Trzykroć wypędzony

Trzykroć wypędzony
(fot. David Rimeš / Wikimedia Commons)
Logo źródła: Dziennik Polski Marek Oramus / slo

Wypędzenie polega na nakłonieniu osoby lub osób do eksodusu z zajmowanego do tej pory terytorium. Decyzja opuszczenia go nie wynika z dobrej woli, ale jest efektem przymuszenia. Gdy pierwszych rodziców Adama i Ewę eksmitowano z raju, stał za nimi anioł z ognistym mieczem, gotów przypiec im siedzenia, gdyby chcieli zawrócić.

W przypadku Stanisława Lema każdorazowo konkretne przyczyny skazywały go na zmianę miejsca, uprawianej odmiany literackiej i status outsidera. Po raz pierwszy było to wypędzenie geograficzne ze Lwowa, gdy okazało się, że miasto, wraz z połową terytorium przedwojennej Polski, przechodzi w obce ręce. Po raz drugi - gdy okoliczności skłoniły go do rezygnacji z literatury głównego nurtu i pchnęły ku science fiction. I po raz trzeci, gdy cywilizacja przyjęła tak odstręczające dlań formy, że nie pogodził się z nią do samej śmierci.

Wypędzenie ze Lwowa

Stanisław Lem spędził we Lwowie całe dzieciństwo i młodość aż do matury, a nawet zdążył rozpocząć studia na Wydziale Lekarskim Instytutu Medycznego za pierwszej okupacji sowieckiej. Zgodnie z zainteresowaniami zdał na politechnikę, ale jako "syn burżuja" nie został przyjęty. Wcześniej nigdzie dalej ze Lwowa nie wyjeżdżał, co wakacje w Karpaty, raz do Dolatyna, gdzie zaliczył obóz przysposobienia wojskowego. Na jedyną organizowaną przez gimnazjum wycieczkę do Paryża nie puścił go ojciec, obawiający się, by nie przytrafiło mu się coś złego.

DEON.PL POLECA

Mały Lem jednak nie czuł się pokrzywdzony - Lwów dostarczał mu w nadmiarze niezbędnych atrakcji. Począwszy od cukierni, przed których wystawami deliberował, ile chałwy należy się za zaoszczędzone groszaki, aż po sklepy ze sprzętem elektrotechnicznym, gdzie wabiły a to stare iskrowniki, a to magneto samochodowe, a to cewki i inne tego typu oprzyrządowanie. Lem zresztą, jak wynika z autobiograficznej powieści "Wysoki Zamek", był osobowością typu introwertycznego, sam wynajdywał sobie zabawy i miejsce, gdzie to się odbywało, nie miało większego znaczenia. Sceneria dzieciństwa zyskała znaczenie dopiero po latach: wielkie, odziedziczone po dziadkach mieszkanie, w którym nieźle prosperowała rodzina zamożnego laryngologa.

Brak trosk materialnych, swoboda poczynań wywalczona statusem jedynaka, możność zaspokajania zainteresowań - to wszystko sprawiło, że dzieciństwo i lata chłopięce Lema wypada uznać za szczęśliwe. Idylla trwała do wakacji roku 1939, kiedy to wybuch II wojny położył kres dotychczasowemu życiu.

Po latach Lem wyznał, że nie zamierza wybierać się do miasta swych młodych lat w celu odwiedzenia starych kątów ani też upominać się o dawne mieszkanie. "Jakiś Ukrainiec z Kijowa, który szczególnie ukochał moją twórczość, pojechał specjalnie do Lwowa, sfotografował kamienicę na Brajerowskiej od zewnątrz, a następnie wdarł się do środka i uwiecznił na kliszy wszystko, co opisałem w Wysokim Zamku, między innymi sufit, na którym znajdują się stiuki w kształcie dębowych liści z żołędziami - ich obraz stanowi najwcześniejsze moje wspomnienie, patrzyłem na nie bowiem z mojego łóżeczka. Dziwnie mi było oglądać te fotografie i te kruche stiuki, które przetrwały wszystko - i wojnę, i nadejście Sowietów... Drzewa tylko na ulicy kolosalnie się rozrosły", powiedział w rozmowach tworzących tom "Świat na krawędzi".

Do kraju Lemowie ewakuowali się w ostatniej chwili, wierząc do końca, że Lwów pozostanie przy Polsce. Dopiero akcja przymusowego wręczania paszportów sowieckich skłoniła ich do wyjazdu. Sprzedali za bezcen meble, zapakowali się do pociągu zmierzającego do Bytomia i Wrocławia, ale po drodze wysiedli w Krakowie, ponieważ mąż przyjaciółki rodziny dysponował tu dwupokojowym mieszkaniem. Mieszkali w trzy osoby w jednym pokoju, ojciec musiał wrócić do zawodu lekarza, a młody Lem próbował zostać spawaczem i wkrótce wznowił studia. Z pewnością była to degradacja: piękne i obszerne mieszkanie zamienili na pokój sublokatorski, dostatek na wiązanie końca z końcem. Tak wyglądały pierwsze lata rodziny poza Lwowem.

Wypędzenie z głównego nurtu

Wprawdzie Stanisław Lem debiutował w 1946 roku powieścią fantastycznonaukową "Człowiek z Marsa", ale bodaj od początku kariery wyobrażał sobie, że zostanie "prawdziwym" pisarzem, który będzie pisał "normalne" powieści o życiu i dzięki nim zdobywał uznanie.

Miał pecha: nowy system postawił na głowie także kwestie artystyczne. Literatura od tej pory nie miała już służyć płochej rozrywce, namysłowi nad egzystencją ludzką czy badaniu kondycji człowieka, ale włączyć się w nurt zmian, w kształtowanie opinii i walkę o lepsze jutro. Zadekretowany w 1949 roku socrealizm nie pozostawiał co do tego żadnych wątpliwości i środowisko literackie nagle stanęło przed wyborem, czy pójść na koncesje, czy dostojnie zamilknąć i starać się przeczekać niekorzystne wiatry.

Młodość ma jednak to do siebie, że nie umie czekać, jest niecierpliwa, młodzi artyści chcą jak najszybciej znaczyć i być. Próbował więc Stanisław Lem zmieścić się w gorsecie socrealizmu, ale nadaremnie. Te próby widoczne są w tomie "Sezam i inne opowiadania", w dramacie "Jacht Paradise" (współautor Roman Hussarski), w powieści "Obłok Magellana", a zwłaszcza w trylogii "Czas nieutracony". Jej pierwszy tom był przez autora przedstawiony jako samodzielna powieść; gdy jednak zaczęli nad nią debatować redaktorzy z wydawnictwa Książka i Wiedza, zlecać autorowi dopisywanie coraz to nowych niezbędnych dla słusznej wymowy dzieła fragmentów, pierwotny zamysł legł w gruzach. Trwało to latami i w końcu z jednej książki zrobiły się trzy, a i te nie budziły zadowolenia surowych strażników ortodoksji. Wreszcie, po siedmioletniej kwarantannie, trylogia ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego w Krakowie. Był rok 1955.

Lem, silnie związany z nauką, czytający z tej dziedziny co mu w ręce wpadło, oczywiście nie zamierzał unikać tej tematyki w swojej twórczości. "Człowieka z Marsa" napisał właściwie dla zabawy, dla grona przyjaciół, a pisarzem SF został przez przypadek. Przebywając w Zakopanem, w pensjonacie Astoria (wiele jego powieści powstawało właśnie tam), wdał się podczas przechadzki w dyskusje z nieznajomym panem, dlaczego w Polsce nie ma powieści science fiction. Pan ów okazał się Jerzym Pańskim, dyrektorem Czytelnika. Od słowa do słowa, w końcu spytał Lema, czy by się nie podjął napisania takiego utworu. Kilka tygodni później nadeszła umowa i słowo stało się ciałem: powieść "Astronauci", przez długi czas uznawana za debiut Lema, ukazała się w 1951 roku.

Jeśli był to zbieg okoliczności, to nadszedł w samą porę. Lem męczył się w gorsecie głównego nurtu i propozycja Pańskiego oznaczała wyzwolenie. Wprawdzie i na terenie SF obowiązywały wymogi ideologiczne, ale traktowano je chyba mniej serio. Ponadto konwencja pozwalała na rozmaite gry, mylenie przeciwnika itp. Z biegiem czasu Lem wytworzył własną odmianę groteski SF, w której udanie przemycał tematy, myśli i spostrzeżenia, których wyrażenie w inny sposób owocowałoby konfliktem z cenzurą. Wnęka SF, w której się schronił, okazała się dlań lożą, do tego stopnia, że więcej żadnej poza "Szpitalem Przemienienia" powieści głównonurtowej nie opublikował. A przecież mógł, socrealizm przetrwał ledwie kilka lat, a Lem jako pisarz z nazwiskiem był w stanie pozwolić sobie na coraz więcej. Wolał jednak pozostać przy gatunku, który udzielił mu azylu; odkrywszy możliwości, jakie daje, nie wrócił więcej tam, skąd go wykurzono.

Otwarta pozostaje kwestia, czy fantastyka w wykonaniu Lema, tak nietypowa, tak oryginalna na tle światowej produkcji z tego zakresu, zachowałaby te cechy bez skłonności pisarza do "poważnej" literatury. Poważny pisarz wziął się za niepoważny gatunek, zostając jego koryfeuszem i odnowicielem.

Wypędzenie z cywilizacji

Stanisław Lem wielekroć deklarował, że ludzkość mu się nie podoba i chętnie wymieniłby ją na inną. W czasach, kiedy był młody i zapalczywy, wierzył chętnie w postęp i rozwój ludzkości, który powinien przejawiać się tym, że zamiast "Tempa" czy "Faktu", ludziska będą czytać "Postępy Fizyki" i "Acta Mathematica". Gospodynie domowe zamiast utyskiwać na ceny buraków czy rzodkwi, fascynowałyby się najnowszymi odkryciami naukowymi, pytlując o czarnych dziurach i promieniowaniu reliktowym. Gdyby ta wizja się zrealizowała, nie mielibyśmy dziś plotkarskich magazynów, gdzie po raz n-ty obrabia się kwestię, kto jest w ciąży i z kim, a jeśli już, szarpidrutów i głupawe aktorki seriali zastąpiliby tam znani naukowcy.

Wizja ta częściowo zrealizowana została w "Obłoku Magellana", gdzie robociarska brać na międzygwiezdnym statku kosmicznym przeklina dosadnie: "A proton go wie!". To tylko sygnał, jak głęboko nauka wtargnęła w życie codzienne i jak zadomowiła się w mowie potocznej. Przekleństwa typu "niech go mezon świśnie", "a neutron go trącał" czy "kwark mu w smark" (ułożyłem je korzystając z Lemowego paradygmatu) brzmią dziś co najwyżej komicznie i nie są oznaką żadnego wstępowania społeczeństwa wzwyż pod względem rozwoju i zainteresowań naukowych. Dla starzejącego się i coraz bardziej wymagającego pisarza hołdowanie niskim rozrywkom i upodobaniom przez istoty rozumne z czasem nabierało cech osobistej zniewagi. "W ostatnim okresie życia dawnego agitatora nowoczesności i technologii oraz pasjonata pozagalaktycznych zagadek zastąpił zgorzkniały filozof, z niesmakiem przyglądający się klimakterium współczesnej mu kultury", pisze Stanisław Bereś. "Lem coraz bardziej rozczarowany był człowiekiem, jego głupotą, podatnością na zło i niezdolnością do wzięcia odpowiedzialności za przyszłość świata. (...) Z przykrością i rosnącą z roku na rok irytacją musiał przyglądać się tym co zawsze grzechom ludzkości: wszechobecności śmierci i zniewolenia, cynizmowi agresorów i zbrodniczej hipokryzji rządów pilnujących miejsca przy politycznym stole, kultowi seksu i pełnego brzucha, lejącej się z mass mediów Niagarze głupoty i moralnego permisywizmu, niewybaczalnej ślepocie i deprawacji mężów stanu, intelektualistów, autorytetów religijnych, a nawet proroków". Krótko mówiąc, kierunek, w jakim poszła ludzkość, zamiast się doskonalić, napełnił autora "Kongresu futurologicznego" przerażeniem i odrazą.

Trudno orzec, w jakiej mierze decyzja o zaprzestaniu produkcji dalszych tomów beletrystyki, podjęta pod koniec lat 80. XX wieku, wynikła z poczucia, że cała ta pisanina na nic. Że piórem, nawet i najsprawniejszym, nie da się zbawić ludzkości. Zgorzkniały i zawiedziony, zaszył się w swoim azylu na krakowskich Klinach i stamtąd od czasu do czasu słał alarmistyczne w tonie komunikaty, którymi nikt się nie przejmował. Bereś wydaje się nie mieć wątpliwości: "Patrząc na wielki stos zapisanych własną ręką - jak sądził ku nauce i przestrodze - książek, pisarz doszedł do przykrego wniosku, że mówił na darmo, toteż stracił w ostatnich latach ochotę na cieniowanie słów i opinii, przemawiając z coraz większą gwałtownością i goryczą." Ostateczny rozbrat pomiędzy Lemem a gnijącą na wszystkich frontach cywilizacją stał się faktem.

Ich bin ein Vertriebener

Które z wymienionych wypędzeń okazało się dla Lema najmniej dolegliwe, a które najokrutniejsze? Autor "Solaris" najlepiej chyba zniósł konieczność przekwalifikowania się na fantastę naukowego - odpowiadało to jego temperamentowi i upodobaniom. Otrzymał za to sowitą rekompensatę w postaci tłumaczeń na 40 języków świata i milionowych nakładów. Z czasem okazało się jednak, że i ten wybór miał swoją cenę: jako wybitny autor pogardzanego gatunku, dziwoląg, z którym nie wiadomo co począć - nie był traktowany tak serio jak na to zasługiwał i jak sam by tego pragnął. Najboleśniejsze było według mej oceny rozstanie ze Lwowem, choć Kraków był bliźniaczym, również galicyjskim miastem, a obydwa rychło zrównała komunistyczna szarzyzna. Ale było to wypędzenie z krainy dzieciństwa, ze swoistej Arkadii, do której powrót był odtąd zagrodzony.

Co na to sam pisarz? Niemożliwe przecież, żeby nie zauważył tej kwestii w swoim życiorysie. W "Świecie na krawędzi" znalazło się takie oto wyznanie Lema: "Mieszkam w Krakowie ponad pół wieku, ale kiedy prezydent miasta prosił, bym coś napisał do kuli na ratuszu, grzecznie odmówiłem tłumacząc, że jestem tutaj tylko azylantem. Jestem wypędzony, ich bin auch ein Vertriebener - zawsze to powtarzałem Niemcom, którzy mi opowiadali o swoich krzywdach". Pora może powtórzyć to i Polakom.

Źródło: Trzykroć wypędzony

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Trzykroć wypędzony
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.