Brak wizyty po kolędzie to przełom w mentalności księży
Kolęda – wizyta księdza u parafian – była na pewno ostatnim bastionem „starego porządku” Kościoła w Polsce. Ksiądz pojawiający się w naszych domach raz do roku był już ugruntowaną tradycją i pewnego rodzaju symbolem naszego udziału w życiu Kościoła (tragiczne, ale tak było). Dziś jej nie ma.
Pandemia wirusa z koroną przewartościowała świat. Zmienia się na naszych oczach dosłownie wszystko. Jak na dłoni widać, że nie byliśmy przygotowani do pandemii, która wpłynęła na każdą dziedzinę ludzkiego życia. Teleporady lekarskie i wszechobecne maseczki stały się symbolem roku 2020 roku.
Kościół także, w miarę swoich możliwości, próbuje odnaleźć się w tym pandemicznym świecie. Wychodzi mu to raz lepiej, raz gorzej. Transmisje internetowe i wzmożona aktywność parafii w Internecie to na pewno symboliczne i pozytywne przejawy tych zmian. Lista umiejętności lub bezradności w dostosowaniu się do norm sanitarnych mogłaby być długa. Najgorsze jednak, że nie będzie kolędy… O zgrozo!
Ostatnio natknąłem się na artykuł p. Terlikowskiego, który jasno wskazywał, że obecna sytuacja w Kościele w Polsce oznacza koniec pewnej epoki (epoki Wyszyńskiego, Jana Pawła II i ks. Blachnickiego). Trzeba autorowi przyznać rację. Faktycznie obecne pokolenia dzieci i młodzieży te historyczne i wielkie dla Kościoła polskiego postacie wkładają już raczej między półki z podręcznikami do historii. Nie ma się co dziwić.
Już moje pokolenie jest tym, które pamięta schorowanego św. Jana Pawła II, z pełnym bólu wyrazem twarzy, pozdrawiającym ludzi z okna papieskiego apartamentu. Gdyby nie formacja seminaryjna, pewnie jak większość moich znajomych, nie poznałbym wcale nauczania papieża Polaka i jego wpływu na Kościół i świat. Kard. Wyszyński, nawet dla wprawionych seminarzystów i księży XXI wieku jest też raczej symbolem obozu ducha w czasach bez ducha, czasach antyreligijnego komunizmu. Mało kto sięga do jego nauczania, a szkoda.
Ks. Blachnicki natomiast miał i owszem dobry program formacyjny, swego czasu przyciągał do Kościoła tłumy, a wielu z jego duchowych dzieci stanowi dziś w Kościele ogromne zaplecze duszpasterskie (cała formacja Oazy Rodzin), ale powiedzmy sobie szczerze, że 3 tygodniowe obozy religijne dla dzieci i młodzieży naszych czasów nie są już żadną atrakcją (w Egipicie all inclusive jakoś lepiej). Te czasy faktycznie minęły. Do tego pandemia, ograniczenia w ilości wiernych i utrudnienia w przeżywaniu wiary w sposób tradycyjny przeobraziły Kościół. Przeobraziły diametralnie i nawet mało bystry obserwator musi dojść do takich wniosków.
Jak w tym wszystkim odnaleźli się księża? MOCNO CHCĘ ZAZNACZYĆ, ŻE JEST TO MOJA SUBIEKTYWNA OCENA, poparta własną refleksją, kilkoma obserwacjami i dyskusjami z kolegami – duszpasterzami. Księża poradzili sobie słabo albo nie odnaleźli się w tym wcale. I wiem, że takim wnioskiem mogę zaraz podnieść wielkie larum w kręgach kościelnych, ale mam prawo do takiej oceny. Sam w początkach pandemii nie potrafiłem znaleźć dla siebie miejsca.
Święta wielkanocne, które z perspektywy kapłana, przyzwyczajonego do pełnego kościoła podczas Triduum, były w jakimś sensie przerażające (choć duchowo mnie ubogaciły) stały się symbolem tego czasu. Potem każdy próbował się odnaleźć w nowej rzeczywistości (jedni ograniczyli się do absolutnego minimum, inni udawali że kompletnie nic się nie zmieniło, a ambitniejsi próbowali swoich sił w Internecie, by jakoś mieć kontakt z parafianami). I choć jak wspomniałem transmisje internetowe i profile społecznościowe parafii w mediach są absolutnym pozytywem (łatwiejszy kontakt, nowoczesność) to nieodparcie mam wrażenie, że na tym koniec. Nic więcej. I kiedy już zacząłem myśleć, że nawet starsi kapłani jakoś sobie z nową rzeczywistością zaczynają radzić, przyzwyczajając się trochę do pustych ławek z uwagi na obostrzenia, nagle cios: NIE MA KOLĘDY! I wszystko runęło!
Moim zdaniem właśnie brak klasycznie rozumianej wizyty duszpasterskiej jest przełomem: i w rzeczywistości Kościoła i w mentalności księży. Nie chodzi już o same skutki tak postawionej sprawy (dla jasności – innego wyjścia nie było). Chodzi o zmianę perspektywy na przyszłość. Kolęda – wizyta księdza u parafian – była na pewno ostatnim bastionem „starego porządku” Kościoła w Polsce. Ksiądz pojawiający się w naszych domach raz do roku był już ugruntowaną tradycją i pewnego rodzaju symbolem naszego udziału w życiu Kościoła (tragiczne, ale tak było). I wiem, że od lat ta kwestia ulegała zmianom, a ilość osób, które ochoczo i z entuzjazmem reagowała na „Przybieżeli do Betlejem” w swoich drzwiach, malała. Nie można jednak zaprzeczyć, że takim symbolem Kościoła wizyta duszpasterska była.
Boję się tylko, że nieco starszym kapłanom świat się zawalił lub zawali w lutym… i mogę się na nowo nie odnaleźć.
Dziś jej nie ma. I można się trudzić, zapraszając parafian na wspólną modlitwę do Kościoła (co jest piękne i wymowne, bo pokazuje, że o modlitwę tutaj chodzi), ale swoim zasięgiem już nie będzie tym samym. Problem jest. Bo nie przygotowaliśmy ludzi na taką zmianę i sami jako duchowni nie jesteśmy przygotowani. Przerażać powinien fakt, że ludzie nie mają w świadomości, że kolęda – czyli spotkanie z kapłanem – może odbyć się właśnie w formie wspólnej modlitwy w kościele (tak pięknej i potrzebnej).
Przeraża fakt, że wielu podchodzi do tematu jakby już go nie było (nie trzeba prasować obrusa i kupować świeczek oraz zastanawiać się czy woda święcona jest gazowana czy nie). Przeraża, bo nikt na to nie był gotowy. Ani z jednej ani z drugiej strony. Przeraża kapłanów, bo nagle styczeń stał się jakimś czasem biernym. Przeraża duszpasterzy, bo (powiedzmy wprost) pieniędzy będzie mniej, i to nie tylko tych w portfelu osobistym, ale i w puli parafialnej (jak wiele można było z tych kopertowych wpływów zrobić). Przeraża, bo – to chyba najtrudniejsze – skoro jeden raz mogło kolędy nie być, to po co wpuszczać księdza za rok.
Mam wrażenie, że większość parafii swoje diecezjalne wskazania biskupie zastosowała bez większej refleksji. I nie dlatego, że do tej refleksji nie jesteśmy zdolni, ale że boimy się wniosków. Nagle „ostatni bastion starego porządku” okazał się niepotrzebnym przeżytkiem (z małymi wyjątkami – i to chcę mocno podkreślić!)? Pytanie rzucam w świat. Może ktoś sobie na nie odpowie. Ja też próbuję. Pocieszenie budzi fakt, że wielu spośród moich młodych kapłańskich kolegów (mam tylko niecałe 6 lat kapłaństwa) już dawno wyzuło się ze złudzeń o wartości tych 3-minutowych spotkań (bo przecież na dłuższe spotkania czasu na prawdę nie było). I że w większości wszyscy myśleliśmy o tym, by podjąć jakąś próbę reorganizacji lub chociaż ulepszenia tego – potrzebnego jakże – spotkania. Boję się tylko, że nieco starszym kapłanom świat się zawalił lub zawali w lutym… i mogę się na nowo nie odnaleźć. I że odbiorcy tego wielkiego przedsięwzięcia duszpasterskiego już innej formy nie zaakceptują.
Luźna to refleksja. Może nie wnosząca wiele, a może ukazująca bardzo dużo. Sam nie wiem. Sam robię, co mogę, by odnaleźć siebie i innych w nowej rzeczywistości Kościoła. Raz wydaje mi się, że odnoszę sukces. Następnym razem widzę same porażki. Coś robić trzeba, bo fundament jest niezmienny – wiara w Chrystusa i otwarcie na Jego łaskę (nie ważne czy dla tłumów czy dla jednostek; czy z kolędą czy bez). Po ludzku po prostu trudniej…
Tekst ukazał się na blogu nowacki.blog.deon.pl.
Skomentuj artykuł