Dzieci na mszy? W Kościele, który ma być domem, nie może brakować dla nich miejsca
Ukradkiem rozglądam się po kościele i zauważam, że rodzin z dziećmi trochę jest. Uff. W trakcie mszy raz po raz któryś z maluchów głośno coś skomentuje, albo przeparaduje przez środek kościoła, dzierżąc w dłoni chrupka. Nie są jakoś szczególnie przeszkadzający. Niemniej, nie sposób ich zignorować.
Msza na Uroczystość Wniebowzięcia NMP. Zwykły, parafialny kościół gdzieś na południu Polski. Trafiamy do niego trochę z przypadku. Zajmujemy pierwszą z ławek (zauważyliście, że wszędzie zazwyczaj są one wolne, nawet jak się przyjdzie minutę przed rozpoczęciem liturgii?) i staramy się zapanować nad dzieciakami.
Naręcza kwiatów, które ze sobą przynieśliśmy, niestety nie pomagają („Aleeee mamooo, czemu on ma większy bukiet niż ja?!!!”), a opcja mszy porannej okazuje się o tyle nietrafiona, że Miszka (nasz najmłodszy, roczny syn), pełen werwy i sił witalnych ani myśli oglądać pobożne książeczki i zabawiać się różańcem. Za to dość głośno próbuje wchodzić w dialogi z księdzem proboszczem i organistką. Pocieszam się, że nie on jeden.
Ukradkiem rozglądam się po kościele i zauważam, że rodzin z dziećmi trochę jest. Uff. W trakcie mszy raz po raz któryś z maluchów głośno coś skomentuje, albo przeparaduje przez środek kościoła, dzierżąc w dłoni chrupka. Nie są jakoś szczególnie przeszkadzający. Niemniej, nie sposób ich zignorować. Uśmiecham się do siebie w myślach: właśnie to w Kościele lubię, że jest w nim miejsce dla każdego i że daje nam szansę uczyć się bycia przy sobie w różnorodności. Bo czyż taka msza nie bywa czasami praktyczną lekcją cierpliwości, pokory i wzajemnej wrażliwości?
Podczas homilii uśmiech wypływa mi na usta. Słucham kazania i serce mi rośnie. Treściwe, nawiązujące do Ewangelii, doprawione szczyptą katechizacji dorosłych. Idealnie nieprzegadane! Da się? Da! No, a kiedy ksiądz na ogłoszeniach dziękuje rodzicom, że przyprowadzają dzieci na mszę i przypomina zebranym, że „usta dzieci i niemowląt oddają Bogu chwałę” (Ps 8,3) – to wiem już, że to na pewno nie jest nasz ostatni raz w tej parafii.
Finał rozkłada mnie jednak na łopatki. Po skończonej mszy ksiądz zaprasza dzieci do ołtarza „po błogosławieństwo najmłodszych”. Zanim się obejrzę, już przez całą długość kościoła ustawia się kolejka starszych i młodszych dzieci. Niektóre (nawet takie kilkunastoletnie!!) przychodzą po krzyżyk na czoło, a niektóre…rzucają się księdzu proboszczowi na szyję i z całych sił go przytulają. A on podnosi je wysoko i szepcze do ucha coś, co sprawia, że zaintonowane „Pod Twą obronę” miesza się z ich niepohamowanym chichotem.
Przyznam, że wzruszenie ścisnęło mi gardło. W Kościele, który ma być domem, nie może brakować czułości. I dopóki są tacy księża i takie parafie, wielu z nas odnajdzie w parafiach swoje miejsce. A „czuły Kościół” może okazać się czasem bliższy niż nam się wydaje. To wszystkie te miejsca, parafie, wspólnoty, gdzie człowiek spogląda na drugiego z uwagą i z szacunkiem. Także na tego najmłodszego. Czasem takiego miejsca trzeba poszukać. Może nawet i długo. Ale warto. Po stokroć warto. Bo w takich miejscach bez trudu można usłyszeć Dobrą Nowinę. A ta, raz usłyszana, zmienia nasze życie na lepsze. I na zawsze staje się przystanią, do której serce chce wracać.
Skomentuj artykuł