Wyznania lekturoholika
"Trzydzieści pięć lat pracuję przy starym papierze i to jest moja love story".
Bohumil Hrabal, Zbyt głośna samotność
W wieku 7 lat, jako chłopczyk z jasną czupryną kręconych włosów, poszedłem zapisać się do biblioteki publicznej. Pani bibliotekarka, rzecz jasna w okularach z grubymi szkłami, z gęstymi brwiami oraz warkoczem spływającym kaskadą po ramieniu i piersi, wpisując dane w moją kartę biblioteczną spytała: - Imię ojca? Na co ja, kompletnie nie zmieszany, odpowiedziałem ze spokojem i właściwym moim słowom gestem: - W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen. W taki oto, niemal symboliczny sposób, ujawnił się mój odwieczny i nabożny stosunek do książek.
Innowatorzy nacierają
Tymczasem strategie koncernów technologicznych są dla miłośników tradycyjnej książki bezlitosne. Na przykład, Amazon planuje obniżyć ceny swoich czytników do e-booków i szerszym frontem wejść na polski rynek. Czy to oznacza początek końca drukowanych książek w naszym kraju? Wydaje się, że nie. A może nawet: oczywiście, że nie! Gdy spytałem znajomych o opinie na ten temat, odpowiadali raczej uspokajająco, bez doszukiwania się symptomów rewolucji rynkowej.
Marcin powiedział, że to sztuczny problem, podobnie jak obawa sprzed lat, że kino zabije teatr. Magda nie ukrywała swojej radości, że w końcu w jednym elektronicznym urządzeniu może pomieścić sporą część swojego księgozbioru. Ania zauważyła, że w tradycyjnych książkach można chować różne skarby, które odnajduje się po latach. Kamila ze spokojem wyliczała, że książki nie świecą w oczy trupim blaskiem, że fajnie i inteligentnie wyglądają zarówno na półkach, jak też porozwalane tu i tam po pokoju, że można w nich zamieszczać dedykacje, a także przechowywać wycinki z gazet, albo że można po nich mazać żółtym zakreślaczem. Inne zdanie miał Krzysiek, mówiąc, że jedyne książki, jakie on lubi w wersji tradycyjnej, to te wydane przed rokiem 1900. "Odpowiada mi ich zapach" - stwierdził i zaraz dodał: "Nie po to wymyślono internet, żeby teraz niszczyć lasy".
Piotrek (nota bene, zadeklarowany miłośnik nowoczesnych technologii) jest przekonany, że książki przetrwają, bo faktury papieru i chęci ich posiadania nic nie zabije, a tym co je czytają i kupują, będą nadal czytać, kupować i krzewić tę formę kontaktu ze słowem pisanym. Dodał jednak, że według niego, umrą podręczniki - przegrają z multimedialnością.
No właśnie, w końcu pojawiło się słowo "umrą". I te obawy o śmierć jakiejś części świata książek i prasy są chyba uzasadnione, przynajmniej w pewnym sensie. Bo jak powiedział cytowany wcześniej Krzysiek, gazety, które są istotnym elementem rynku czytelniczego, kupowali nasi ojcowie i dziadkowie, idąc rano do pracy. Ale oni leżą już na cmentarzach…
Adam Sanocki z agencji PR ComPress zwraca uwagę, że już w 2001 roku Mark Prensky, analityk gier komputerowych, w piśmie "On the Horizon" opublikował tekst, w którym podzielił społeczeństwo na dwie grupy.
"Digital natives" - cyfrowych tubylców, świetnie poruszających się we wszystkich nowinkach technologicznych oraz "Digital emigrants" - cyfrowych imigrantów zamkniętych w erze Gutenberga.
"Niestety - mówi Adam Sanocki - wszystko wskazuje na to, że na naszych oczach dokonuje się rewolucja w sposobie myślenia, której sprzyjają nowoczesne cyfrowe narzędzia. Moim zdaniem ten proces jest nieunikniony. Prensky ma rację szacując, że to kwestia 2 -3 pokoleń, czyli ok. 60 lat, gdy czytanie długich form, i to w dodatku drukowanych, będzie przeżytkiem".
Opinię tę potwierdza Maria Cywińska, socjolog internetu, pochodząca z rodziny, która przy okazji jednych tylko świąt Bożego Narodzenia potrafi wzajemnie obdarowywać się dziesiątkami książek. Wprawdzie w swojej wypowiedzi nie używa słów ocierających się swym znaczeniem o śmierć, ale jej opinia poparta chłodnym, profesjonalnym oglądem rynku brzmi dość jednoznacznie: "Nam, ludziom wychowanym na książkach papierowych, ciężko jest sobie wyobrazić, że pewnego dnia przestaniemy z nich korzystać, albo że książki elektroniczne zepchną papier do lamusa. Wydaje mi się jednak, że z wielu względów książki elektroniczne mają szansę stać się bardziej popularne niż tradycyjne. Po pierwsze ze względów ekologicznych - papier kosztuje nas tlen i drzewa, papier elektroniczny wymaga jedynie prądu. Po drugie, ze względów ergonomicznych - książka papierowa zajmuje dużo więcej miejsca. Już teraz nie radzę sobie z wielkością swojej biblioteczki domowej, a z czasem będzie nas przecież na świecie coraz więcej. Po trzecie - książki elektroniczne dają możliwość czytania nielinearnego - można łatwiej przeskakiwać z miejsca na miejsce, szukać przypisów, dodawać animacje i inne wizualizacje słowa."
Maria Cywińska prognozuje, że te zmiany mentalnościowe dotkną dopiero kolejnego pokolenia, zaznacza jednak, że książka w jej tradycyjnym rozumieniu, jako ciąg zdań tekstowych, składający się ze słów, będzie powoli wypierana przez elektroniczny zbiór treści słownych, obrazowych i dźwiękowych.
Drukarze śpią spokojnie
Osobną częścią rynku są drukarnie. Ich wyników pracy w sensie dosłownym nie da się umieścić w czytnikach informacji, dlatego w pierwszym momencie wydawałoby się, że jest to branża szczególnie narażona na ryzyko związane z ekspansją mediów elektronicznych. Jednak nie musi to być prawda. Anna Rusnak, współwłaścicielka rodzinnej drukarni "Signum" w Oleśnicy na Dolnym Śląsku, nie obawia się o swój biznes. Z czego wynika jej spokój? Warto uważnie przeanalizować jej wypowiedź i wyciągnąć biznesowe wnioski:
"Jako drukarnia, póki co nie odczuwamy negatywnych skutków tego elektronicznego trendu. Istniejemy na rynku od 23 lat i mamy stałych klientów. Ważnym kontrahentem jest wydawnictwo oferujące podręczniki dla szkół, które angażuje 80% naszej produkcji. Nie sądzę, by akurat rynek podręczników w znaczącym stopniu podupadł. Przeciwnie - książki dla uczniów są stale udoskonalane pod względem edytorskim, a ich paleta stale się zwiększa".
Anna Rusnak nie widzi też poważnego zagrożenia ze strony multimediów. Podkreśla także, że rynek ulotek zmniejszył się w stopniu minimalnym, nie mając istotnego wpływu na jej biznes: "Z tego typu promocji zrezygnowały tylko nieliczne przedsiębiorstwa. Stale pojawiają się małe firmy w rodzaju restauracji, sklepów, usług dla ludności, które potrzebują materiałów drukowanych. W obszarze, na którym działamy, a jest to nieduże miasto, zapotrzebowanie na papierowe materiały reklamowe nie maleje. Także ja, jako osoba młoda, chętnie korzystająca z internetu, będąc, np. w banku, zawsze biorę do ręki materiały drukowane". Obserwując rynek drukarski z punktu widzenia średniej wielkości firmy, Anna Rusnak nie dostrzega dużych zagrożeń. Jeśli widzi czyjeś niepowodzenia w branży, to raczej są one spowodowane innymi czynnikami niż konkurencja ze strony mediów elektronicznych.
Optymizm rynku podziela również Marek Gajdziński, partner w firmie doradczej KPMG, który mówi, że do 2013 roku wartość rynku poligraficznego w Polsce może zwiększyć się nawet o 19%, co oznacza, że ilość firm generujących zyski wyniesie 80%. Jak wynika z deklaracji przedsiębiorców, aż 58% jest zdania, że ich sprzedaż wzrośnie do 2013 roku. Pomimo, iż lata kryzysu finansowego przyniosły spadek zamówień, to w minionym roku aż 55% firm poligraficznych oceniało swoją sytuację dobrze lub bardzo dobrze. Brawo!
W życiu (i biznesie) nie ma innej drogi jak zmiana. Ta odwieczna i dość banalnie brzmiąca zasada nie przestaje być aktualna także dzisiaj. Co więcej, ona nie poczeka cierpliwie na moment, w którym wydawcy książek i prasy na spokojnie przygotują się do wprowadzenia nowych strategii biznesowych. A to właśnie oni mają chyba najwięcej do stracenia. Od pewnego czasu można zaobserwować różne reakcje wydawców, dostosowujących się do nowej sytuacji. Duże firmy uruchamiają osobne działy, nastawione na multimedia (stać je na to, albo rozumieją konieczność chwili). Wydawcy prasy przenoszą do internetu część (czasem całkiem sporą) zawartości swoich gazet i magazynów, niejednokrotnie pobierając dodatkowe opłaty za korzystanie z nich. Niektóre media (zwłaszcza niszowe i biznesowe) ustami swych wydawców przyznają mniej lub bardziej otwarcie: "W papierze drukujemy minimalne nakłady, tylko tyle, żeby czytelnik w salonie prasowym dostrzegł, że istniejemy, ale nasze główne wysiłki ukierunkowujemy na publikacje w internecie, gdzie pojawiają się również dodatkowe możliwości zarabiania".
Czy taka sytuacja spowoduje załamanie tradycyjnego rynku wydawniczego? To wielkie słowa. Zapewne nie trzeba nimi zbyt łatwo szafować. Pewne wydaje się jednak to, że jeśli firmy wydawnicze nie zareagują na zmiany wystarczająco szybko, to może je to wiele kosztować. Tak czy inaczej, ceną za elektroniczny dostęp do informacji jest konieczność restrukturyzacji i reorganizacji wielu firm, nie obejdzie się też bez redukcji zatrudnienia. Te zmiany są nieuniknione, a oddalanie ich w swoich strategicznych planach nie wpłynie na lepszą przyszłość wydawnictw. Czas martwego oczekiwania i łudzenia się, że wiernych amatorów tradycyjnych książek i prasy nie ubędzie, jest czasem straconym, skazującym wydawców na mniej lub bardziej spektakularną porażkę.
Prognozy co do przyszłości rynku wydawniczego zakończę intymnym wyznaniem…
Mam na imię Robert i jestem uzależniony. Znajdę i umotywuję każdą okazję, by interesującą mnie książkę natychmiast wchłonąć, przyjąć w swój krwiobieg niczym pięćdziesiątkę dobrze zmrożonej wódki na pusty, poranny żołądek. Trzy czwarte książek, które widzę w księgarni wywołuje we mnie głodne kapanie intelektualnej śliny i nieposkromioną chęć zakupienia każdej pozycji, od której dostaję łakomego drżenia rąk i powiększonych źrenic.
Znam wiele sposobów na zdobycie przedmiotu własnego uzależnienia. Książkę można wyłudzić od bliskiej osoby jako prezent na urodziny, można zamienić się na inną pozycję z kimś, kto prowadzi podobny, czytelniczy tryb życia, można zapisać się do biblioteki, pożyczyć książkę od znajomych, można też (w zasadzie to nie można…) ukraść ją, można też kupić sobie nową pozycję bez wiedzy osoby współdzielącej domowy budżet i czytać potajemnie, ukrywając ją na półce z własną bielizną lub pod kanapą.
Już dawno zdobyłem się na szczerość i na to, by stojąc przed lustrem powiedzieć sobie otwarcie: Tak, jestem lekturoholikiem, a książka dla mnie to nie tylko treść, ale także zapach, faktura papieru, w jakimś sensie także smak. Ludzi podobnych do mnie (współbraci w nałogu - jak powiedziałby Jerzy Pilch) są w Polsce tysiące. W ekspansji elektronicznych czytników nie widzimy dla siebie zagrożenia. Jesteśmy zdeklarowanymi sprzymierzeńcami wydawnictw i drukarni. Czy jednak biznes opierający swoje strategie głównie o uzależnionych może się na dłuższą metę utrzymać…?
Skomentuj artykuł