Ad vocem w kryzysie powołań: dwa niedostrzeżone problemy

(fot. © Mazur/catholicchurch.org.uk)

Próbując doszukać się przyczyn kryzysu powołań, trzeba przede wszystkim dobrze namierzyć przyczyny kryzysu wiary. I to jest najtrudniejsze, bo w tym momencie nie da się już palcami wskazywać na winnych z zewnątrz, tylko trzeba zacząć patrzeć na siebie.

Jakiś czas temu na portalu deon.pl ukazał się dość znamienny artykuł, zatytułowany: "Teolog w każdej parafii? Przydałby się". I choć we współczesnym Kościele wiele rzeczy nie jest już mnie w stanie zaskoczyć, to ta, muszę powiedzieć, wywołała u mnie niemałą konsternację. Zanim jednak uświadomiłem sobie do końca w czym rzecz, to szybko znalazłem wśród komentatorów sprzymierzeńca, który nie zawahał się postawić prostego pytania. A gdzie ksiądz? Czy to właśnie nie ksiądz powinien pełnić w parafii posługę teologa? To on przecież już dziś z zasady ma ukończone studia teologiczne z tytułem magistra teologii. Kto w końcu jak nie ksiądz ma się znać na tym, co robi? Oczywiście wielu odpowie, że ksiądz już wszystko wie, a zresztą to ma tyle obowiązków w parafii: śluby, pogrzeby, Biuro Radia Maryja, kancelaria, plus jakiś uparty organista co zamiast śpiewać, to dobrze gra. Owszem to jest ważne, ale czy na tym misja księdza we wspólnocie się kończy?

Po chwili namysłu doszedłem do wniosku, że postulat teologa w parafii jako dodatku do księdza zdradza symptomy znacznie głębszego problemu. Nie bardzo sobie wyobrażam, żeby jakikolwiek prawnik był dobrym adwokatem, jeżeli nie orientowałby się na bieżąco w najnowszych nowelizacjach przepisów prawnych. Trudno też mówić o dobrym lekarzu, który nie interesuje się aktualnymi osiągnięciami medycyny tak, aby swoim pacjentom aplikować najlepsze terapie. Wszystkim dobrym fachowcom w swoich dziedzinach towarzyszy pasja odkrywania, poszerzania horyzontów możliwości i nieustannego kształcenia się. I teraz jest całe clue programu: jeśli swój zawód wykonują z pasją, to wówczas stają się zaraźliwi, gromadząc wokół siebie młodych adeptów sztuki, którzy chcą stać się takimi jak oni, aspirują do grona najlepszych. Na tym dokładnie polega ideał mistrza: tego, który sam zgłębiając tajemnicę, podpowiada, jak można to robić.

Sądzę, że wielu może już zacząć wyczuwać, do czego zmierzam. Wniosek jest prosty: jeśli ksiądz nie jest choć trochę teologiem, to nie ma się co łudzić, że będą powołania. Jeśli młodzi ludzie wyczują, że księża nie interesują się tym, czym się z natury rzeczy interesować powinni, czyli Panem Bogiem, to żadna relacja mistrz - uczeń się nie nawiąże. Przewaga księdza jako teologa nad świeckim teologiem nie pozostawia przecież wątpliwości: ksiądz sakramentalnie urzeczywistnia to, o czym świecki może tylko opowiadać. To tak jakby zestawić muzyka z muzykologiem. Owszem, nawet bez teologicznie zaangażowanego kapłana powołania może generować sama przestrzeń łaski, jaką tworzy liturgia oraz świadectwo wiary rodziny czy parafii, ale mistrza nikt jednak nie zastąpi. Na pewno źródłem powołań nie stanie się dziś ksiądz - polityk, robiący z ambony tubę dla partyjnej agitki. Takiego młodzież ominie długim łukiem albo w ogóle odejdzie z Kościoła jako niewiarygodnej instytucji, co zamieniła misję przepowiadania na narzędzie promocji jakichś partykularnych interesów.

DEON.PL POLECA

I jeszcze jedno, kto wie czy nie najważniejsze. Teologia to nie intelektualna łamigłówka (choć też coś z tego ma), ale przede wszystkim wiara, że Ten, o którym usiłuję rozprawiać, rzeczywiście istnieje i nadaje sens mojemu życiu. Inaczej teologia staje się pustosłowiem i nijak nie przylegającą do świata mitologią. Studiowanie teologii pozwala wiarę zdecydowanie ożywić, relacja z Bogiem znacznie się pogłębia, jeżeli Go lepiej poznamy. Tak zresztą, jak z każdym człowiekiem. Do tego jeszcze dochodzi osobista modlitwa księdza, ale to już zostawiam, wylano na ten temat morze atramentu i sprawa jest chyba oczywista.

I teraz moja centralna teza: kryzys powołań to przede wszystkim kryzys wiary. Można próbować bronić się niżem demograficznym, niedojrzałością w podejmowaniu decyzji, złym wpływem świata, ale to ewidentnie nie wystarcza. Liczba powołań spada, bo w młodym pokoleniu słabnie wiara. A młodzi ludzie chcą być autentyczni: nie pójdą do seminarium, żeby żyć z głoszenia tego, w co nie wierzą. Próbując zatem doszukać się przyczyn kryzysu powołań, trzeba przede wszystkim dobrze namierzyć przyczyny kryzysu wiary. I to jest najtrudniejsze, bo w tym momencie nie da się już palcami wskazywać na winnych z zewnątrz, tylko trzeba zacząć patrzeć na siebie.

Przejdę więc już bezpośrednio wskazania dwóch, moim zdaniem, mało zauważanych dzisiaj powodów, dlaczego szczególnie wśród młodzieży postawa wiary przegrywa z tym, co oferuje świat. Obydwa te powody same w sobie stanowią głębokie i trudne problemy teologiczne, więc dam jedynie radę skrótowo nakreślić ich specyfikę. Ktoś może powiedzieć, że postępuję wybiórczo. I ma tutaj absolutną rację, ale zwrócenie uwagi akurat na te a nie inne kwestie wynika z moich osobistych naukowych i duszpasterskich zainteresowań. O wadze tych kwestii - niezależnie od tego, co mi bliskie a co dalekie - postaram się teraz bardziej szczegółowo czytelników przekonać.

A więc do dzieła. Pierwszy wybrany przeze mnie powód chciałbym zaanonsować przytaczając stwierdzenie znanego holenderskiego teologa, Edwarda Schillebeecxa OP, że nie istnieje coś takiego jak nuda vox Dei. Dał on w tym stwierdzeniu wyraz jednej z najbardziej istotnych cech języka teologii, jakim jest jego kontekstualność. O co w tym chodzi? "Nuda vox Dei", czyli "nagi głos Boga" oznaczałby, że w swoim objawieniu Pan Bóg przemawia do nas dyktując nam prawdy wiary "wprost do ucha". Współczesna teologia pokazała jednak dość wyraźnie nieadekwatność takiej koncepcji twierdząc, że każde sformułowanie teologiczne koduje w sobie nasze wyobrażenie o świecie, które staje się nośnikiem tego, co objawione. Innymi słowy, nie można zupełnie "wydestylować" sensu objawienia w czystej postaci, zawsze pozostanie ono uwikłane w to, co ludzkie, czyli w język.

W tym kryje się olbrzymi potencjał teologii, ponieważ ma ona unikalną możliwość stałego aktualizowania angażowanego w swoje wypowiedzi obrazu świata zgodnie z osiągnięciami nauki takich, jak przykładowo teoria ewolucji. I co w tym najważniejsze - język świata pozostaje wtedy językiem wiary, czyniąc jednocześnie świat nośnikiem nadprzyrodzonego sensu. Jeśli natomiast tej korekty się nie dokona, to teologia - a co za tym idzie i katecheza i ambona - bardzo szybko zagubią swoją semantyczną nośność, bo ich przestarzały język nie będzie przywoływał jakichkolwiek zrozumiałych znaczeń i nic o Panu Bogu nie powie. Efektem takiego zaniedbania jest rozłam pomiędzy wiarą i światem i nieuchronny konflikt wiary z rozumem. Trudno się potem dziwić, że intelektualnym guru młodych ludzi staje się Daniel Dennett. Sam też go zresztą chętnie czytam.

Drugi problem teologiczny, który w moim odczuciu może istotnie dokładać się do zaniku wiary, to problem liturgii. I nie chodzi tu wcale do końca czy jest to ryt wschodni czy zachodni, trydencki czy posoborowy. Ważne jest jedno: liturgia wtedy będzie ożywcza dla wiary, jeżeli przeniesie jej uczestnika w inną rzeczywistość, rzeczywistość nadprzyrodzoną. Jeżeli otworzy go na Absolut. Niestety współczesna praktyka liturgiczna Kościoła pozostawia w tym względzie nieco do życzenia, ponieważ zbyt często oferuje nam liturgię przegadaną i zbanalizowaną, w której wychylenie ku transcendencji zastępuje się nadmierną kreatywnością kapłana i autocelebracją wspólnoty. Skupiając swoją uwagę na nim i jego spontaniczności, liturgia taka nie wyprowadza uczestnika poza obręb zgromadzenia ku transcendencji, każąc poszukiwać mu jedynie wewnętrznych punktów odniesienia. Jeżeli do tego dołoży się jeszcze polityczny wiec, to lepiej już nie pytać, gdzie w tym wszystkim jest miejsce na wiarę.

Może wbrew oczekiwaniom nie będę robił żadnych podsumowań. W ich miejsce dla lepszego uchwycenia problemu liturgii pozwolę sobie odwołać się do kontrastu idola i ikony, zaproponowanego przez znanego francuskiego filozofa, Jeana-Luc Mariona. W swojej pracy "Bóg bez bycia" pisze on tak:

Idol fascynuje i przykuwa spojrzenie, ponieważ nie ma w nim niczego, co nie powinno być wystawione na spojrzenie, przyciągać, przepełnić i zatrzymywać spojrzenie.

Ikona natomiast próbuje czynić widzialnym niewidzialne jako takie, a więc pozwala, aby widzialne nie przestawało odsyłać do czegoś innego niż ono samo i aby jednocześnie owo inne nigdy nie uległo odtworzeniu w widzialnym. … Ikona wzywa spojrzenie do przechodzenia samego siebie i niekrzepnięcia nigdy na czymś widzialnym, ponieważ widzialne występuje tu tylko ze względu na niewidzialne.

ks. Wojciech Grygiel - adiunkt w Katedrze Filozofii Przyrody Papieskiego Uniwersytetu Jana Pawła II w Krakowie, członek Centrum Kopernika Badań Interdyscyplinarnych w Krakowie. Doktor habilitowany nauk humanistycznych w dziedzinie filozofii (UPJPII). Zainteresowania: filozofia fizyki, filozofia nauki, nauki kognitywne, relacje nauka - wiara. Tekst pierwotnie ukazał się na jego blogu "Teologia na wirażu"

Ksiądz, filozof, chemik, prodziekan ds. naukowych i współpracy z zagranicą Wydziału Filozoficznego Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie, członek Bractwa Kapłańskiego Świętego Piotra.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Ad vocem w kryzysie powołań: dwa niedostrzeżone problemy
Komentarze (6)
AC
Anna Cepeniuk
28 lipca 2018, 09:29
Bardzo słuszne rozpoznanie... Więc dziękuję za ten tekst... Tylko świadkowie i pasjonaci mogą pociągnąć do... Stwórcy. Dobrze przeżyty kryzys może też byc łaską... z naciskiem na "może"....bo wcale nie musi. Dlatego dodam, że trzeba mieć dużo wiary i nadzieji w Bogu pokładanej, by nie dać się "wypchnąć" a Kościoła... Pozdrawiam i błogosławię tych, którzy się ze mną zgadzają i tych, którzy mają odmienne zdanie... A po ocenach tekstu widać, że tych drugich jest więcej... niestety.
KB
Kasia Brzez
27 lipca 2018, 17:24
Świetny arytkuł. Zgadzam się z tym, że kryzysu powołań nie można rozpatrywać w oderwaniu od kryzysu wiary. Argumenty do mnie trafiają. Pozdrawiam.
KP
Krzysztof Pierzchała
27 lipca 2018, 16:38
Ze zdumieniem zauważam,iz x.Grygiel jak by nie było osoba związana ze środowiskiem Tradycji katolickiej swoje wywody opiera na myśli o.Schilleebeckxa, znanego przedstwiciela tzw.Nowej Teologii.. W związku z powyższym uprzejmie proszę aby Czcigodny autor raczył wyjaśnić nam prostym katolikom następujące pojęcia będące autorstwa owego myślciela : 1) "transsignifikację i transfinalizację" mające zastąpić transsubstancjację, 2)"eschatologiczny prorok i alegoria Boga i paradygmat człowieczeństwa" mające zastąpić unię hipostatyczną Proszę również o wyjaśnienie jak owe pojęcia mają się do przyjętej przez Kościół zasady,iz dogmaty mają być przekazywane w niezmienionym znaczeniu i duchu.  
28 lipca 2018, 22:55
Proszę śledzić mojego bloga www.wgfssp.blog.deon.pl, w przyszłym tygodniu zamieszczę tam odpowiedź jako osobny wpis. To wymaga szerszego wyjaśnienia. Dziękuję za te pytania, są bardzo ciekawe. Mnie głównie interesują Schillebeeckxa koncepcje metody teologii, które uważam za sensowne. W podobnym duchu wypowiadał się zresztą Karl Rahner. Uważam, że tradycjonaliści tracą dużo, nie próbując szukać tylko w czambuł potępiają. To wygląda trochę tak, jakby ktoś zgubił szlak i wrócił się zo ostatniego czytelnego znaku i nie szukał dalej tylko kręcił się w kółko. A na szlaku niechybnie zapadnie zmrok, i co wtedy?
27 lipca 2018, 13:15
Kasper Mariusz Kaproń Ofm ,,Histeria wokół tematu kryzysu powołań w Polsce zwyczajnie mnie denerwuje. W Częstochowie księża całej diecezji pielgrzymują, biskup warszawsko-praski mówi o niewystarczającej liczbie księży w diecezji, itd., itd. A tymczasem czymś normalnym w Polsce są księża dyrektorzy biur pielgrzymkowych czy też wydawnictw katolickich, nie wspominając nawet o całym aparacie administracyjnym diecezji, gdzie księża obowiązkowo pełnią różnego rodzaju funkcje, które doskonale wykonaliby świeccy. Od trzech dni uczestniczę w spotkaniu teologów latynoamerykańskich zorganizowanym przez Konferencję Episkopatów Ameryki Łacińskiej i Karaibów (CELAM). Okazją do spotkania jest 50 rocznica Konferencji w Medellin, która była twórczą aktualizacją Soboru Watykańskiego II na tym kontynencie. Mówimy o nowej formie funkcjonowania Kościoła jaką zapoczątkował Sobór i o tym, że niestety dalej Kościół funkcjonuje w modelu Christianitas, gdzie osoba duchowna jest zarządcą całego systemu administracyjno-sakramentalnego zorganizowanego wokół parafii. Konieczna jest zmiana i reforma struktur, ale przede wszystkim konieczna jest zmiana naszego myślenia. Chodzi bowiem o Kościół żywy, Kościół uczniów-misjonarzy, Kościół wchodzący w świat, Kościół o strukturze synodalnej (ilu z nas zna ostatni dokument Papieskiej Komisji Teologicznej o synodalności Kościoła); Kościół, gdzie to świeccy stanowią twórczy impuls życia wspólnoty. Kościół czerpiący siłę z Eucharystii, aby przemieniać świat. Jeżeli kryzys powołań w Polsce pomoże zburzyć pewien system, gdzie ksiądz obowiązkowo był budowniczym, organizatorem życia parafii i funkcjonowania wszystkich grup, katechetą, zarządcą cmentarza, to módlmy się o ten kryzys. Kryzys oznacza bowiem wybór. Taki kryzys zmusi do obrania nowych kierunków. Nie przeciwstawiajmy się Duchowi Bożemu, którzy pragnie zburzyć istniejący status quo."
KJ
k jar
27 lipca 2018, 12:16
Uważam,że łączenie kryzysu wiary z kryzysem powołań (bo nie tylko chodzi o księży czy siostry zakonne,ale powołania wogóle) to brnięcie w ślepą uliczkę. Powołania zawsze wiążą się z jakąś atrakcyjnością,czymś co pociąga- to jest element kultury,w tym przypadku religijnej,a my mamy przynajmniej od Soboru zanik kultury tradycyjnej na rzecz kultury nowoczesnej.W tej nowoczesnej kulturze religijnej powołania są na szarym końcu atrakcyjności. Zresztą Ojcowie Soboru powołania takimi zrobili: masz być otwarty na działanie Ducha Świętego,wolny od schematów dotychczasowego myślenia,gotowy zaraz wyruszyć w drogę na wezwanie Pana.Nie ma w tym wzorcu żadnego elementu dyscypliny,ascezy (ona wogóle po Soborze zanikła,była wręcz dyskredytowana jako element opresyjny),poświęcenia,tego,co tradycyjna religijność wiązała z powołaniem. Ks. Marek Lis ma rację mówiąc, że tradycyjne powołania nie są skrojone do kultury cyfrowej - trudno,żeby pokolenie Y czy Z,które teraz wybiera drogę życia wybrało ją poza kulturą medialną, bo dla tego pokolenia,co medialnie nie jest przetworzone nie istnieje. Podsumowując: tradycyjne powołania są nieatrakcyjne dla współczesnych katolików,dlatego ich nie wybierają.Brak wzorca powołań dla ery cyfrowej