Efekt Daniela. Odpowiedź na list otwarty ks. Strzelczyka do biskupów
Z początkiem grudnia pojawił się w publicznej przestrzeni list otwarty ks. Strzelczyka i towarzyszy, dotyczący powstającej w bólach komisji niezależnych ekspertów do zbadania zjawiska wykorzystywania seksualnego osób małoletnich w Kościele katolickim. Są w nim jasne sygnały, że niezależność komisji może okazać się nieco... fikcyjna. W ramach równie otwartej odpowiedzi na ten list mam kilka osobistych myśli.
Po pierwsze. Jestem wdzięczna, że jest grupa osób, która poświęciła tyle uwagi i czasu na przeanalizowanie dokumentów i wyciągnięcie z nich sedna. Co wcale nie jest łatwe, biorąc pod uwagę język dokumentów i wiedzę, którą trzeba mieć, by trafnie ocenić konsekwencje pewnych sformułowań, które dla laika (nie mylić z tzw. laikatem) brzmią niemal tak samo. Nieco starszym czytelnikom może się tu kojarzyć afera o „lub czasopisma” - klasyczny przykład, jak dwa słowa potrafią przemeblować świat, a z listu ks. Strzelczyka i jego ekipy wyraźnie dla mnie wynika, że w kwestii komisji takich słów jest znacznie więcej niż dwa.
Po drugie. Bardzo mnie poruszył jeden z punktów wyjaśnionych w opublikowanej analizie. Chodzi o zapis, który do archiwów pozwalałby zaglądać wyłącznie archiwistom diecezjalnym i zakonnym. O ile się orientuję, są to w większości osoby duchowne i przy całej mojej dobrej woli trudno mi nie widzieć w tym próby zapewnienia sobie pełnej kontroli hierarchów nad tym, co zostanie z archiwów wydobyte, a co nie, przez udzielenie dostępu osobom mającym obowiązek posłuszeństwa wobec kościelnego przełożonego – biskupa czy prowincjała. To poważny objaw braku zaufania do większości ludzi w polskim Kościele i bardzo klerykalna chęć kontrolowania rzeczywistości i zabezpieczenia się przed ewentualnymi działaniami świeckich, których nie da się posłuszeństwem zmusić do pożądanego działania, bo żadnemu przełożonemu posłuszeństwa nie ślubowali. W tej perspektywie jestem wierną gorszego sortu, potencjalnym problemem, osobą, którą trzeba trzymać z daleka od ważnych spraw i której nie można zaufać, bo nie jest „swoja”, znaczy wyświęcona i trudna do postawienia przed wyborem: albo posłuszeństwo, albo „strukturalna” śmierć. I serio – to boli.
Po trzecie. We Francji coraz mocniejsze jest przekonanie, że wielkie duchowe ożywienie Francuzów wśród swoich przyczyn ma właśnie porządne oczyszczenie Kościoła z grzechów wykorzystania seksualnego. Pełne pokory, niezależne od życzeń biskupów, w niektórych miejscach pewnie zrównujące z ziemią, ale dzięki temu pozwalające zacząć od nowa. Potrzeba duchowości i relacji z Bogiem jest głęboko wpisana w serca ludzi; jednak wielu z nich nie będzie szukać w Kościele, dopóki Kościół wygląda na miejsce podejrzane. Gdy wraca do wiarygodności – wracają też ludzie i o tym mocno według części obserwatorów mówi to, co się teraz dzieje we Francji. Chciałabym, żeby podobnie zaczęło się dziać w Polsce, ale do tego niezależność komisji nie może być fikcją. I chciałabym też, żeby doświadczenie Kościoła francuskiego było dla naszego Episkopatu ważną lekcją na czas odchodzenia społeczeństwa od Kościoła, a nie ignorowaną przez hierarchów ciekawostką dla mediów. I jeszcze, żeby wszyscy, a nie tylko niektórzy nasi hierarchowie naprawdę uwierzyli, że nie ma innej drogi.
Po czwarte. Wiara łączy się z odwagą. Również z odwagą zaufania, że Bóg może naprawić (albo odnowić) to, co człowiek zepsuł. I z odwagą przyjęcia, że to Bóg jest Bogiem, a próby ludzkiego, samodzielnego sprzątania grzechów i działania, by (w swoim przekonaniu) ratować wizerunek Kościoła są z góry skazane na niepowodzenie. Bogu nie zależy na powierzchownym wizerunku, czego jasnym dowodem są księgi prorockie z polecenia Boga opisujące naród wybrany w dosyć „obrazoburczych” słowach. Bogu zależy na wierności, autentyczności, na sercu, które potrafi stanąć w prawdzie, na prawdziwej relacji z ludźmi. Historia zbawienia dobrze pokazuje, że On potrafi dopuścić bardzo wiele, by jego wybrana i ukochana Oblubienica się oczyściła. Można się tego bać, gdy dobrze się wie, jakie brudy skalały piękną suknię Oblubienicy, ale fotoszopowanie zdjęcia i chowanie tej brudnej sukni w szafie, żeby nikt niepowołany się nie zorientował – nawet jeśli robi się to z dobrą intencją – jest strasznie naiwne. Również dlatego, że żyjemy w czasach, w których jedni jeszcze myślą, że wystarczy przerobić zdjęcie w fotoszopie, pokazać je światu i uspokoić w ten sposób nastroje, a inni już dawno nagrali lajwa i z tą brudną suknią, i z jej chowaniem do szafy i wrzucili go na TikToka. Co więcej - społeczną wiarygodność dostają ci, którzy ujawniają, a nie ci, którzy chowają. Wychodząc z tych medialno-biblijnych metafor: chciałabym, żeby wszyscy, a nie tylko niektórzy biskupi przestali się wreszcie bać oczyszczenia Kościoła z plagi grzechu wykorzystania seksualnego dokonanego przez osoby duchowne. Jestem wdzięczna za to, że widzę takich, którzy się nie boją. Martwi mnie jednak fakt, że brak takiej odwagi oznacza też jakiś poważny kryzys zaufania Bogu i wiary w to, że On jest w stanie ponieść rzeczy najcięższe i z najgorszego bagna wyprowadzić największe dobro. Tyle mówi się w duchowości katolickiej o skoku wiary, skoku w ciemność, oddania kontroli z wielkim zaufaniem, że Bóg nas złapie – i kształt tej komisji jest dla mnie testem na gotowość do takiego skoku w wykonaniu naszych hierarchów, którzy w założeniu mają przecież być duchowymi przewodnikami i autorytetami Kościoła i pokazywać własnym życiem, jak się taki skok wiary wykonuje.
I po piąte, czyli wątek osobisty. Na studiach teologicznych dawno temu uczyłam się dogmatyki z podręczników m.in. ks. Strzelczyka. Jestem z pokolenia autorytetów-meteorytów; ludzie, którzy byli stawiani za wzór, gdy byłam nastolatką, wkrótce okazali się być zupełnie kim innym i z dużym hukiem spadli z nieba autorytetów (jak na przykład Lech Wałęsa). Studia były czasem, w którym szalenie ostrożnie uznawałam ludzi za godnych zaufania i jedną z takich osób – ze względu na sposób i jakość przekazywania trudnej wiedzy teologicznej - był właśnie ks. Strzelczyk, którego nawet nie znałam osobiście. Gdy patrzę teraz, z zupełnie innego punktu widzenia, na jego mocno już przetestowaną miłość do Boga i do Kościoła, jestem tak zwyczajnie wdzięczna, że jest naprawdę taki, jaki się wydawał na stronach podręczników jako teologiczny autorytet. Że – mówiąc krótko – teoria mu się w życiu nie rozjeżdża z praktyką i że bardziej ufa Bogu, którego potrafi tak świetnie odkrywać dla innych, niż wszystkiemu innemu, choćby stał na progu jaskini lwów. Z faktu, że pod listem podpisał się nazwiskiem jako jedyny wnioskuję, że naprawdę może tam stać. I zostając w tej metaforze - że on też może w Polsce, w 2025 roku wywołać efekt Daniela.
Skomentuj artykuł