Ingres kard. Rysia w Krakowie, czyli w jakim Kościele chcę być

W dniu ingresu kard. Rysia do krakowskiej katedry trudno pisać o czymkolwiek innym, bo cały Kraków, archidiecezja i pół Polski tym ingresem żyje. Na różne sposoby i z różnymi emocjami.

Są tacy, co od nominacji nucą pod nosem „Alleluja”. Są tacy, co cicho mielą w zębach nieładne epitety, są i tacy, co publicznie protestują przeciwko nominacji, jak pewien zbyt młody na pokorę ksiądz z okolic Drohiczyna. Jest płacząca Łódź ze złamanym sercem. Są urzędnicy i politycy z widokiem na nowe układy, jest wreszcie część naszych diecezjalnych księży z kiełkującą cicho nadzieją, że skończył się czas niechętnego dystansu, by nie zacytować tu jednego z tytułów Sapkowskiego. Bardzo różne środowiska wewnątrz Kościoła mają oczekiwania pochodzące z kilku różnych biegunów i na oko nie do pogodzenia, a niemal wszyscy mają taką niepoprawną nadzieję, że ten jedyny w swoim rodzaju sześćdziesięciolatek będzie jednak jakoś umiał to wszystko pogodzić.

Jaki wyjdzie z tego Kościół? To pytanie zadają sobie wszyscy, niezależnie od tego, do jakiej kościelnej banieczki należą. A to prowadzi mnie wprost do pytania o to, w jakim Kościele ja, jako przysposobiona krakuska, katoliczka, kobieta, matka, żona, dziennikarka, teolog będę naprawdę czuć się u siebie. I myślę, że są takie trzy cechy Kościoła diecezjalnego, które najbardziej to dla mnie robią.

Pierwsza to ojcowska czułość. I wiem, że to się wydaje mało istotne w porównaniu do wszystkich tych bardzo ważnych i poważnych kwestii urzędowo-administracyjnych, ale jestem głęboko przekonana, że to jest aktualnie największy brak w moim lokalnym Kościele. Zimny dystans, obrażanie się, poniżający sposób zarządzania zasobami ludzkimi, lęk przed utratą używany jako narzędzie dyscyplinujące, udawanie, że nie istniejesz, jeśli jesteś nie po myśli – to lista składników potrzebna do przyrządzenia naszego krakowskiego topowego dania ostatnich lat: mrożonych serc marynowanych w goryczy. W kuchni ojcowskiej czułości gotuje się inaczej, czego mały, ale mocny znak widać było w czasie rekolekcji przed ingresem, gdy jednego z mocno nakarmionych tym daniem księży kardynał Ryś zwyczajnie… przytulił. Zwykła czułość: sekretna przyprawa znana tylko niektórym mistrzom kościelnej kuchni.

Druga cecha to wychodzenie do ludzi zamiast czekania, aż przyjdą. I doceniania ich z tym talentem, który mają i rozwijają. Nie chodzi o nadmiarowe organizowanie wspólnotowych wydarzeń, ale o zejście z piedestału, bycie po prostu, zwyczajność, która zachęca do tego, żeby podejść, porozmawiać, zrobić coś razem. Niby każdy to umie, bo to prosta i ludzka rzecz, ale jeśli prosta dostępność nie jest trendem na górze, powoli przestaje być nią także w niższych rejonach struktury. A wtedy zamiast spotkań są posłuchania, ksiądz w parafii nie jest bratem, ale najwyższym dyrektorem, któremu należy się specjalne traktowanie i z którym nie można po prostu wypić kawy, jeśli nie jest się na odpowiednim „stanowisku”, inicjatywa własna jest niemile widziana, jeśli nie wpisuje się w koncepcję lokalnego szefa, talenty są zagrożeniem i panuje globalne narzekanie, że „ludzi nie ma” i „nie chcą uczestniczyć w tym, co dla nich przygotowaliśmy” bez dostrzegania tego, czego realnie potrzebują i bycia z nimi tam, gdzie stanęli w drodze.

A trzecia cecha może zabrzmieć grubo, bo to wspólnota bez donosów. Bez zbierania dowodów, gromadzenia haków, bez teczek, bez podlizywania się temu, kto jest akurat u władzy, by się zabezpieczyć i wyrobić taką pozycję, w której haki na podlizującego się nie będą miały znaczenia, bo ochroni go misternie utkany parasol nietykalności. Wspólnota, w której możesz w przypadkowej rozmowie powiedzieć, co myślisz i nie musisz cały czas obliczać, komu można zaufać, a kto przekaże twoje prywatne uwagi w górę i sprawi, że za miesiąc, pół roku, rok o tak jakoś, niby bez związku z niczym, na coś nie dostaniesz zgody, coś zostanie ci odebrane, ktoś po cichu spróbuje uprzykrzyć ci życie. Bardzo mi potrzeba Kościoła, w którym można się nie zgadzać i o tym rozmawiać, można być innego zdania i nie mieć z tego powodu problemów, można ufać Stwórcy w to, że jeśli stworzył ludzi tak różnorodnych i mających odmienne spojrzenie, to nie zrobił tego przypadkiem, a celem Kościoła jest jedność, a nie jednolitość budująca czyjąś władzę.

W takim Kościele bardzo chciałabym żyć.

DEON.PL POLECA



Marta Łysek - dziennikarka i teolog, pisarka i blogerka. Twórczyni Maluczko - bloga ze Słowem, współautorka "Notesów duchowych", pomagających wejść w żywą relację z Ewangelią. Sporadycznie wykłada dziennikarstwo. Debiutowała w 2014 roku powieścią sensacyjną "Na uwięzi", a wśród jej książek jest też wydany w 2022 roku podlaski kryminał  "Ciało i krew". Na swoim Instagramie pomaga piszącym rozwijać warsztat. Tworzy autorski newsletter na kryzys - "Plasterki". Prywatnie żona i matka. Odpoczywa, chodząc po górach, robiąc zdjęcia i słuchając ciszy.  

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Ingres kard. Rysia w Krakowie, czyli w jakim Kościele chcę być
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.