Viktor Frankl: W żadnej publikacji nie pisałem o tym, co się wydarzyło podczas selekcji w Auschwitz

KL Auschwitz(Fot. depositphotos.com/pl)
Viktor Frankl

„Doktor Mengele skierował mnie nie w prawo, patrząc od mojej strony, to jest w kierunku, w którym szli ci, którzy mieli przeżyć, lecz w lewo - tam, gdzie szli przeznaczeni na zagładę. Ponieważ jednak wśród ludzi, których tuż przede mną odesłano w tym właśnie kierunku, nie dostrzegłem żadnych znajomych, a za to zauważyłem, że kilku młodych kolegów skierowano na prawo, ominąłem doktora Mengele i za jego plecami ostatecznie poszedłem na prawo. Bóg jeden wie, skąd mi to przyszło do głowy i skąd wziąłem odwagę, by tak postąpić” - tak swój pobyt w KL Auschwitz opisuje psychiatra prof. Victor Frankl.

Opublikowany fragment pochodzi z książki „Życie z sensem. Autobiografia”, wydanej nakładem wyd. MANDO inside:

„Nigdy jeszcze w żadnej publikacji nie pisałem o tym, co się wydarzyło podczas pierwszej selekcji na rampie w Auschwitz. Chodzi przy tym o pewien szczegół. Nie pisałem o tym z tego prostego powodu, że do dziś nie jestem pewien, czy sam sobie tego nie wmawiam.

Chodzi o rzecz następującą: doktor Mengele skierował mnie nie w prawo, patrząc od mojej strony, to jest w kierunku, w którym szli ci, którzy mieli przeżyć, lecz w lewo - tam, gdzie szli przeznaczeni na zagładę. Ponieważ jednak wśród ludzi, których tuż przede mną odesłano w tym właśnie kierunku, nie dostrzegłem żadnych znajomych, a za to zauważyłem, że kilku młodych kolegów skierowano na prawo, ominąłem doktora Mengele i za jego plecami ostatecznie poszedłem na prawo. Bóg jeden wie, skąd mi to przyszło do głowy i skąd wziąłem odwagę, by tak postąpić.

Wezwanie do życia

W niemieckich publikacjach nie mówiłem dotąd jeszcze czegoś: zamiast moich nienagannych ubrań musiałem włożyć stary, podarty i znoszony surdut, pochodzący najwidoczniej od jakiegoś zagazowanego więźnia. W jednej z jego kieszeni znalazłem wydartą z modlitewnika kartkę, na której hebrajskimi literami wypisana była najważniejsza modlitwa żydowska: Szema Izrael. W jednej z moich amerykańskich książek pytam: jakże inaczej miałem sobie tłumaczyć ten „przypadek”, jeśli nie jako wezwanie do życia tym, co wyszło spod mojego pióra? Odtąd bowiem nosiłem tę stronę z modlitewnika schowaną w ubraniu dokładnie tak, jak przedtem zaginiony manuskrypt książki. Robi mi się nieswojo na myśl, że zdołałem przechować aż do czasów wolności kartki, na których zrekonstruowałem treść książki, podczas gdy w niewytłumaczalny sposób strona z modlitewnika przepadła gdzieś w chwili wyzwolenia.

DEON.PL POLECA


Wspomniałem wcześniej o gangsterze. W Auschwitz ten człowiek został kapo, podobnie jak wielu innych kryminalistów. Wydarzył się tam następujący epizod: jako setny w grupie stu więźniów zostałem przeznaczony do transportu. Nagle ów gangster rzucił się na jednego z wybranych więźniów, obsypał go gradem ciosów i kopniakami wrzucił z powrotem do grupy, z której mnie w tym samym czasie wyrwał. Obrzucając bitego niewybrednymi wyzwiskami, czynił wszystko, by go popchnąć i wysunąć przede mnie. Gdy się zorientowałem, co się dzieje, cała setka zdążyła już odmaszerować. Gangster – mój protektor - musiał gdzieś usłyszeć, że takich ludzi albo natychmiast przeznacza się do gazu, albo odsyła do bardzo niebezpiecznych transportów. Jestem przekonany, że to między innymi właśnie jemu zawdzięczam życie.

Później, w obozie Kaufering III, życie uratował mi późniejszy monachijski aktor telewizyjny Fritz Benscher. Sprzedałem mu papierosa w zamian za cienką wprawdzie, ale pachnącą wędzonką zupę. Gdy ją powoli siorbałem, tłumaczył mi, bym zmienił swój pesymistyczny wówczas nastrój - nastrój podstawowy, który obserwowałem u wielu więźniów i jaki niechybnie kończył się rezygnacją, a w konsekwencji wcześniej czy później śmiercią.

Byłem bliski śmierci”

Gdy w Türkheim zachorowałem na tyfus, byłem bliski śmierci. Myślałem już tylko o tym, że moja książka się nie ukaże. Ale przemogłem się i porzuciłem tę myśl. Cóż by to było za życie, myślałem sobie, gdyby jego sens miał zależeć od tego, czy jakaś książka się ukaże, czy nie. Dopiero gdy Abraham był gotów ofiarować swojego syna, swoje jedyne dziecko, nagle znalazł się baran. Ja musiałem się zmusić do gotowości ofiarowania swojego duchowego dziecka - widocznie dopiero wówczas okazałem się godzien, by jednak wydać książkę - moją pracę Lekarz i dusza.

Po przebytym tyfusie wystąpiły w nocy zaburzenia oddechu, związane z bólami, które nie pozwalały mi nabrać powietrza do płuc. Zrozpaczony, postanowiłem w środku nocy sprowadzić do swojego baraku lekarza obozowego, węgierskiego kolegę doktora Racza, który sam był więźniem. Nigdy nie zapomnę tego koszmarnego przeżycia: jakieś sto metrów musiałem się czołgać w całkowitych ciemnościach w przestrzeni pomiędzy swoim i jego barakiem, gdyż w nocy opuszczanie baraków było surowo wzbronione. Byłem przygotowany na to, że zauważy mnie strażnik na wieży i puści serię z automatu. Musiałem wybierać pomiędzy dwoma rodzajami śmierci: albo się uduszę, albo mnie zastrzelą.

Właściwie nigdy nie doświadczyłem bezsennych nocy przed egzaminami; nie miałem koszmarów przed maturą. Do dziś jednak co jakiś czas śnię, że jestem w obozie koncentracyjnym. Widocznie pobyt tam był dla mnie prawdziwym egzaminem dojrzałości. Nie musiałem do niego przystępować - mogłem go uniknąć, emigrując w porę do Ameryki. Mogłem rozwinąć logoterapię w Ameryce, dokończyć tam dzieła życia, wypełnić swoje egzystencjalne zadanie - ale tego nie zrobiłem. Zamiast tego przyjechałem do Auschwitz. Było to experimentum crucis. Specyficznie ludzka fundamentalna zdolność do samotranscendencji i do samodystansu, którą tak silnie akcentuję w ostatnich latach, została egzystencjalnie zweryfikowana i potwierdzona w obozie koncentracyjnym. To empiryczne doświadczenie w najszerszym sensie tego słowa potwierdza survival value, by użyć amerykańskiej terminologii psychologicznej, wartość przysługującą temu, co nazywam „wolą sensu” czy nawet samotranscendencją - sięganiem poza siebie ludzkiej egzystencji ku czemuś, co już nią nie jest. Ceteris paribus przeżywali przede wszystkim ci, którzy byli zorientowani na przyszłość, na sens, których spełnienie oczekiwało ich w przyszłości. Nardini i Lifton, dwaj amerykańscy psychiatrzy wojskowi służący w marynarce wojennej, stwierdzili to samo w japońskich i północnokoreańskich obozach jenieckich.

Doświadczenia psychoterapeutyczne w obozie koncentracyjnym

Jeśli chodzi o mnie, jestem przekonany, że do mojego własnego przeżycia w niemałym stopniu przyczyniła się determinacja, z jaką trzymałem się myśli o rekonstrukcji utraconego rękopisu. Zacząłem o tym myśleć, chorując na tyfus, gdy nocami starałem się nie zasnąć, by nie dopuścić do zapaści naczyniowej. Na czterdzieste urodziny kolega podarował mi ogryzek ołówka i kilka małych formularzy SS, na których odwrocie - wciąż w gorączce - stenografowałem hasła, za których pomocą miałem nadzieję odtworzyć tekst książki Lekarz i dusza.

Notatki te okazały się bardzo przydatne, gdy później przystąpiłem do realizacji mojego zamiaru, przelewając na papier drugą wersję swej pierwszej książki, wzbogaconą teraz o egzemplaryczne potwierdzenie teorii w sytuacji granicznej, jaką był obóz w Auschwitz. Dodatkowy rozdział o psychologii obozu koncentracyjnego powstał już jednak na miejscu.

O tym, jak to było możliwe - przykład dystansu do siebie par excellence - opowiadałem na pierwszym międzynarodowym kongresie psychoterapii w Lejdzie w Holandii: „Wielokrotnie próbowałem zdystansować się od całego cierpienia, które nas otaczało, starając się je obiektywizować. I tak na przykład pamiętam, że pewnego ranka, wymaszerowawszy z obozu, nie mogłem już znieść głodu, zimna i bólu spuchniętych z głodu i dlatego wciśniętych w niezawiązane buty, odmrożonych i ropiejących stóp. Moja sytuacja wydawała mi się rozpaczliwa i beznadziejna. Wtedy wyobraziłem sobie, że stoję na podium w wielkiej, pięknej, ciepłej i jasnej sali wykładowej i mam właśnie przed zainteresowaną publicznością wygłosić wykład pod tytułem «Doświadczenia psychoterapeutyczne w obozie koncentracyjnym» [pod tym właśnie tytułem naprawdę wygłosiłem wykład na kongresie]5, i że mówię o wszystkim, czego właśnie doznawałem. Niech mi państwo wierzą, że w tamtej chwili nie miałem żadnych powodów, by wierzyć, że dane mi będzie pewnego dnia rzeczywiście wygłaszać taki wykład”.

Trzy lata spędziłem w czterech obozach koncentracyjnych: Terezinie, Auschwitz, Kaufering III i Türkheim. Ja przeżyłem, co się jednak tyczy mojej rodziny - z wyjątkiem mojej siostry - to można by za Rilkem powiedzieć: „Każdemu daj śmierć jego własną, Panie”. Mój ojciec umarł w obozie w Terezinie praktycznie na moich rękach, moja matka przyjechała do Auschwitz i poszła do gazu, mój brat, jak słyszałem, trafił do jednej z filii obozu w Auschwitz i prawdopodobnie zginął w kopalni.

Jakiś czas temu moja stara przyjaciółka Erna Felmayer przysłała mi wiersz, który napisałem w roku 1946 na bloczku recept, zostawiając go jej, wiersz, który oddaje mój nastrój w tym czasie:

Nałożyliście na mnie, moi zmarli,

milczący obowiązek życia dla was

w obliczu zagłady.

Skoro jestem wam to winny,

zobaczę was w każdym promieniu słońca,

dojrzę skinienie zmarłego w kwitnącym drzewie,

usłyszę wasz głos w śpiewie ptaka i będę wiedział,

że chcecie mnie pozdrowić – lub może szepnąć

o tym, że znowu darujecie mi życie

na dalszą drogę.

Gdy burmistrz Austin, stolicy stanu Teksas, mianował mnie honorowym obywatelem miasta, odpowiedziałem: „Właściwie to niestosowne, by pan mianował mnie honorowym obywatelem. Być może stosowniejsze byłoby, gdybym to ja mianował pana honorowym logoterapeutą. Gdyby bowiem tak wielu młodych ludzi z Teksasu, wśród nich także mieszkańców pańskiego miasta, nie narażało swego życia czy nawet go nie oddało, by mnie i tylu innych więźniów wyzwolić z obozu koncentracyjnego w Türkheim (rzeczywiście wyzwalały nas oddziały z Teksasu!), to po roku 1945 nie byłoby Viktora Frankla, a zatem nie byłoby też dziś logoterapii”. Burmistrz miał łzy w oczach.

Po wyzwoleniu wróciłem do Wiednia. Często słyszałem pytanie, czy nie wystarczająco dużo zła zaznałem ja i moi bliscy w tym mieście? Istotnie, mój ojciec został zamęczony w Terezinie, moją matkę stąd wywieziono do Auschwitz i zagazowano, mój brat również zginął w Auschwitz, a moja pierwsza żona w wieku dwudziestu pięciu lat w Bergen-Belsen. Ja jednak odpowiadałem pytaniem: „A któż to wyrządził mi to całe zło?”. W Wiedniu mieszkała pewna baronowa, katoliczka, która z narażeniem życia przez lata ukrywała w swoim mieszkaniu moją kuzynkę. Wśród jego mieszkańców był też adwokat, socjalista, którego bardzo słabo znałem i nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego, a mimo to, gdy tylko mógł, zawsze po kryjomu starał się przynieść mi coś do jedzenia (był to zresztą późniejszy wicekanclerz Austrii Bruno Pittermann). Dlaczego więc miałbym odwracać się do Wiednia plecami?”.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Viktor Frankl: W żadnej publikacji nie pisałem o tym, co się wydarzyło podczas selekcji w Auschwitz
Komentarze (1)
MM
~Mirosława Milik
5 października 2023, 20:19
Doświadczenie życia i książki Victoria Frankla okazały się przełomowe dla mojego postrzegania swojego życia.