieduże miasto, zapotrzebowanie na papierowe materiały reklamowe nie maleje. Także ja, jako osoba młoda, chętnie korzystająca z internetu, będąc, np. w banku, zawsze biorę do ręki materiały drukowane". Obserwując rynek drukarski z punktu widzenia średniej wielkości firmy, Anna Rusnak nie dostrzega dużych zagrożeń. Jeśli widzi czyjeś niepowodzenia w branży, to raczej są one spowodowane innymi czynnikami niż konkurencja ze strony mediów elektronicznych.

Optymizm rynku podziela również Marek Gajdziński, partner w firmie doradczej KPMG, który mówi, że do 2013 roku wartość rynku poligraficznego w Polsce może zwiększyć się nawet o 19%, co oznacza, że ilość firm generujących zyski wyniesie 80%. Jak wynika z deklaracji przedsiębiorców, aż 58% jest zdania, że ich sprzedaż wzrośnie do 2013 roku. Pomimo, iż lata kryzysu finansowego przyniosły spadek zamówień, to w minionym roku aż 55% firm poligraficznych oceniało swoją sytuację dobrze lub bardzo dobrze. Brawo!

W życiu (i biznesie) nie ma innej drogi jak zmiana. Ta odwieczna i dość banalnie brzmiąca zasada nie przestaje być aktualna także dzisiaj. Co więcej, ona nie poczeka cierpliwie na moment, w którym wydawcy książek i prasy na spokojnie przygotują się do wprowadzenia nowych strategii biznesowych. A to właśnie oni mają chyba najwięcej do stracenia. Od pewnego czasu można zaobserwować różne reakcje wydawców, dostosowujących się do nowej sytuacji. Duże firmy uruchamiają osobne działy, nastawione na multimedia (stać je na to, albo rozumieją konieczność chwili). Wydawcy prasy przenoszą do internetu część (czasem całkiem sporą) zawartości swoich gazet i magazynów, niejednokrotnie pobierając dodatkowe opłaty za korzystanie z nich. Niektóre media (zwłaszcza niszowe i biznesowe) ustami swych wydawców przyznają mniej lub bardziej otwarcie: "W papierze drukujemy minimalne nakłady, tylko tyle, żeby czytelnik w salonie prasowym dostrzegł, że istniejemy, ale nasze główne wysiłki ukierunkowujemy na publikacje w internecie, gdzie pojawiają się również dodatkowe możliwości zarabiania".

Czy taka sytuacja spowoduje załamanie tradycyjnego rynku wydawniczego? To wielkie słowa. Zapewne nie trzeba nimi zbyt łatwo szafować. Pewne wydaje się jednak to, że jeśli firmy wydawnicze nie zareagują na zmiany wystarczająco szybko, to może je to wiele kosztować. Tak czy inaczej, ceną za elektroniczny dostęp do informacji jest konieczność restrukturyzacji i reorganizacji wielu firm, nie obejdzie się też bez redukcji zatrudnienia. Te zmiany są nieuniknione, a oddalanie ich w swoich strategicznych planach nie wpłynie na lepszą przyszłość wydawnictw. Czas martwego oczekiwania i łudzenia się, że wiernych amatorów tradycyjnych książek i prasy nie ubędzie, jest czasem straconym, skazującym wydawców na mniej lub bardziej spektakularną porażkę.

Prognozy co do przyszłości rynku wydawniczego zakończę intymnym wyznaniem…

Mam na imię Robert i jestem uzależniony. Znajdę i umotywuję każdą okazję, by interesującą mnie książkę natychmiast wchłonąć, przyjąć w swój krwiobieg niczym pięćdziesiątkę dobrze zmrożonej wódki na pusty, poranny żołądek. Trzy czwarte książek, które widzę w księgarni wywołuje we mnie głodne kapanie intelektualnej śliny i nieposkromioną chęć zakupienia każdej pozycji, od której dostaję łakomego drżenia rąk i powiększonych źrenic.
Znam wiele sposobów na zdobycie przedmiotu własnego uzależnienia. Książkę można wyłudzić od bliskiej osoby jako prezent na urodziny, można zamienić się na inną pozycję z kimś, kto prowadzi podobny, czytelniczy tryb życia, można zapisać się do biblioteki, pożyczyć książkę od znajomych, można też (w zasadzie to nie można…) ukraść ją, można też kupić sobie nową pozycję bez wiedzy osoby współdzielącej domowy budżet i czytać potajemnie, ukrywając ją na półce z własną bielizną lub pod kanapą.

Już dawno zdobyłem się na szczerość i na to, by stojąc przed lustrem powiedzieć sobie otwarcie: Tak, jestem lekturoholikiem, a książka dla mnie to nie tylko treść, ale także zapach, faktura papieru, w jakimś sensie także smak. Ludzi podobnych do mnie (współbraci w nałogu - jak powiedziałby Jerzy Pilch) są w Polsce tysiące. W ekspansji elektronicznych czytników nie widzimy dla siebie zagrożenia. Jesteśmy zdeklarowanymi sprzymierzeńcami wydawnictw i drukarni. Czy jednak biznes opierający swoje strategie głównie o uzależnionych może się na dłuższą metę utrzymać…?

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Wyznania lekturoholika
Komentarze (13)
M
mp
5 października 2012, 15:00
Sam bardzo lubie czytać, ale moim zdaniem co za dużo to nie zdrowo, często przegladając książkowe blogi dziwię się że niektórzy porafią tyle czytać (po kilka godzin dziennie). Każde uzależnienie, nawet od tak zacnej czynności jak czytanie nie jest dobre. Druga sprawa, ze moim zdaniem lepiej lepiej czytać mniej, a bardziej wartościowe pozycje, które sklaniają do myślenia niż dużo kiepskiej jakości czytadeł (głównie literatuta chick-lit, czy fantasy o demonach i wampirach, w których zaczytują sie polskie nastolatki), które czyta sie szybko, ale sens tego jest zaden. Co do czytników, to sam mam zamiar takowy kupić, ale nie oznacza to rezygnacji z papierowej ksiązki.
C
czytelnik
15 lutego 2012, 11:09
Lekturoholicy rzeknijcie jakie dziedziny życia leżą u was odłogiem.A tylko się upajacie  swoim cudnym uzależnieniem. Dla jasności, całe życie czytałem, do czytania wdrażałem dzieci w domu i w szkole. Ale nałogowego czytania nienawidzę. Skręca mnie widok zatopionej w grubym tomiszczu mordy, gdy obok pałętają się dzieciaki nie mogący nijak doprosić się uwagi mamusi.
M
marta
15 lutego 2012, 10:21
Był już taki, który wróżył, że koniec ery książek nastąpi w 1980 r. Koniec nastąpił, ale faceta, bo zmarł. :) [nazywał się Marshall McLuhan]
V
vaad
14 lutego 2012, 23:32
 od kiedy kupilem w usa Nooka ( jest lepszy w Europie od kindle, bo czyta adobe drm) odkrylem na nowo przyjemnosc czytania. i moge zabrac go wszedzie. poza tym moge kupic przez internet w ciagu kilku sekund ksiazke. I moge w mojej bibliotece ( w Holandii) wypozyczac e booki. e inkt to przyszlosc.
J
Janek
14 lutego 2012, 10:14
W artykule jest takie zdanie: "Kamila ze spokojem wyliczała, że książki nie świecą w oczy trupim blaskiem..." - to znaczy, że nigdy nie widziała prawdziwego czytnika z ekranem e-ink, który nie świeci! Nie kojarzmy czytników z tabletami - to co można czasem kupić z nazwą "czytnik" a mające świecący ekran to bzdura - prawdziwy czytnik ma mieć pasywny ekran, jak kartka papieru! Wiele jest takich, począwszy od wspomnianego Kindle, poprzez Sony Reader, Onyx Boox, Pocketbook - ważne żeby ekran był "e-papierowy" ;) I nie słuchajcie tych, którzy takiego czytnika nie mieli w ręku.
L
leszek
13 lutego 2012, 22:29
 Książki to chyba wyznacznik pokoleniowy. Pamiętam jak na jakimś forum dyskusyjnym związanym z historią ktoś wspomniał ksiązkę "Rudy Orm" Bengtssona. To była zawsze moja ulubiona lektura, nawet trochę ukształtowała moje wyobrażenia na rózne tematy. I nagle forum podzieliło się na dwa rozłączne zbiory. Jedni zaczęli wspominać postacie i wydarzenia z tej ksiązki, z drugim nie mówiło to literalnie nic. Nietrudno zgadnąć według jakiego kryterium to zbiory się ukształtowały, jak najbardziej pokoleniowego. 
L
leszek
13 lutego 2012, 22:14
 Pierwszą książką jaką przeczytałem w wieku 7 lat to taka sympatyczna, ale mało znana książka Marka Twaina "Pod gołym niebem". Gdy nabyłem Kindla rok temu, to też pierwsza książką jaka przeczytałem to była ta sama ksiązka, ale po angielsku ("Roughing It"). Przez ten rok to chyba więcej przeczytałem niż przez poprzednie 10 lat. Kindle to naprawdę znakomity wynalazek. Ale nie dlatego, że jest to "elektroniczne", ale dlatego, że nagle się otwiera gigantyczny świat książek. Na samym Amazon jest kilkaset tysiący darmowych e-booków z angielskiej klasyki. Jeśli ktoś poświęci te kilkanaście czy kilkadziesiąt dolarów na zakup, to nagle otwiera się świat jeszcze dużo większy. I chyba autor tego artykułu o tym zapomniał, bo taka jest właśnie zaleta Kindla (i innych czytników. Bo przecież nie chodzi o to, żeby ksiażki które się normalnie kupuje w księgarni nagle kupować jako e-book, ale że uzyskuje się dostęp do gigantycznej biblioteki i księgarni. Inna sprawa, że jest to niestety wyłącznie angielska biblioteka.  Głownym zagrożeniem dla książek nie są e-czytniki czy e-booki, ale to, że w ogóle czytelnictwo może zamrzeć. Gdy byłem w wieku szkolnym, to przeczytałem bodaj całą pobliską bibliotekę i to nawet mi po dziś dzień procentuje. Gdy usiłuję czasami rozmawiać z moimi kolegami z pracy (często 2 razy ode mnie młodszymi) na tematy inne niż zawodowe, to nie mamy za bardzo o czym rozmawiać, bo oni ksiązek nie czytają. 
I
Iwona
13 lutego 2012, 22:03
Jako nałogowy pożeracz książek od najmłodszych lat, nie znoszę czytać tekstu z ekranu. Nie dla mnie takie wymysły. Nawet artykuły z Deonu, które bardziej mnie zaciekawią wolę sobie wydrukowac i dopiero wtedy się w nie zagłębiać. Ekran jest ciężkostrawny jak dla mnie :). Od kiedy jednak się nawróciłam (choć to nie do końca tak, bo od tamtej cały czas się nawracam tzn. obieram bardziej precyzyjny kurs ;)), to niemal całkowicie przestały mnie interesować inne książki niż Biblią i pochodne ;), pewnie dlatego, żeby wieloletnie zaległości nadrobić. Teraz Słowo jest moim pokarmem ;). Chwała Panu!
13 lutego 2012, 19:44
Robert polecam czytnik, najlepiej jakiś dobry, bezproblemowy, łatwy w obsłudze i szybko przewracający strony, bo wtedy naprawdę zapominasz po chwili, że nie czytasz książki papierowej. A nawet może zdarzyć ci się to co mi (i pewnie wielu innym użytkownikom czytników): pewnego razu zdziwiłem się że nie zmienia się strona kiedy kliknąłem w brzeg książki papierowej! Poza tym w drukowanej książce także tekst pojawia się i znika kiedy obracasz stronę, przecież nie możesz zobaczyć wszystkich stron na raz, więc odbiór treści jest jednakowy. Jedyne co, to nie widać po okładce co czytasz.
RJ
Robert Jęczeń
13 lutego 2012, 18:53
A ja dłuższy czas nosiłem się z zamysłem kupna czytnika e-booków i w końcu zrezygnowałem. Bo uważam, że czytanie z e-czytnika, gdzie tekst pojawia się i znika, musi jakoś (jak?) wpłynąć na odbiór treści, na podejście do niej. Poza tym jestem zmysłowo uzależniony od obecności stert książek w mieszkaniu...
Artur Demkowicz SJ
13 lutego 2012, 16:35
nabożność do książek.... urocza! amen
13 lutego 2012, 15:25
Też mam czytnik i praktycznie wszystko już czytam na nim. Wrzucam też teksty z internetu, żeby oczy odpoczęły od monitora. Mam na nim mnóstwo książek, które chętnie postawiłbym w biblioteczce (ale ta jest pełna, i ta druga też, i trzecia, i jeszcze między bibelotami stoją książki) ale nie kupię wszystkich (cena czytnika to około 450 zł, za to mogę kupić dziesięć dobrych książek, czyli niewiele). Są to książki przede wszystkim z domeny publicznej, czyli takie które mogę co prawda kupić w formie papierowej w księgarni, ale są udostępniane za darmo (ich autorzy zmarli bodajże co najmniej 70 lat temu), czyli spora część literatury z końca XIX i początku XX wieku. A jeśli kusi mnie jakaś nowość, to więszość z nich można już kupić w formie elektronicznej - czytnik zabiorę ze sobą wszędzie w kieszeni (waży kilkaset gram), natomiast dwie, czy trzy książki w plecaku czynią go już pełnym.
E
E-Magda
13 lutego 2012, 14:40
 A ja mam czytnik i korzystam z ebooków, ale nie zapomniałam o książkach drukowanych. Myślę, że większość ludzi, którzy rzeczywiście kochają literaturę, tak klasyczną jak i popularną, zawsze będą uzupełniali swoje półki książkami.  Na czytniku czytam książki różne, te mniej lub bardziej ambitne. Nie przestalam jednak kupować książek drukowanych, a to z prostego powodu. Książki są długowieczne. I tak uzupełniając swoją biblioteczkę o kolejne ulubione tytuły zapraszam je do swojego życia na dłużej. Przestają być ulotnymi literkami nowoczesnego urządzenia, a stają się cząstką mnie. Książkę już pochłonęłam, już gdzieś tam we mnie siedzą jej słowa.  A nowoczesne urządzenia są dla mnie po prostu wygodne. Nie traktuję ich jak morderców tradycji...