Ad vocem w kryzysie powołań: dwa niedostrzeżone problemy
Próbując doszukać się przyczyn kryzysu powołań, trzeba przede wszystkim dobrze namierzyć przyczyny kryzysu wiary. I to jest najtrudniejsze, bo w tym momencie nie da się już palcami wskazywać na winnych z zewnątrz, tylko trzeba zacząć patrzeć na siebie.
Jakiś czas temu na portalu deon.pl ukazał się dość znamienny artykuł, zatytułowany: "Teolog w każdej parafii? Przydałby się". I choć we współczesnym Kościele wiele rzeczy nie jest już mnie w stanie zaskoczyć, to ta, muszę powiedzieć, wywołała u mnie niemałą konsternację. Zanim jednak uświadomiłem sobie do końca w czym rzecz, to szybko znalazłem wśród komentatorów sprzymierzeńca, który nie zawahał się postawić prostego pytania. A gdzie ksiądz? Czy to właśnie nie ksiądz powinien pełnić w parafii posługę teologa? To on przecież już dziś z zasady ma ukończone studia teologiczne z tytułem magistra teologii. Kto w końcu jak nie ksiądz ma się znać na tym, co robi? Oczywiście wielu odpowie, że ksiądz już wszystko wie, a zresztą to ma tyle obowiązków w parafii: śluby, pogrzeby, Biuro Radia Maryja, kancelaria, plus jakiś uparty organista co zamiast śpiewać, to dobrze gra. Owszem to jest ważne, ale czy na tym misja księdza we wspólnocie się kończy?
Po chwili namysłu doszedłem do wniosku, że postulat teologa w parafii jako dodatku do księdza zdradza symptomy znacznie głębszego problemu. Nie bardzo sobie wyobrażam, żeby jakikolwiek prawnik był dobrym adwokatem, jeżeli nie orientowałby się na bieżąco w najnowszych nowelizacjach przepisów prawnych. Trudno też mówić o dobrym lekarzu, który nie interesuje się aktualnymi osiągnięciami medycyny tak, aby swoim pacjentom aplikować najlepsze terapie. Wszystkim dobrym fachowcom w swoich dziedzinach towarzyszy pasja odkrywania, poszerzania horyzontów możliwości i nieustannego kształcenia się. I teraz jest całe clue programu: jeśli swój zawód wykonują z pasją, to wówczas stają się zaraźliwi, gromadząc wokół siebie młodych adeptów sztuki, którzy chcą stać się takimi jak oni, aspirują do grona najlepszych. Na tym dokładnie polega ideał mistrza: tego, który sam zgłębiając tajemnicę, podpowiada, jak można to robić.
Sądzę, że wielu może już zacząć wyczuwać, do czego zmierzam. Wniosek jest prosty: jeśli ksiądz nie jest choć trochę teologiem, to nie ma się co łudzić, że będą powołania. Jeśli młodzi ludzie wyczują, że księża nie interesują się tym, czym się z natury rzeczy interesować powinni, czyli Panem Bogiem, to żadna relacja mistrz - uczeń się nie nawiąże. Przewaga księdza jako teologa nad świeckim teologiem nie pozostawia przecież wątpliwości: ksiądz sakramentalnie urzeczywistnia to, o czym świecki może tylko opowiadać. To tak jakby zestawić muzyka z muzykologiem. Owszem, nawet bez teologicznie zaangażowanego kapłana powołania może generować sama przestrzeń łaski, jaką tworzy liturgia oraz świadectwo wiary rodziny czy parafii, ale mistrza nikt jednak nie zastąpi. Na pewno źródłem powołań nie stanie się dziś ksiądz - polityk, robiący z ambony tubę dla partyjnej agitki. Takiego młodzież ominie długim łukiem albo w ogóle odejdzie z Kościoła jako niewiarygodnej instytucji, co zamieniła misję przepowiadania na narzędzie promocji jakichś partykularnych interesów.
I jeszcze jedno, kto wie czy nie najważniejsze. Teologia to nie intelektualna łamigłówka (choć też coś z tego ma), ale przede wszystkim wiara, że Ten, o którym usiłuję rozprawiać, rzeczywiście istnieje i nadaje sens mojemu życiu. Inaczej teologia staje się pustosłowiem i nijak nie przylegającą do świata mitologią. Studiowanie teologii pozwala wiarę zdecydowanie ożywić, relacja z Bogiem znacznie się pogłębia, jeżeli Go lepiej poznamy. Tak zresztą, jak z każdym człowiekiem. Do tego jeszcze dochodzi osobista modlitwa księdza, ale to już zostawiam, wylano na ten temat morze atramentu i sprawa jest chyba oczywista.
I teraz moja centralna teza: kryzys powołań to przede wszystkim kryzys wiary. Można próbować bronić się niżem demograficznym, niedojrzałością w podejmowaniu decyzji, złym wpływem świata, ale to ewidentnie nie wystarcza. Liczba powołań spada, bo w młodym pokoleniu słabnie wiara. A młodzi ludzie chcą być autentyczni: nie pójdą do seminarium, żeby żyć z głoszenia tego, w co nie wierzą. Próbując zatem doszukać się przyczyn kryzysu powołań, trzeba przede wszystkim dobrze namierzyć przyczyny kryzysu wiary. I to jest najtrudniejsze, bo w tym momencie nie da się już palcami wskazywać na winnych z zewnątrz, tylko trzeba zacząć patrzeć na siebie.
Przejdę więc już bezpośrednio wskazania dwóch, moim zdaniem, mało zauważanych dzisiaj powodów, dlaczego szczególnie wśród młodzieży postawa wiary przegrywa z tym, co oferuje świat. Obydwa te powody same w sobie stanowią głębokie i trudne problemy teologiczne, więc dam jedynie radę skrótowo nakreślić ich specyfikę. Ktoś może powiedzieć, że postępuję wybiórczo. I ma tutaj absolutną rację, ale zwrócenie uwagi akurat na te a nie inne kwestie wynika z moich osobistych naukowych i duszpasterskich zainteresowań. O wadze tych kwestii - niezależnie od tego, co mi bliskie a co dalekie - postaram się teraz bardziej szczegółowo czytelników przekonać.
A więc do dzieła. Pierwszy wybrany przeze mnie powód chciałbym zaanonsować przytaczając stwierdzenie znanego holenderskiego teologa, Edwarda Schillebeecxa OP, że nie istnieje coś takiego jak nuda vox Dei. Dał on w tym stwierdzeniu wyraz jednej z najbardziej istotnych cech języka teologii, jakim jest jego kontekstualność. O co w tym chodzi? "Nuda vox Dei", czyli "nagi głos Boga" oznaczałby, że w swoim objawieniu Pan Bóg przemawia do nas dyktując nam prawdy wiary "wprost do ucha". Współczesna teologia pokazała jednak dość wyraźnie nieadekwatność takiej koncepcji twierdząc, że każde sformułowanie teologiczne koduje w sobie nasze wyobrażenie o świecie, które staje się nośnikiem tego, co objawione. Innymi słowy, nie można zupełnie "wydestylować" sensu objawienia w czystej postaci, zawsze pozostanie ono uwikłane w to, co ludzkie, czyli w język.
W tym kryje się olbrzymi potencjał teologii, ponieważ ma ona unikalną możliwość stałego aktualizowania angażowanego w swoje wypowiedzi obrazu świata zgodnie z osiągnięciami nauki takich, jak przykładowo teoria ewolucji. I co w tym najważniejsze - język świata pozostaje wtedy językiem wiary, czyniąc jednocześnie świat nośnikiem nadprzyrodzonego sensu. Jeśli natomiast tej korekty się nie dokona, to teologia - a co za tym idzie i katecheza i ambona - bardzo szybko zagubią swoją semantyczną nośność, bo ich przestarzały język nie będzie przywoływał jakichkolwiek zrozumiałych znaczeń i nic o Panu Bogu nie powie. Efektem takiego zaniedbania jest rozłam pomiędzy wiarą i światem i nieuchronny konflikt wiary z rozumem. Trudno się potem dziwić, że intelektualnym guru młodych ludzi staje się Daniel Dennett. Sam też go zresztą chętnie czytam.
Drugi problem teologiczny, który w moim odczuciu może istotnie dokładać się do zaniku wiary, to problem liturgii. I nie chodzi tu wcale do końca czy jest to ryt wschodni czy zachodni, trydencki czy posoborowy. Ważne jest jedno: liturgia wtedy będzie ożywcza dla wiary, jeżeli przeniesie jej uczestnika w inną rzeczywistość, rzeczywistość nadprzyrodzoną. Jeżeli otworzy go na Absolut. Niestety współczesna praktyka liturgiczna Kościoła pozostawia w tym względzie nieco do życzenia, ponieważ zbyt często oferuje nam liturgię przegadaną i zbanalizowaną, w której wychylenie ku transcendencji zastępuje się nadmierną kreatywnością kapłana i autocelebracją wspólnoty. Skupiając swoją uwagę na nim i jego spontaniczności, liturgia taka nie wyprowadza uczestnika poza obręb zgromadzenia ku transcendencji, każąc poszukiwać mu jedynie wewnętrznych punktów odniesienia. Jeżeli do tego dołoży się jeszcze polityczny wiec, to lepiej już nie pytać, gdzie w tym wszystkim jest miejsce na wiarę.
Może wbrew oczekiwaniom nie będę robił żadnych podsumowań. W ich miejsce dla lepszego uchwycenia problemu liturgii pozwolę sobie odwołać się do kontrastu idola i ikony, zaproponowanego przez znanego francuskiego filozofa, Jeana-Luc Mariona. W swojej pracy "Bóg bez bycia" pisze on tak:
Idol fascynuje i przykuwa spojrzenie, ponieważ nie ma w nim niczego, co nie powinno być wystawione na spojrzenie, przyciągać, przepełnić i zatrzymywać spojrzenie.
…
Ikona natomiast próbuje czynić widzialnym niewidzialne jako takie, a więc pozwala, aby widzialne nie przestawało odsyłać do czegoś innego niż ono samo i aby jednocześnie owo inne nigdy nie uległo odtworzeniu w widzialnym. … Ikona wzywa spojrzenie do przechodzenia samego siebie i niekrzepnięcia nigdy na czymś widzialnym, ponieważ widzialne występuje tu tylko ze względu na niewidzialne.
ks. Wojciech Grygiel - adiunkt w Katedrze Filozofii Przyrody Papieskiego Uniwersytetu Jana Pawła II w Krakowie, członek Centrum Kopernika Badań Interdyscyplinarnych w Krakowie. Doktor habilitowany nauk humanistycznych w dziedzinie filozofii (UPJPII). Zainteresowania: filozofia fizyki, filozofia nauki, nauki kognitywne, relacje nauka - wiara. Tekst pierwotnie ukazał się na jego blogu "Teologia na wirażu"
Skomentuj artykuł