Zanim nadeszła Wigilia...

(fot. shutterstock.com)
Andrzej Kozioł / slo

Zwiastunem Bożego Narodzenia był śnieg. Pierwszy śnieg, który pod koniec listopada, z początkiem grudnia, pobielał Wzgórze Św. Bronisławy, na biało pudrował kopiec Kościuszki, a Błonia przykrywał cienką warstewką puchu. My, dzieci, wzdychaliśmy do prawdziwych śniegów, pozwalających na saneczkowe i narciarskie szaleństwo, na zjazdy stromą ulicą św. Bronisławy, daleko, aż na środek skrzyżowania Królowej Jadwigi i Księcia Józefa.

Można było sobie pozwolić na taką eskapadę, bo ruch samochodowy był żaden - ot, raz na godzinę jakaś ciężarówka, jakiś samochód osobowy. Co najwyżej można było obawiać się konnych pojazdów-wozów lub rozdzwonionych sań - nadciągających ulicą Księcia ku placowi Na Stawach. A na placu, pachnącym sianem, końskim nawozem, jabłkami i piwem, którego woń buchała z baru, na placu pełnym wróblej krzątaniny, stało nieraz nawet sto wozów. Konie, okryte kraciastymi kocami, zanurzały pyski w workach pełnych obroku - bardziej sieczki niż owsa.

Pierwszym zwiastunem Bożego Narodzenia był śnieg, drugim - święty Mikołaj.

DEON.PL POLECA

W tym miejscu nieodzowne wydają się pewne wyjaśnienia. Najmłodsi Polacy już niewiedzą, jak powinien wyglądać prawdziwy święty Mikołaj. Telewizja, supermarkety, reklamy - cały kolorowy świat służący Komercji, w ciągu kilkunastu lat przegnał poczciwego, kochanego przez dzieci świętego. Jego miejsce zajął infantylny, kretyńsko rechoczący stwór w czerwonej szlafmycy - coś w rodzaju wielkiego, wypasionego krasnoludka jeżdżącego saniami zaprzężonymi w renifery. Gdzie się podział prawdziwy święty Mikołaj? Póki my żyjemy, w naszej pamięci, później pozostaną po nim już tylko rysunki i zdjęcia...

Pod koniec listopada na płotach, których wówczas było jeszcze sporo, na rynnach, tradycyjnie spełniających rolę słupów ogłoszeniowych, pojawiały się małe, ręcznie wypisane zawiadomienia: "Święty Mikołaj wraz z orszakiem odwiedza grzeczne dzieci".

Orszak - wielkie słowo! W rzeczywistości składał się z anioła i diabła. Diabeł, czarno-czerwony, rogaty, trzymał w łapie najprawdziwsze widły, anioł miał na głowie własnej roboty perukę z anielskich włosów, niesiona przez niego latarnia barwiła na czerwono śnieg. A święty Mikołaj? Święty Mikołaj był taki, jak Pan Bóg przykazał: z wielką, siwą brodą, w infule z krzyżem, w pozłocistym ornacie, z pastorałem w dłoni. Na plecach dźwigał wielki, pełen nadziei worek...

Jeszcze jedna różnica pomiędzy krasnoludem z supermarketu a świętym Mikołajem: pierwszy z nich grasuje od początku listopada do Bożego Narodzenia, a nawet dłużej, ba, przynosi nawet świąteczne prezenty, co kiedyś było zastrzeżone dla aniołka. Prawdziwy święty Mikołaj pojawiał się tylko raz w ciągu roku: w nocy z piątego na szóstego grudnia. Później odchodził w sobie tylko wiadome miejsce i trzeba było czekać nań aż dwanaście miesięcy.

Kolejny zwiastun Bożego Narodzenia - kiermasz w Rynku Głównym. Zupełnie inny niż dzisiejsze kiermasze, gromadzące kramy jak wojsko - jednakowe i ustawione w karnym ordynku. Nie, tamte kramy sprzed kilkudziesięciu lat były malownicze niczym łachmany średniowiecznych wędrownych handlarzy. Każdy inny, każdy sfatygowany, tworzyły na Rynku malownicze miasteczko. Jednak to nie one przyciągały, ale sprzedawane w nich towary.
Szeleściły na wietrze wielkie arkusze cynfolii, czyli złotka, zdobywane nie wiadomo skąd przez przekupniów. Powiewały anielskie włosy, takie same jak te, z których zrobił sobie perukę anioł towarzyszący świętemu Mikołajowi. To jednak - podobnie jak bombki czyli bańki -były produkty przemysłowe. O wiele ciekawsze wydawało się bożonarodzeniowe rękodzieło.

Diabły. Od niewielkich, kilkucentymetrowych, po diabły kolosy - pół metra wzrostu każdy! Diabły czarne jak bezgwiezdna noc, bo z ufarbowanego na czarno króliczego futra. Z widłami i łańcuchami w łapach, ciągnące sanki. Diabły trochę śmieszne, trochę straszne.

I inne diabły - piernikowe, niebieskawe od pokrywającego je maku, z naklejonymi diabelskimi fizjonomiami. Obok diabłów w kramach leżały piernikowe Mikołaje - też z dolepionymi papierowymi twarzami. Na mikołajowej, piernikowej sylwetce lukrem bielił się pastorał.

Rynkowe kramy pachniały jabłkami, malinówkami, które po przetarciu flanelową szmatką nabierały połysku i później błyszczały na drzewku, czyli choince, niczym szklane bańki. Złotem i srebrem połyskiwały malowane orzechy, wisiały choinkowe cukierki, długie i walcowate niczym grube ołówki, zawinięte w staniol i celofan. Prawdę mówiąc, po cukierki nie trzeba było chodzić aż na Rynek. Wystarczyło skoczyć do sklepiku Dzieci Marii przy Kraszewskiego lub do pana Skwirtniańskiego, na Lelewela.

Czwarty zwiastun świąt - choinki. Jeszcze je sprzedawano w samym sercu miasta, przed wieżą ratuszową, i wtedy Rynek zaczynał pachnieć niczym las. Niestety, świerkowy, a przecież wiadomo, że nie ma choinki nad jodełkę. Bo jodełka, wiadomo, nie sypie szpilkami i przetrwa nie tylko do Trzech Króli, ale nawet do Gromnicznej. Jednak jodełki były rzadkością i aby je zdobyć, należało mieć wiejsko-leśne koneksje, znajomego właściciela lasu lub gajowego, który wystawiał świadectwo, asygnatę z wielką fioletową pieczęcią, stwierdzające, że drzewko zostało wycięte legalnie.

Nikt ze Zwierzyńca nie wybrałby się po drzewko aż na Rynek. Po co, skoro na pustym placyku u wylotu Kraszewskiego do placu Na Stawach też handlowano choinkami. Ich zapach mieszał się z końskimi woniami, z zapachem jabłek - i było coraz bardziej świątecznie.

Choinki, czekając na swój wielki dzień, stały na balkonach, albo -jeżeli ktoś nie miał balkonu - zwisały z okien. Często w towarzystwie zajęcy, kruszejących na mrozie, zawieszonych za skoki, z głową owiniętą nawoskowanym
papierem.

Na Zwierzyńcu piątym zwiastunem świąt był pan Malik, organista. Znała go cała dzielnica i kiedy w grudniu, w tramwajarskim płaszczu narzuconym na ciemny garnitur, z wielkim, wiklinowym koszem pukał do drzwi - wydawało się, że w progu staje samo Boże Narodzenie. W koszu, otulone białą jak śnieg, wykrochmaloną serwetką, bielały paczki opłatków. Pan Malik wnosił ze sobą do domu zapach mrozu i czegoś nieuchwytnego, świątecznego. Był słynnym szopkarzem, a szopki, krakowskie szopki, którym tak piękny pomnik we wspomnieniach Nie od razu Kraków zbudowano wystawił Karol Estreicher, były szóstym zwiastunem Bożego Narodzenia.

Od lat trzydziestych wokół pomnika Mickiewicza krakowscy szopkarze, z Krowodrzy, ale także ze Zwierzyńca, z całego miasta, rozkładali swoje dzieła. Czerwoną i granatową cynfolią, złotem i srebrem, śmigłością Mariackich wież i karpiowatymi łuskami Kaplicy Zygmuntowskiej pyszniły się te prawdziwe klejnoty ludowej sztuki. Kiedy wokół pomnika stawały szopki, był to niechybny znak, że już za chwilę zacznie się Boże Narodzenie.

Po wojnie zabrakło pomnika, zburzonego przez Niemców, ale nic to - szopki rozstawiano w miejscu, w którym kiedyś stał monument. A ponieważ czasy były ciężkie, zwycięzcy dostawali nie tylko pieniężne nagrody. W1948 roku trzynastu szopkarzy wróciło do domu z książkami, butelkami wina, struclami, połciami boczku i wiankami kiełbasy...

W ten sposób dochodzimy do siódmego zwiastuna Bożego Narodzenia - symfonii domowych zapachów.

Kiedy woń pasty do podłogi mieszała się z pokrewnym, żywicznym zapachem osadzanej w krzyżaku choinki, kiedy wędzonkowy zapach gotowanej szynki walczył o lepsze z czosnkowym, kiełbasianym, gdy skromne, postno-grzybowe, rybne, żurowe zapaszki przebijały się przez ciastową słodycz i piernikową korzenność - Wigilia pukała do drzwi.

Zasiadało się - z pustym żołądkiem i lekkim sercem - do stołu uroczystego jak w żaden inny dzień w roku. Na choince płonęły kręte, czerwone świeczki, a w duszy, w domu, na ulicy, ulatując nawet przez zamknięte okna, brzmiała kolęda: Dzisiaj w Betlejem, dzisiaj w Betlejem wesoła nowina...

Więcej w książce: Zapomniany Kraków - Andrzej Kozioł

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Zanim nadeszła Wigilia...
Komentarze (1)
K
kolęda
28 grudnia 2014, 23:36
Kajetan Kraszewski   KOLĘDA   "Do siego roku" życząc tobie  bracie   Kiedy w pośpiechu pędzim dni ostatek,   (Chodź dziś ten zwyczaj obojętny światu)   Łamię ci opłatek      Dla nas on zawsze Świętość wyobraża:   Pamiątkę łaski udzielonej z Nieba,   A oprócz skarbu branego z ołtarza   Własny kęs chleba.      Ojców to naszych obyczaj prastary   Rodzinnej niwy maluje dostatek,   Symbol braterstwa, miłości i wiary   Święty opłatek.      Dawniej - po dworach chadzali kwestarze,   Przy nich katechizm powtarzały dziatki,   I z Bożym słowem przynosili w darze   Białe opłatki.      Tuż za kwestarzem dążył organista,   Jakby na odpust, w świątecznej kapocie,   Wraz z opłatkami sypał wierszów trzysta   I życzeń krocie.      Lecz świat dzisiejszy, który w nic nie wierzy,   Co nie jest złotem, bogactwem, dostatkiem,   Co - Boże odpuść - nie mówi pacierzy,   Gardzi opłatkiem.      Pewnemu panu, co tym idzie śladem,   kiedym opłatek chciał raz ofiarować,   "Po cóż ja gębę - rzekł - przed obiadem   Mam pieczętować".      Zbluźnił nieborak i zgrzeszył niemało,   Niechaj to Pan Bóg raczy mu darować!   Bo taką gębę - słusznie należało   Zapieczętować.      Ale my - czcimy, co obyczaj święci,   Czy ty za światem, czy ja w naszej chacie;   Więc ten opłatek w dowód mej pamięci   Przyjm, miły bracie.