Chorzy psychicznie nas przerażają [WYWIAD]
Jest coś niepokojącego i strasznego w tym, jak wiele zła wyrządził przez wieki chorym psychicznie zdrowy człowiek. A chorzy mają tego świadomość i to rodzi w nich bunt.
Profesor Bogdan de Barbaro napisał, że pani książka "Można oszaleć. Osobliwy świat szpitala psychiatrycznego" jest cenną próbą odpowiedzi na pytanie "od czego zależy to, że jedni dają się przygnieść chorobie psychicznej, a inni ją pokonują?". Czy znalazła pani taką odpowiedź albo przynajmniej zbliżyła się do niej?
Niewątpliwie wiele zależy od rodzaju choroby i sposobu leczenia. Dziś środki farmakologiczne są bardziej skuteczne, ale niezwykle ważne są też inne metody terapii. Ogromne znaczenie ma także stosunek do chorego i możliwość jego zaadoptowania się w społeczeństwie po wyjściu ze szpitala. Jeśli człowiek słyszy od lekarza, że jest zdrowy a spotka się na zewnątrz z brakiem akceptacji, z lękiem, z nieufnością, to będzie mu trudno. Były pacjent szpitala psychiatrycznego nie może zataić przed pracodawcą historii choroby. Jak po doświadczeniu odrzucenia czy wyszydzenia ma uwierzyć, że może normalnie żyć? Trudno wyzdrowieć przy nieufnym stosunku społeczeństwa.
Nie da się ukryć, że chorzy psychicznie nas przerażają i najchętniej zepchnęlibyśmy ich na margines naszego życia. Tymczasem Pani weszła w ich świat, starając się zrozumieć, co przeżywają.
I byłam zaskoczona, że ich życie osobiste jest tak bogate. Spychaliśmy ich zawsze poza główny nurt życia, i to z pewnym okrucieństwem nawet. Przez całe wieki bardzo źle traktowano chorych psychicznie.
Uważając ich np. za opętanych?
To była argumentacja pozwalająca na usprawiedliwienie wielu fatalnych praktyk. Skąd wzięło się to okrucieństwo, ta niechęć? Z obawy przed nieprzewidywalnym. Krąży dość powszechna opinia, że najcięższe przestępstwa, jak np. zabójstwa, popełniają ludzie chorzy. Tymczasem jak przekonywał mnie kiedyś profesor Adam Szymusik - to nieprawda. Ludzie chorzy wcale nie zabijają częściej, ale zabójstwo popełnione przez chorego zwykle nie ma racjonalnych motywów, dlatego wywołuje sensację.
Zachowanie chorych psychicznie wymyka się schematom, według których funkcjonujemy.
Dlatego my tych osób nie rozumiemy. Chory może mieć halucynacje, w których np. zobaczy w drugim człowieku jakieś zagrożenie: dzikie zwierzę, diabła, potwora. W takiej sytuacji albo będzie przed nim uciekał, krył się, albo rzuci się z agresją. Słyszałam o przypadku, kiedy chory sądził, że ktoś przyszedł zabrać mu dzieci, by je potem pozabijać. Musiał zareagować. Tak więc te dziwne, a bywa że niebezpieczne zachowania, to najczęściej reakcja obronna.
Lęk przed chorym, to lęk przed innym. Choć może się to wydawać komuś dalekim porównaniem, ale widzę podobieństwo między lękiem przed chorym psychicznie i lękiem przed uchodźcą. Obie postawy łączy obawa przed nieznanym i nieprzewidywalnym. Tu kryje się źródło nieprawdopodobnych i trwających przez wieki okrucieństw wobec chorych psychicznie: przetrzymywanie w straszliwych warunkach, przykuwanie do posadzek, bicie, głodzenie, podtapianie. To wynik bezradności człowieka i złości, którą budzi bezradność, oraz chęci zniszczenia tego, co - jak uważamy - nam zagraża. Jest coś niepokojącego, strasznego w tym, jak wiele zła wyrządził przez wieki tym chorym zdrowy człowiek. A chorzy psychicznie mają tego świadomość i to rodzi w nich bunt. Każdy człowiek chciałby przecież zerwać ograniczenia, które mu się narzuca i żyć swobodnie.
Można oszaleć. Świat szpitala psychiatrycznego >>
Ludzie chorzy psychicznie bywają też bardzo inteligentni.
Oni zwykle mają inteligencję na poziomie ludzi zdrowych, choć mówi się często, że wśród artystów jest wielu schizofreników, więc są to też ludzie utalentowani. Nie znam badań, które by to potwierdzały, ale poznałam w Szpitalu Psychiatrycznym im. Babińskiego, zwanym dalej Kobierzynem, ludzi bardzo inteligentnych. Myślę np. o panu Janie Olszaku, który skończył ASP. Był cudownym człowiekiem o wielkiej wrażliwości, delikatności. Dusza artystyczna z ogromną wyobraźnią, która w jego wypadku wędrowała płynnie ze świata realnego w świat urojony, chorobowy. Było mu przykro, że nie odwiedza go w szpitalu żona z córkami, a przebywał w nim kilkanaście lat. Opowiedział mi raz historię, którą początkowo wzięłam za prawdziwą, jak wreszcie odwiedziła go rodzina, był tym niezwykle podekscytowany. W pewnym momencie zaczęły się jednak pojawiać w tej narracji elementy, które uświadomiły mi, że powstała ona jako efekt wielkiej tęsknoty.
Wiele artystycznych dokonań chorych brało się z takich nieograniczonych niczym wędrówek wyobraźni. Stąd niektórzy mówią, że ich twórczość jest bogatsza. Były czasy, kiedy artystom chorym zazdrościli ekspresji ci zdrowi.
Nawet inspirowali się ich twórczością. Wspomina pani w książce, że niektórzy malarze odwiedzali szpitale, by podglądać chorych w ich akcie tworzenia.
W wyniku choroby wyobraźnia pacjentów bywała odważniejsza, szła dalej, miała trochę z naiwności dziecka, którą zwykle traci się przez wyuczone schematy. Ale z czasem ta moda minęła. Ze znanych osób, które odwiedzały szpital w Kobierzynie wymienić można np. Wiktora Zina. Chętnie z chorymi rysował, malował i rozmawiał.
Od pewnego czasu terapia przez sztukę jest ważnym elementem leczenia.
I pięknie rozwiniętym, głównie przez panią Noemi Madejską w latach 60. i 70. Doktor Kowal, przez lata dyrektor kobierzyńskiego szpitala, który niedawno zmarł, bardzo dbał o tę dziedzinę. Wielkie zasługi mają tu także profesor Grażyna Borowik i Dobromiła Olewicz-Cieślak, która maluje ze skazanymi, głównie zabójcami, jako terapeutka i artystka równocześnie.
Według badań, których wyniki ogłoszono w 2012 roku, 25 % Polaków doświadczyło w swoim życiu jakichś zaburzeń psychicznych.
W krajach o wysokim poziomie rozwoju cywilizacyjnego jest zaskakująco wiele przypadków depresji, w niektórych mówi się nawet o 30-35 % chorych. Nie wiemy, dlaczego w regionach, gdzie nie ma wojen czy głodu, a ludzie żyją w dobrobycie, pojawia się tak ciężka choroba. Może to wynik osamotnienia, rozbicia więzi rodzinnych, braku pogłębionych relacji?
Mamy obecnie więcej chorych psychicznie niż kiedyś?
Przypadków schizofrenii, z tego co mi wiadomo, jest ciągle około 1%. Depresji na pewno jest więcej, choć nie wszyscy chorujący na nią wymagają hospitalizacji. Depresja prowadzi nawet do samobójstw, może być bardzo niebezpieczna, wyniszczająca. Utrudnia jakąkolwiek pracę, fizyczną czy intelektualną. Chorzy na nią potwornie cierpią. Wielu ludzi tymczasem zmaga się tak naprawdę z krócej lub dłużej trwającym obniżeniem nastroju i określa to mianem depresji. Nie zawsze słusznie.
W psychozach, w chorobach psychicznych odbija się świat i jego różne problemy. Kiedyś chorzy mówili o stanie wojennym, "stawali się" Jaruzelskimi, prześladowanymi przez SB, dziś są "biznesmenami", którzy prowadzą wielkie interesy i np. w okresach podniesionego nastroju zaciągają prawdziwe kredyty. Coraz więcej jest ofiar dopalaczy, nałogowych hazardzistów, ludzi uzależnionych od ryzyka i gier komputerowych, kobiet, które popadają w alkoholizm. Przed kilkunastu laty utworzono w tym szpitalu oddział dla osób cierpiących na zaburzenia osobowości - dla ludzi, których najogólniej określilibyśmy mianem trudnych w relacjach, czasem w ogóle nie potrafiących ich nawiązywać.
Chorób jest jakby więcej, a leczy się je znacznie krócej niż np. 20 lat temu…
Tak, większość chorych leczy się poza szpitalem, ambulatoryjnie, czy w różnych placówkach, np. dziennego pobytu. W tej chwili w Szpitalu Psychiatrycznym im. Babińskiego przebywa około 800 osób, a kiedyś bywało ich tam ponad 2 000. NFZ wyznacza dzisiaj czas leczenia szpitalnego, no i szybciej można komuś pomóc, bo leki są skuteczniejsze, a do tego są różnorodne metody terapii.
Podobno niektórzy nie chcą wychodzić ze szpitala.
Przebywanie w takiej placówce zwalnia z pewnych obowiązków dnia codziennego i potem trudno się zaadaptować do normalnego życia. Więc krótszy pobyt ma też i takie niewątpliwe zalety.
A może za często określamy pewne zachowania mianem choroby i powinniśmy pokusić się o trochę więcej tolerancji dla inności? Ponoć drobne szaleństwo idzie w parze z twórczością.
Coś w tym jest. Nasza tolerancja jest niestety mała, ale mam nadzieję, że to się zmieni. Opowiadano mi niedawno, że w jednej z firm udało się zatrudnić całkiem sprawnego księgowego, który co 2-3 godziny wyciąga szkatułkę i coś do niej mówi. Pozwolono mu na to, a on, poza tym drobnym dziwactwem całkiem normalnie funkcjonował. Gdybym dziś wyszła na ulice Krakowa i głośno zaczęła śpiewać, uznano by mnie za wariatkę. Tymczasem, jak mi opowiadali lwowiacy, przed wojną takie zachowanie uchodziło za całkiem normalne. Wiele zależy od kultury.
Czy myślała sobie Pani czasem, że być może wydarzy się coś, co sprawi, że znajdzie się Pani po drugiej stronie bramy szpitalnej i to nie ze względów zawodowych?
Wyobrażałam to sobie, by lepiej zrozumieć chorych. Dzięki mojej pracy oswoiłam się trochę z chorobą psychiczną i chyba bardziej niż inni zdaję sobie sprawę, jak wygląda życie w takim szpitalu i co czują jego pacjenci. Oczywiście boję się, że z wiekiem może przyjść to i na mnie. Nigdy nic nie wiadomo. Dlatego bardzo nie lubię, kiedy inni odnoszą się z pogardą wobec chorych. Przecież wkrótce sami mogą stać się "wariatami" czy "czubkami".
Przypomniał mi się salowy z pani książki, który znęcał się nad pacjentami, a potem został jednym z nich.
I jak zareagował ten nękany pacjent? Zadawał sobie pytanie: "A może ten salowy już wtedy był chory?". Przemówiła przez niego wielka empatia.
Skomentuj artykuł