Tajfun braterstwa

(fot. mark e dyer / flickr.com)
Beata Zajączkowska / slo

Praca na Filipinach to lekcja kompletnego zawierzenia Panu Bogu. Tę lekcję otrzymuję od sercańskiego misjonarza. Ksiądz Janusz Burzawa SCJ wyznaje, że kiedy otrzymał parafię w Cagayan de Oro, myślał, że najtrudniejszy czas misyjnej posługi ma już za sobą. Wtedy przyszedł tajfun, który spustoszył wszystko. "Nie zabrał jednak nadziei i wywołał tsunami solidarności" - dodaje misjonarz.

Czy podkoszulek misjonarza ma inną wytrzymałość? Rozmyślam nad tym, patrząc na kilkoro dzieci dosłownie wiszących na ks. Januszu. Małe rączki sprawnie wynajdują kawałek materiału i, uchwyciwszy go, nie ma siły, by same chciały go puścić. "Na Mindanao nigdy nie czułem się samotny. Dzieci są zawsze z nami. Po tragedii, która się wydarzyła, jest to jeszcze bardziej widoczne" - mówi misjonarz, a wpatrzone w niego maluchy zasypują go pytaniami w lokalnym języku bisaya. Odpowiada im jak rodowity Filipińczyk. "Doskonała znajomość języka to podstawa naszej pracy" - wyjaśnia. - "Bez tego nie mamy szans nie tylko na komunikację, ale i na poznanie kultury, tradycji, a bez tego niewiele można tu zrobić".

U stóp kościoła parafialnego rozciąga się miasteczko namiotowe. To jedno z 38 centrów ewakuacyjnych utworzonych w mieście dla ofiar tropikalnego tajfunu Washi, który przeszedł przez filipińską wyspę Mindanao w połowie grudnia. Oficjalny bilans tajfunu tylko w Cagayan de Oro to 1259 zabitych i 600 zaginionych. "Liczby te mogą być zaniżone, bo nikt na dobrą sprawę nie wie, ilu ludzi mieszkało w domkach nad rzeką. Ponieważ ginęli całymi rodzinami, ich braku nikt nie zgłasza" - mówi ks. Burzawa. Po chwili dodaje: "Z graniczącej z nami parafii nie pozostało dosłownie nic, woda zabrała wszystko. A pamiętam, jak na początku mej pracy w Cagayan de Oro z nutką zazdrości patrzyłem na tę doskonale działającą parafię, żałując, że nie mogę tam pracować".

DEON.PL POLECA

Pod drzewami siedzi grupka młodzieży. Przygotowują się do bierzmowania. W parafialnych salkach nie ma dla nich miejsca, ponieważ przekształciły się w centrum pomocy dla powodzian. Sterty kartonów i góry ubrań sięgają sufitu. "Często jest tak, że podjeżdża samochód i bez pytania rozładowują pomoc. Słyszę jedynie: «Wiemy, że ksiądz dobrze wykorzysta te rzeczy»" - mówi ks. Janusz. Kościół na Filipinach jest instytucją największego zaufania. Ufa mu ponad 60% Filipińczyków, podczas gdy rządowi zaledwie 15%. Patrząc, jak funkcjonuje (a raczej nie funkcjonuje) system pomocy ofiarom tajfunu, trudno mi się z nimi nie zgodzić. Bierność władz, powszechna korupcja i rozgrywki polityczne przed majowymi wyborami na Mindanao sprawiają, że rządowa pomoc przychodzi z wielkim opóźnieniem, a do obiecanych domów ofiary tajfunu przeniosą się najwcześniej za 9 miesięcy. Obecność misjonarzy w centrach ewakuacyjnych jest dla władz niewygodna. Rządzący starają się, jak tylko mogą, by tę pomoc utrudnić. Gdy zabraknie "oczu z zewnątrz", świat przestanie się upominać o ofiary tajfunu. Problem zniknie. Trudno nad tym przejść do porządku dziennego. Ucierpieli bowiem najbiedniejsi, ci, którzy mieszkali najbliżej rzeki; bogaci budują się wyżej.

Schodzimy do leżącego u podnóża kościoła obozowiska. Z nieba leje się żar. Wchodzę do jednego z namiotów, w którym mieszka kilkanaście osób. Panuje w nim niesamowity ukrop, nic więc dziwnego, że całe życie toczy się na zewnątrz. W obozie nie ma bieżącej wody, a jedyna regularna pomoc to rozdawany codziennie ryż i sardynki. Przy jednym z namiotów coś na kształt kiosku. "Dla tych ludzi najgorsza jest bezczynność i to, że nie mogą sami na siebie zarobić. Każda inicjatywa jest więc na wagę złota" - mówi misjonarz. Nagle pod jednym z drzew robi się zbiegowisko. Chłopcy pokazują nam z dumą zabitego węża. Kiedy oglądamy trofeum, jeden z mężczyzn zagaduje ks. Janusza. Gdy słucha, widzę jak na jego twarzy rodzi się coraz większe zdumienie… "To niesamowita historia" - stwierdza wyraźnie poruszony opowieścią misjonarz.

Gdy uderzył tajfun, Jemel - bo tak mężczyzna ma na imię - wraz z żoną i trojgiem dzieci uczepił się napompowanej dętki samochodowej. I tak popłynęli w ciemność, trzęsąc się z zimna. Przy jednym z mostów dryfująca gałąź przebiła dętkę. Wtedy Jemel wyłowił pustą butlę gazową. Po osiemnastu godzinach spędzonych w morzu wyłowili ich rybacy z sąsiedniej wyspy. "Ta butla to było koło ratunkowe, które podsunął nam Bóg" - mówi mężczyzna. Za chwilę prowadzi nas do namiotu, w którym mieszka z rodziną. Przed nim, na dowód jego słów, stoi… butla gazowa.

Takich cudownych historii ocalenia jest wiele. Jedna z kobiet opowiada, że kiedy uderzył tajfun - sama nie wie dlaczego - siłą pociągnęła męża i dzieci inną drogą niż ta, którą zawsze chodzili z domu. Ci, którzy poszli starą ścieżką, wszyscy zginęli. Siedmiolatek wtulił się w płynącego psa i dzięki niemu się uratował. "Trauma jest jednak wielka i ci ludzie potrzebują pomocy psychologicznej" - mówi ks. Janusz. Wspomina dziewczynkę, która za każdym razem, gdy grają w piłkę, mówi mu, że za kościołem leży głowa człowieka. Mała widziała w czasie tajfunu okaleczone ciało i ten obraz wciąż jej towarzyszy. "Organizujemy dla tych ludzi także wsparcie duchowe, bardzo go potrzebują. Takie Msze św. bywają naprawdę przejmujące" - zauważa ks. Janusz. Wspomina jedno z miejsc, gdzie kobiety przyszły na Mszę św., trzymając w rękach zdjęcia swych zaginionych bliskich. "Kiedy spytałem, kto wciąż szuka najbliższych, podniósł się las rąk" - opowiada misjonarz. Nie tracą nadziei. A przecież od tragedii mijają kolejne tygodnie…

Na początku Msze św. pogrzebowe odprawiano kilka razy dziennie. Księża chodzili też modlić się z ludźmi w te miejsca, gdzie kiedyś stały ich domy. "W kulturze filipińskiej bardzo ważną rolę odgrywa pożegnanie się ze zmarłym. Przed pochówkiem mają dziewięć dni modlitw i są ze zmarłym dzień i noc. W tym czasie nie powinni spać. Płaczą, rozmawiają o zmarłym, a po pochówku zaczynają nowe życie. Teraz wielu taka możliwość została odebrana, dlatego trudno im się pogodzić z odejściem bliskich i rozpocząć wszystko od nowa" - opowiada misjonarz. Tak będzie już do końca życia. Pozostaje pustka.

Stoję nad brzegiem rzeki, która w ciągu kilku godzin zmieniła życie 10 tysięcy rodzin. "W to Boże Narodzenie Chrystus urodził się w jednej z tych chat nad rzeką, które zabrała woda" - mówi kobieta, wyciągając z błota resztki swego dobytku. W centrach ewakuacyjnych przyjdzie tym ludziom spędzić Wielkanoc. Trudno o lepsze miejsce na dające życie Zmartwychwstanie. "Po tym, co przeszliśmy, wielokrotnie mówiłem, że tajfun zabrał nam bardzo wiele. Sprowokował zarazem ogromne tsunami solidarności, pomocy i braterstwa" - wyznaje ks. Burzawa. - "Nikt z nas się nie spodziewał, że ludzie biedni są w stanie zrobić tak wiele dla innych".

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Tajfun braterstwa
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.