Kard. Gulbinowicz: Nie pora umierać

Kard. Gulbinowicz: Nie pora umierać
Kardynał Gulbinowicz podczas uroczystości odznaczenia go Orderem Orła Białego (fot. prezydent.pl)
Alina Petrowa-Wasilewicz / KAI / drr

Nie pora umierać - mówi w rozmowie z KAI kardynał senior Henryk Gulbinowicz, emerytowany metropolita wrocławski. Sędziwy kardynał opowiada o Wileńszczyźnie, gdzie się wychował, latach wojny i komunizmu oraz świętych, który spotkał w życiu. Jutro kard. Gulbinowicz kończy 90 lat, z tej okazji przypominamy wywiad, jakiego przed dwoma laty udzielił on KAI.

KAI: Co powiedział dziadek Księdzu Kardynałowi po bierzmowaniu?

Kard. Gulbinowicz: Kazał mi klęknąć, położył mi ręce na głowie i rzekł: "Jesteś jasny, świećże jaśniej, albo niech cię piorun trzaśnie". Po czym wyjaśnił mi, że to samo powiedział mu jego dziadek i że oznacza to, iż mam żyć godnie, bo otrzymałem dary Ducha Świętego. Był bardzo wiekowy, miał wtedy 93 lata.

Był rok 1940, byłem bierzmowany w kościele św. Kazimierza w Wilnie, bo wtedy uczyłem się w gimnazjum pour bourgeoisie catholique księży jezuitów, gdzie mnie skierowali moi rodzice. Było to drogie gimnazjum, ale dobrze nas uczyli. Był miesiąc maj, ludzie w Wilnie licznie uczęszczali na majowe nabożeństwa. A dlaczego? Bo było powiedzenie, że "jak na maj cały chodzisz, to w następnym roku też będziesz chodził". Opłacało się. I w tym kościele otrzymałem sakrament bierzmowania z rąk abp. Romualda Jałbrzykowskiego, metropolity wileńskiego.

DEON.PL POLECA

Piorun nie trzasnął Księdza Kardynała czemu Ksiądz Kardynał zawdzięcza udane życie?

Na początku zawsze jest ojciec i matka, dziadkowie, dom rodzinny. Tam się zaczyna udane życie. Uczono nas porządku, dobroci, szacunku dla drugiego człowieka. Patriotyzmu.

Co jest najważniejszym skarbem człowieka, gdy straci wszystko, tak jak ludzie z Wileńszczyzny? Najważniejsze jest to, co jest zapisane w pamięci, w sercu, w zwyczajach ludzi, z którymi Pan Bóg chciał aby człowiek się spotykał. A więc rodzice, dziadkowie...

Miałem bardzo ciekawego dziadka, Józefa Gulbinowicza. Poszedł do Powstania Styczniowego, ale był to powstaniec bardzo pechowy. Dlatego przy dziadku nie wolno było o powstaniu wspominać. Otóż na terenach majątku rodziców dziadka działały oddziały powstańcze, którym dowoziło się chleb. I on wybrał się któregoś dnia parokonnym wozem, żeby im chleb zawieźć. Na nieszczęście dwóch policjantów carskich jechało na koniach pod siodło. Jak ich zobaczył, uderzył konie, wóz zaczął podskakiwać, a bochenki powypadały. Jego rodzice musieli tym policjantom dać dużo złota, żeby go wykupić i ustrzec przed zsyłką.

Stryj Ignacy, najstarszy brat mojego taty (tata był najmłodszy), zginął w roku 1920 pod Warszawą. I dlatego mój dziadek zawsze mówił: "To nasz bohater". Lubił go wspominać.

Dziadek opowiadał też, jak jego dziad - jako trzynastoletni chłopak - witał w roku 1812 w swoim folwarku, Napoleona. Jest zresztą historycznie stwierdzone, że Napoleon, gdy szedł na Moskwę, siedział nie wiadomo czemu prawie trzy tygodnie w Wilnie. Choć był czerwiec, zwlekał. Dlaczego? - Bo na Wilii była wysoka woda, a on musiał przekroczyć parokrotnie rzekę. Mostów nie było, trzeba było wiedzieć, gdzie jest bród. I właśnie te Wilkińce, gdzie Wilia robi zakole, latem można było zwykle przejść po kolana w wodzie.

Jednym z oficerów przybocznych Napoleona, i to też jest historycznie udokumentowane, był krewny mojej babci Julii. A babcia Julia to cudowny człowiek...

Rodzina była liczna, ja miałem 25 ciotek i gdy któraś przyszła z wizytą, trzeba było się pokazać, trzeba było wobec każdej wszystkie formuły deklamować: "witam, kochaną ciotkę, proszę dać rączkę do pocałowania". Jakiś wierszyk powiedzieć, albo żywy obraz przedstawić, nawet kiedyś spadłem przy takim żywym obrazie...

Przestrzeganie form było niezwykle ważne.

Ks. Dulko Aleksander w swej młodości był w wojsku, w szkole kadetów w Pietrogradzie. I tam go Duch Święty złapał, więc wstąpił do seminarium wileńskiego, został kapłanem i był u nas proboszczem, w naszej parafii w Bujwidzie. Niesłychanie elegancki, bo kadet musiał być wysoki i piękny. Miał wysokiej klasy maniery.

Pamiętam moją gafę... Gdy miałem pierwszy raz służyć do Mszy ks. Aleksandrowi, mama mnie nauczyła, że witając się trzeba stuknąć obcasami i powiedzieć: "Witam czcigodnego księdza proboszcza, proszę dać rączkę do pocałowania". Ja to wykonałem, a on nic. Konfuzja. Widocznie miałem rzadką minę, bo mama zapytała, jak mi poszło. A ja na to: "Ksiądz proboszcz niegrzeczny". "Co ty mówisz, to niemożliwe, ks. Dulko?"... Damy miały o nim wysokie pojęcie... Opowiedziałem jak było. "Oj, pobłądziłeś" - mówi mama. "Trzeba mówić: - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Potem: - Witam czcigodnego księdza. I dopiero wtedy: - Proszę dać rączkę do pocałowania.

No to następnego razu tak zrobiłem. I wtedy pozdrowił mnie i zapytał: "A skąd ty jesteś, grzeczny chłopczyku?" Wymagano od nas dużo.

Wileńszczyzna słynęła z zamiłowania do grzecznych manier.

Bardzo pięknie napisał prymas August Hlond po powrocie do Polski w 1945 r., w liście pasterskim do Polaków na Boże Narodzenie - że Wileńszczyzna to "najdalej na północny wschód wysunięty węgieł kultury łacińskiej". I tak rzeczywiście było - dzięki heroicznemu aktowi królowej Jadwigi, która poświęciła swoją młodość, urodę, a w końcu życie, bo zmarła przecież w połogu.

Największy skarb człowieka to jest to, czym on żyje duchowo, wewnętrznie. Historia rodziny, sąsiadów, historia miejscowości, do której się należy, a więc gmina, parafia, powiat, województwo. I jeśli człowiek znajdzie się na Syberii, czy w Afryce, to tym żyje. Tym i ja żyję i do dziś pamiętam o tych sprawach i chętnie do nich myślą wracam.

Na czas nauki w gimnazjum przeniósł się Ksiądz Kardynał do Wilna...

Byłem ministrantem w kościele Matki Bożej Uzdrowienie Chorych. Słynął on z tego, że był pierwszym kościołem ogrzewanym w Wilnie.

Jak do tego doszło?

Otóż moja ciotka miała kucharkę, Agatkę. A ona koleżankę, która pracowała u Żydów. Prowadzili firmę dla dam, Pliral się nazywała, na ul. Mickiewicza, niedaleko Braci Jabłkowskich. I ta przyjaciółka przyszła do Agatki, a ona pyta: "Co słychać?". A ta jej na to: "Moja pani tylko płacze i płacze". "Dlaczego?" "Bo lekarze odmówili już leczenia jej męża, właściciela firmy". Agatka wiedziała, że oni są Żydami, ale mówi: "No jaki to kłopot? Niech idzie do bonifratelów (bo tak na nich potocznie mówili), tam jest Matka Boska Uzdrowienie Chorych. Ona Żydówka, on Żyd - no to dogadają się". No i dogadali się.

O. Stanisław Pliszka, jedyny kapłan i przełożony konwentu zebrał nas, ministrantów, bo ja tam byłem ministrantem, był rok 1934 lub 1935. I mówi: "Drodzy ministranci, nasz kościół będzie ogrzany. Matka Boska zrobiła cud uzdrowienia i uzdrowiony powiedział, że zafunduje instalację grzewczą i będzie łożył na ogrzewanie".

Ciekawie jest u Boga, prawda? Ale mnie na starość najbardziej interesuje wyrobienie duchowe Agatki. Przecież ona nie miała studiów teologicznych. Jak szła do kościoła, wkładała kapelusz i rękawiczki. Ciotka pytała: "Dlaczego ty się tak stroisz?" "Proszę pani, rękawiczki trzeba nałożyć, bo ręce spracowane, żeby nie widzieli, że ja służąca. Ja też mogę być damą". Miała poczucie swojej wartości. I to jest cenne w człowieku.

Ksiądz Kardynał wiele się uczył od kobiet, także od prostych.

Zawsze uczę się od każdego człowieka, który ciekawie podchodzi do życia i do spraw - tych nadprzyrodzonych i tych zwyczajnych, naszych codziennych ludzkich spraw.

Po wojnie Ksiądz Kardynał utracił swoją małą ojczyznę.

Musiałem pierwszy z całej familii opuścić rodzinny kraj... Choć w Wilnie rządzili sowieci, mieliśmy początkowo jaki taki spokój. 10 października 1944 zostało uruchomione na nowo seminarium duchowne. Było 60 alumnów - 45 Polaków i 15 Litwinów. Wykłady były po łacinie. Mieszkaliśmy tylko w części dawnego seminarium, bo reszta była zajęta przez sądy sowieckie. Było znośnie, choć bardzo zimno, bo palili tylko dwa razy w tygodniu.

Skąd byli klerycy?

To było towarzystwo nie z tej ziemi. Część powyłaziła z różnych kątów i próbowała kontynuować to, co zaczynali przed wybuchem wojny. Ale byli i z partyzantki, AK-owcy. Wtedy sowieci wyłapywali młodych i dostarczali w formie mięsa armatniego pod Berlin. Dlatego kazano mi ubierać się w mundurek harcerski - żeby młodziej wyglądać.

Pamiętam, że przyszedłem do rektora seminarium ks. Jana Uszyłło, który przyjmował czterdziesty już rocznik w swojej posłudze rektorskiej. Miał ulubione powiedzonko: "Ot mianowicie", więc patrzy na mnie i mówi: "Ot mianowicie, papiery masz dobre, ale takie majtki krótkie?"

Myślałam, że Ksiądz Kardynał odmładza się jak Greta Garbo, a tu chodziło o wymknięcie się "krasniej armii".

Przede mną na rozmowę wchodził kolega, który został przyjęty do seminarium. Miał buty oficerskie, więc od razu wiedziałem, że to AK. Przychodzi do mnie w styczniu 1945 r., wyjmuje pistolet, kładzie na stoliku i mówi: "Przechowaj, bo ja muszę pojechać do rodziny. Jak wrócę, to zabiorę, a jak za miesiąc nie wrócę, wrzucisz do Wilii". Wrócił, zabrał pistolet, który trzymałem pod poduszką, bo gdzie kleryk mógłby coś schować, nie było żadnych zakamarków. Powiedział: "To nie dla mnie droga. Występuję". Dla mnie też było to punto interrogativo - znak zapytania - co ja mam teraz zrobić? Bo nie miałem jasno wyklarowane, czy bycie księdzem to moje powołanie.

Co Księdza Kardynała zatrzymało?

Wigilia 11 listopada, czyli dzień 10 listopada 1944 r. Skończyły się pacierze w kaplicy, wstał diakon-senior i powiedział: "Koledzy, jutro jest Święto Niepodległości. Zostaniemy w kaplicy prosząc Boga o niepodległość dla Ojczyzny naszej, dla Polski i dla Litwy". I położyli się wszyscy krzyżem. Ja się nie położyłem, bo niezwyczajny byłem tych świętych ceremonii, nie rozumiałem ich. Ale wtedy znikła pokusa żeby iść w ślady kolegi, który wystąpił. I tak zostało i tak jest do dziś.

20 lutego 1945 roku seminarium otoczyło KGB…

Spędzili nas wraz z profesorami do jednej sali i jakiś pułkownik wytłumaczył nam, że przebywamy tu niezgodnie z przepisami republiki radzieckiej, bo w republice może być tylko jedno seminarium i ono już jest w Kownie. Ci, którzy mają samopoczucie litewskie niech jadą do Kowna, a pozostali - "dawaj w Polszu". Zostaliśmy szczęśliwie ocaleni, bo byliśmy przygotowani, że wywiozą nas na Sybir. Stalin przysłał podobno delegata do ks. abp. Romualda Jałbrzykowskiego, który powiedział mu, że albo pojedzie do Polski, albo na Syberię, ale rządzić archidiecezją wileńską w granicach Litwy dalej nie może.

Seminarium wileńskie zostało więc w marcu 1945 r. przeniesione do Białegostoku. Ja znalazłem się tam w październiku. Abp Jałbrzykowski działał szybko, bo wielu księży zginęło w czasie wojny, przeważnie z rąk sowietów, choć także Niemców. On sam był zarówno więźniem sowietów, jak i Niemców.

Jak Ksiądz Kardynał opuszczał rodzinne strony?

Z walizką z rzeczami osobistymi, przyborami toaletowymi i bielizną. Miałem ciepłe buty, bo opuszczałem Wileńszczyznę w ostatniej dekadzie sierpnia 45. roku. Wtedy przyznano mi miejsce w wagonie towarowym. Nie jechałem z pustymi rękoma, bo w czasie okupacji niemieckiej pracowałem u ojców bonifratrów w Wilnie. Jeden z zakonników specjalnie zrobił płaski kufer i najcenniejsze ornaty tam ulokował, może jakieś naczynia liturgiczne. Ja to przewiozłem, bo byłem młody, a KGB interesowało się starszymi, którzy siedzieli na swoich własnościach. Szczęśliwie nikt tam nie zajrzał, bo inaczej wszystko by zarekwirowali. A ja oddałem paczkę bonifratrom z Łodzi i oni do dziś w swej kaplicy z tych szat korzystają.

Ale wracając do Wileńszczyzny... Trudno mi było rozstać się z rozmaitymi kątami. Chodziłem pożegnać się z ludźmi.

Nie wiedziałem, że wyjeżdżam na długie lata, bo było przekonanie, że nie należy opuszczać swej ziemi, trzeba być, bo inaczej zrobią kołchozy - trzeba więc siedzieć dopóki się da. Większość ziemian, którzy mieli majątki, uciekło, ale ci, co mieli folwarki, to jeszcze siedzieli. Miałem swoje ukochane miejsca. Na przykład Jar Horpyny, z lektury Sienkiewicza. Chyba trzy razy w nim byłem. Rosły tam brzozy. Stałem i patrzyłem, żeby zostały w pamięci. Jak osiadłem w seminarium w Białymstoku, to mi się śniły te wszystkie kąty. I to trwało przez jakieś półtora roku - potem wszystko się oddaliło.

Szudziałów - pierwszą parafię Księdza Kardynała po święceniach zamieszkiwali w 73 proc. prawosławni. Przydały się doświadczenia wileńskiej wielokulturowości?

Tak, ale właściwie to tam praktycznie nauczyłem się kontaktów z innymi. To była najgorsza parafia w diecezji - jak twierdzili koledzy - bo leżała najdalej od Białegostoku. Była bardzo zróżnicowana. Po środku kościół, w jedną stronę 10 km do kaplicy dojazdowej, w drugą 14 km do Puszczy Białowieskiej się jechało.

Pomogła UNRRA. Mój proboszcz te wszystkie leki, które przychodziły z UNRRY, zapakował w bańki po mleku i powiedział, że przydadzą się na ciężkie czasy. Jak ja to wywąchałem w piwnicy, to powiedziałem, że trzeba rozdać, bo będą przeterminowane.

Z powodu rozdawania witamin rozeszło się po okolicy, że ksiądz leczy. Któregoś dnia wracam z katechezy, a na podwórku stoi wóz, a na nim siedzi kobieta. Pytam "do kogo?" A gospodyni odpowiada, że przyjechała do księdza z "dzieciukiem" (dzieckiem), które ma padaczkę. Chłopczyk był szczuplutki, chudziutki - 11 lat. Udzielam rad: "Proszę pani, trzeba go dobrze odżywiać, nie pędzić do roboty, nie wolno też na niego krzyczeć. Nawet gdy zrobi coś takiego, że należałoby się pranie, bo jest nerwowy". Dałem jej jakieś witaminy i mówię: "Pani to weźmie pod przysięgą, że poszuka lekarza. Ja takiej choroby wyleczyć nie potrafię". Po miesiącu przyjeżdża znowu. Mówię: "Była pani u lekarza?" "Nie byłam". "No to ja nie będę z panią rozmawiał". "No, ale dzieciuk - proszę zobaczyć". I rzeczywiście, chłopiec dobrze odkarmiony, a ona mówi, że przestało go rzucać. Rzucało cztery razy na tydzień, a teraz jeden albo dwa.

To prawosławna była?

Tak. Przed Soborem, inne podejście do kontaktów z "innowiercami" było. Przyszedł kiedyś do mnie pop i mówi: "Niech ksiądz mi pomoże pogodzić się z żoną". "A czemu?" "Nie dopuszcza mnie. Małżeńskie sprawy, już trzy miesiące i nic". Ja: "Ale jak my to mamy zrobić?" "A ona będzie w spółdzielni na zakupach". "Ale ja jej nie znam". "To ja pokażę" - pop na to.

I Ksiądz ich pogodził?

Pogodziłem. Powiedziałem: "Dawajcie tu ręce, jesteście małżeństwem". Chcieli wódkę pić razem z wdzięczności. Jej chyba już też dokuczyły te dąsy. Ludzie są ludźmi.

Po latach we Wrocławiu umiejętność nawiązywania kontaktów z ludźmi innych wyznań bardzo się przydała...

Tak, ale miałem tu bardzo trudny kawałek chleba, bo jak przyszedłem, nie znałem w ogóle Dolnego Śląska. Zawezwał mnie [w 1975 roku - red.] na rozmowę Sługa Boży kard. Wyszyński, żeby mi oznajmić decyzję Pawła VI mianowania mnie biskupem wrocławskim. Zażył mnie, to był mocny chłop. Ja mu mówię, że byłem na Dolnym Śląsku dwa razy: w 1948 r., bo mamusia prosiła, żebym poszukał Bronka, kleryka, który w czasie wojny przechowywał się u moich rodziców, a potem poszedł do AK. Znalazłem go w Świdnicy, był profesorem, ożenił się, miał dwoje dzieci. Wtedy widziałem gruzy Wrocławia i obejrzałem wystawę o Ziemiach Odzyskanych.

Po raz drugi przyjechałem na 25-lecie Ziem Odzyskanych i siedziałem obok biskupa z Czech - nazwiska w tej chwili nie pamiętam - którego tamtejsze UB udusiło jego łańcuchem od biskupiego krzyża.

Powiedziałem więc księdzu prymasowi, że będę tam zupełnie obcy, bo nie miałem ani kolegi z roku, ani nikogo. A on mi na to: "Dwa lata walczymy z KC, żeby nie wsadzili swojego kandydata. Ksiądz weźmie to na swoje sumienie?" - No jak tu wziąć? Wprawdzie można się kryć, ale to nie w moim stylu. Prymas powiedział: "Może ksiądz pójdzie do kaplicy się pomodlić?" "Nie pójdę - odpowiedziałem. - Tylko mam pytanie: czy mogę liczyć, że ksiądz prymas weźmie mnie w obronę kiedy będą ataki?" Bo ataki musiały być. Pocałował mnie z dubeltówki i tak się zaczęła praca w archidiecezji wrocławskiej.

Nikogo Ksiądz Kardynał nie znał, ale trafił do ludzi, którzy też wszystko utracili i się nie załamali.

- Przede wszystkim wyremontowali miejsca pracy - fabryki, domy, szkoły, kościoły. W 75 proc. katedra była zniszczona, choć dziś tego nie widać. Zawdzięczamy to activitas - aktywności Polaków ze Wschodu. To, że Dolny Śląsk, z Wrocławiem na czele, jest dziś wyróżniającą się dzielnicą w Polsce, której nie trzeba się wstydzić, zawdzięczamy właśnie temu. Miasto nadal jest bardzo aktywne, mamy 130 tys. studentów. Ta młodzież nie da się przekabacić na niemoralną i rozhukaną młodzież, która będzie miała w nosie Pana Boga i wszystkie Jego sprawy. Ogromna większość jest wierna Bogu i Polsce.

To najważniejszy rys wypędzonych ze Wschodu. Ja tutaj byłem na służbie z polecenia Pawła VI od roku 1976 do 2004. Udało się zbudować 407 nowych obiektów - kościelnych i sakralnych. Nie tylko kościołów, najmniej plebanii, najwięcej sal katechetycznych i kaplic. To najlepszy dowód, że księża cieszyli się zaufaniem ludzi - oni pomogli. Bo jakby księdzu ludzie nie ufali, nawet gdyby się po łokcie urobił, to i tak nic by nie zrobił. Otóż tu było wzajemne zrozumienie i poszanowanie.

Bardzo dużo zawdzięczam moim rodzicom, którzy nauczyli mnie szacunku dla każdego człowieka. Nie czekam, aż inni podejdą, tylko wyciągam rękę i mówię "Szczęść Boże", bo tu na Dolnym Śląsku tak się mówi. Trudno jest się też chwalić, bo to niegrzeczne, jak mawiała babcia Julia, ale prawda jest taka - mnie człowiek nie peszy ani onieśmiela. Jak się idzie do ludzi z uśmiechem, to oni na ogół przyjmują to. Dlatego dobrze mi się współpracowało ze wszystkimi, z księżmi też.

Mówił Ksiądz Kardynał, że stawał w życiu po właściwej stronie.

Pan Bóg tak pokierował. Poparłem "Solidarność", choć były epizody, że przez zaskoczenie. Teraz wszedł na ekrany film "80 milionów" o wycofaniu w ostatniej chwili pieniędzy z konta związku. Działacze nie powiadomili mnie, że przywożą do mnie pieniądze, tylko przywieźli i wnieśli. Dzwoni telefon z dołu, siostra mówi, że dwóch panów pilnie chce rozmawiać. Schodzę na parter. Mało znani, wchodzą i mówią szeptem: Osiemdziesiąt milionów. A ja: O, gruszki przywieźliście! Patrzcie, to z tego sadu, który tu niedaleko mamy. Ładne owoce w tym roku! I pokazuję na migi, że tu podsłuch jest. Teraz wiem, dzięki IPN, że było wokół mnie czterdziestu, którzy donosili - i duchowni, i świeccy.

Nigdy nikomu nie ufałem i okazało się, że to dobry rys charakteru. Oczywiście do czasu, gdy ktoś się sprawdził. Mogłem naturalnie powiedzieć: zabierajcie się stąd. Ale oni mi zaufali, to ja mam ich zaufanie zawieść? No nie. Powiedziałem: zostawcie to tu, bo nic ciekawego tam nie ma. I przez całe popołudnie i całą noc te walizki z milionami stały w korytarzu, żeby przekonać zakonnice, że nic ważnego w nich nie ma, żeby się niczego nie domyśliły.

Zawsze będziemy przez Pana Boga próbowani, w sensie tym dobrym, z miłością, żebyśmy okazali życzliwość, pomoc drugiemu człowiekowi.

Gdy ogłoszono stan wojenny, "Solidarność" ledwo stanęła na nogi. Zaczął się dramat, ale znaleźli się prawdziwi ludzie. Z szacunkiem patrzę na KIK we Wrocławiu, bo pierwsze sygnały, że trzeba komuś pomóc, płynęły od nich. Mówili, że tego aresztowali, ten nie ma nic do jedzenia. W ten sposób powstał Arcybiskupi Komitet Charytatywny, bo Caritas była w rękach komunistów. W każdej kurii był wydział charytatywny i dlatego można było pomagać. Trzeba było tylko otworzyć nad nimi parasol ochronny. Jak? Dać lokal. I prawie 140 profesorów, lekarzy, prawników, farmaceutów, cała inteligencja, stanęła tam i były cztery sekcje - ratunkowa, medyczna, prawnicza, była też apteka darmowych leków przy parafii św. Mikołaja z darów, które przychodziły.

I były takie paniusie, które wyglądały jak babciunie i siedziały w trakcie procesów przeciw działaczom "Solidarności" i notowały wszystko, nawet IPN teraz nie ma tego, co one w swoich archiwach. Chcę przez to powiedzieć, że drzemie w ludziach ogromny kapitał, który nie zawsze jest wykorzystywany. Trzeba na niego liczyć i stawiać.

Tu, we Wrocławiu, w 1997 r. odbyło się spotkanie w ramach 46 Międzynarodowego Kongresu Ekumenicznego Jana Pawła II z przedstawicielami Kościołów.

Ale jeszcze wcześniej włączyliśmy do naszego grona także żydów. Dowiedziałem się o bóżnicy Pod Białym Bocianem, że jest zniszczona i nikt się o nią nie stara. Pomyślałem, że zrobię tam placówkę dla głuchoniemych i niewidomych. Wcześniej była u Matki Bożej na Piasku, ale było niebezpiecznie, bo ulica była wtedy bardzo ruchliwa, więc głusi by nie słyszeli pojazdów. Chciałem ją przenieść, więc zgłosiłem do województwa, że chciałbym przejąć obiekt i wyremontować i byłby ośrodek głuchoniemych i niewidomych. A oni odpowiedzieli, że skoro jest to zabytek, to muszą zapytać o opinię konserwatora w Warszawie. Przyszła odpowiedź negatywna. W tym czasie dowiedziałem się, że Żydzi chcą odzyskać obiekt. Wtedy prezydentem miasta był pan Zdrojewski, obecny minister kultury. Z nim można było się dogadać.

Jedna z najbogatszych firm w Polsce to "Miedź" w Lubinie. Oni mają charytatywny dział i wspierają remonty zabytków. Przyszli do mnie i mówią: "Czy Księdzu nie trzeba pieniędzy?" Odpowiadam: "Mnie nie trzeba". Ale pytam: "Wy dali coś prawosławnym?" Dali. "A protestantom dali?" Dali. "A żydom dali?" Nie. Mówię więc, że jak żydzi będą odbierać własność, to żeby im pomóc. Pytają: "A ile im dać?" "Mniej niż 50 tys. nie wypada takiej firmie" - ja na to. A oni im dali 200 tys. Pan Kichler był wtedy tu przewodniczącym gminy i wiedział, jak to się stało. W tej dzielnicy jest kościół katolicki, katedra prawosławna, katedra protestancka, i bóżnica Pod Białym Bocianem. Cztery świątynie. Chcieli nazwać ją Dzielnicą Tolerancji. Ale powiedziałem im, że inne dzielnice będą niezadowolone, że niby nie są tolerancyjne. Nazywa się więc "Dzielnica Czterech Świątyń" - Dzielnica Przyjaźni. I przeszło. Tak ta nazwa przeszła do historii Wrocławia.

A ukoronowanie było w czasie 46. Kongresu Eucharystycznego w 1997 roku. Jak ja się namęczyłem! - co tu zrobić, żeby ci kardynałowie, te "fisze" kościelne i niekościelne, które przyjechały, zapamiętali, że Polacy są gościnni. Poszedłem do dyrektora hotelu Wrocław i proszę: Niech pan wykalkuluje najniższą cenę, bo my, Kuria Wrocławska, będziemy za wszystko płacić. Niech wiedzą, że jesteśmy gościnni, że mamy gest. I on się zgodził. I poszła fama. I do dziś dnia, gdy spotkam któregoś z kardynałów, którzy wtedy byli, wspominają o tym: ach, Wrocław, mówią. Bo oni przychodzili do kasy i słyszeli: zapłacono. Jedli, spali, a na koniec okazało się, że wszystko już zapłacone. Tak poszła z Wrocławia wieść, że Polacy są gościnni.

Takie gesty też w życiu pomagają - "spiritus wąchalitatis" to się nazywa po łacinie. Przyszło mi do głowy, żeby kard. Josephowi Ratzingerowi dać tytuł doktora honoris causa naszego Wrocławskiego Papieskiego Wydziału Teologicznego. Ale to bardzo uczony człowiek. Ma tych doktoratów z wszelakich uniwersytetów w bród. Myślę sobie, pójdę, a on powie: Dziękuję, to mnie nie interesuje, bo to taka pchła, co mi tam. No to będzie jak w mordę, lico w krasie, a ja jestem pyszny. Myślę sobie, zapytam Jana Pawła II. Jestem na jakimś posiłku, zaproszony przez papieża i mówię: Wasza Świątobliwość, czy wolno zapytać Waszej Świątobliwość w pewnej sprawie? A Papież do mnie: próbuj, Heniu. Więc przedstawiam mu, że on ma tyle tych tytułów... A papież na to po niemiecku: Sicher Kardinal: für die ganze deutsche Männer Breslau das ist Breslau - Drogi kardynale, dla każdego Niemca Wrocław to Wrocław, daj, nie odmówi. I rzeczywiście, nie odmówił i w roku 2000, w tysiąclecie diecezji, odbyła się ceremonia wręczenia tytułu.

To tak, jakby Ksiądz Kardynał otrzymał doktorat hc Uniwersytetu Wileńskiego...

Nie dadzą. Ale mam cztery, to już wystarczy.

Ilu świętych znał Ksiądz Kardynał osobiście?

Za świętego uważam abp. Romualda Jałbrzykowskiego, którego poznałem jako pięcioletni chłopak w 1928 r. Abp Jałbrzykowski miał na terenie archidiecezji wileńskiej s. Faustynę, ks. Sopoćkę i s. Wandę Boniszewską, stygmatyczkę. Gdy witałem go jako pięciolatek, on przyjechał, bo musiał sprawdzić prawdziwość przeżyć s. Wandy. Dla biskupa tylu mistyków to jest okropny ciężar. To jest krzyż, który przytłacza, bo trzeba odpowiedzieć na pytanie: czy to, co się dzieje jest prawdziwe, czy wydumane? Dlatego była powołana komisja trzech księży, którzy te jej przeżycia mistyczne sprawdzali. Z jednym z nich, ks. Rusznickim, repatriowaliśmy się z Wilna do Polski i opowiadał, jak ona przeżywała biczowanie Jezusa. Skóra pęka, krew płynie, sińce są, ale tych batów nie widać i nie słychać. No więc, co to jest? Reguły chrześcijańskiej moralności trzeba zachować, ale plecy musiała pokazać, żeby stwierdzić faktyczne razy.

Moja mama przyjaźniła się z s. Wandą. Ona była moją katechetką, przygotowała mnie do pierwszej spowiedzi i Komunii św. i ona przygotowała mnie do ministrantury. Chłopa takiego małego nauczyć tyle łaciny - musiała mieć wielką cierpliwość.

Potem widziałem na własne oczy s. Faustynę. To był przypadek zupełny. Rok 1934 i ona była w Wilnie. Wówczas został namalowany obraz Jezusa Miłosiernego. Z ciotką Anią, żoną brata mojej mamy, byłem na spacerze. Oni byli bezdzietni, więc czasem nas z siostrą "pożyczali".

Byliśmy na spacerze na Antokolu i widzę dwie zakonnice, one chodziły wówczas w wielkich pelerynach i ciotka mówi: Patrz na tę, na prawo, z nią rozmawia Pan Jezus. Na mnie nie zrobiło to większego wrażenia, bo niby z kim ma Pan Jezus rozmawiać, jak nie z zakonnicą?

To znaczy, że wieść o objawieniach rozniosła się za jej życia...

Tak, a później poznałem jej spowiednika, ks. Sopoćkę. W Wilnie jest piękny zwyczaj w czasie Triduum Sacrum w Wielkim Tygodniu, trzeba odwiedzić wszystkie kościoły, w których jest grób Pański, bo wtedy wiadomo na pewno, że za rok też przyjdziesz.

Ja chodziłem do szkoły podstawowej na ul. Wileńskiej, mieszkałem na Bonifraterskiej, niedaleko kościoła bonifratrów pod numerem 14. Zaszliśmy po drodze do kościoła św. Ignacego. Kiedyś był obok bardzo duży klasztor jezuitów, po kasacie stał się parafialny, a później był kościołem garnizonowym. Weszliśmy żeby "zaliczyć" groby. W Wilnie były zawsze bardzo bogate, w dali pobłyskiwała monstrancja. Tu wisiała jakaś czerwona materia, na pewnej wysokości ustawiono monstrancję, figura Pana Jezusa, dwie świece, trochę kwiatków. Nikogo nie było w kościele, no to my zaczęli krytykować: "Co to za grób? To nie grób". I wychyla się zza filara ksiądz. Myśmy głośno rozmawiali, krytykowali, więc mieliśmy pietra, że on nam da... A on powiedział: "Słuchajcie chłopcy, nie macie racji, bo Chrystus Pan umarł, ale zmartwychwstał, On jest Królem, który zmartwychwstał, dlatego trzeba Mu tron robić, a nie grób". Wycofaliśmy się, a jak wróciłem do domu pytam, co to jest za ksiądz? Że na nas nie krzyczał, a nam wytłumaczył wszystko. A oni powiedzieli: to ks. Michał Sopoćko pewnie.

Potem poznałem go, gdy byłem już klerykiem. On był otoczony przez Pana Boga szczególną opieką. Wszyscy wileńscy profesorowie siedzieli w obozie niemieckim, on - nie. Zamieszkał pod Wilnem, zatrudnił się jako ogrodnik w Czarnym Borze, zapuścił długą brodę. Po uwolnieniu z więzienia abp Jałbrzykowski nakazał nam rozjechać się po parafiach i przygotować dzieci do I Komunii, bo z powodu wojny miały cztery lata przerwy. Zostałem skierowany do Rudomina, to była parafia niedaleko Wilna. Proboszczem był stary farmaceuta, który przyszedł do seminarium mając 50 lat. Był farmaceutą w Rosji i prowadził na Syberii aptekę. Sybiracy powiedzieli mu: Na tych pigułkach to ty daleko nie zajedziesz. Załóż owczarnię, my mamy umowę z wojskiem, to od ciebie kupimy mięso i nam skóry sprzedasz. I posłuchał, opłaciło się i on przywiózł pięć kilo złota. Jak wybuchła rewolucja i on wracał na Wileńszczyznę, nikt po drodze tego złota nie znalazł. On poszedł do seminarium i co robi? Dał rektorowi te pięć kilo złota i mówi: "To na moje utrzymanie. Jak będę nie nadawał się, to mnie wyrzucicie, a złoto zostanie u was". Fajny chłop!

Przechodzimy więc obok Czarnego Boru, tam był klasztor szarych urszulanek. I słyszymy, jak ktoś mówi cieniutkim głosem: Ave Maria, gratia plena, Dominus Tecum. "Co to jest?" - pytam. "No jak to, nie znasz różańca? A wiesz, że tu Sopocko się przechowuje?" "No właśnie się dowiedziałem". Potem jako biskup - administrator apostolski w Białymstoku - podniosłem go do godności kanonika rzeczywistego Kapituły Wileńskiej. Czasem widzi się go w tym stroju na fotografiach.

Chyba bardzo cierpiał z powodu notyfikacji, zakazującej szerzenia orędzia o Miłosierdziu Bożym?

Tak, czuł się osamotniony. A ponadto był 300-procentowym abstynentem - nie pił, nie częstował i w swojej obecności pić nie pozwalał. W towarzystwie grona profesorskiego, jak były imieniny i wznoszono toast, to wstawał i wychodził. Był na cenzurowanym.

To on słuchał mojej spowiedzi przed święceniami diakonatu. Znał mnie z Wilna, więc mieliśmy platformę porozumienia. Ale zawsze mówił do kleryków: "A jednak miłosierdzie Boże zwycięży". Trochę seplenił, a był wykładowcą od nauki kaznodziejskiej. "Proszę księdza, proszę mówić «szy»". Trochę się z niego podśmiewaliśmy. To bardzo wielki święty. I Jan Paweł II. Poznaliśmy się w 1954 na KUL-u, on był profesorem, a ja studentem. Słyszałem o nim bardzo dużo. Imponował, że ma wzięcie u studentów.

Byłem z nieżyjącym biskupem Stefanem Barełą z Częstochowy i biskupem Janem Wosińskim z Płocka. Ja mówię do nich: "Poznajcie mnie z Wojtyłą". Umówiliśmy się na spotkanie przed salą wykładową. Czekamy, on przyszedł parę minut przed wykładami, więc mnie przedstawili. Pamiętam, co powiedział ks. Wojtyła: "A ja nigdy nie byłem w Ostrej Bramie". Był rok 1954, więc powiedziałem: "Będzie trudno". Podchodzi do naszej grupy studentka. Był wtedy zwyczaj na KUL﷓u, że czy ktoś w sutannie, czy habicie, studenci mówili "kolego", "koleżanko". A ona mówi: "Koledzy, jak tu trafić do prof. Wojtyły?" "Którego Wojtyły tobie trzeba?" - pyta Jaś Wosiński. "No, profesora". A Stefan Bareła mówi: "To ty nigdy nie byłaś na jego wykładzie?" Ona na to: "Bardzo ciężki". "To po co ci on potrzebny?" "Chodzi o wpis do indeksu". A Wojtyła tam stoi. I wtedy mi zaimponował, bo wie pani, co powiedział? "Koleżanko, daj ten indeks, może coś się da zrobić" No i wpisał jej. Jak ona się zorientowała, że to on, uciekła, nawet nie powiedziała "dziękuję". Jaki szacunek dla człowieka, nawet tego, który błądzi, nawet tego, który zachowuje się nie bardzo comme il fault.

Jaś Wosiński to był surowy ksiądz. Mówi do Wojtyły: "Coś ty zrobił, przecież ona nie była na żadnym wykładzie?" A on: "Ja ją przecież na egzaminie spotkam, to przycisnę". Od niego nauczyłem się, że przy każdym człowieku jest Bóg i Bóg każdego akceptuje, bo dał nam duszę nieśmiertelną, stworzoną na obraz i podobieństwo Boże. Warto żeby o tym pamiętali wielcy tego świata i zwykli ludzie.

Tylu świętych w najbliższym otoczeniu! Pan Bóg dobrze zaopiekował się Księdzem Kardynałem.

Często Mu za to dziękuję. I gdy dumam o życiu, wciąż wracam do tego, że najważniejszą istotą na świecie w planach Boga Wszechmogącego jest człowiek. Człowiek w znaczeniu: ojciec i matka. Dlatego gdy Adam chodził po tym pięknym raju jakiś osowiały, to stworzył jeszcze Ewę. I powiedział do nich: "Rozmnażajcie się, a jak dorośniecie czyńcie sobie ziemię poddaną". Na mnie osobiście robi wrażenie, że nie powiedział: "Bądźcie wdzięczni", czy coś takiego, czyli najważniejsze to jest być, powoływać nowe byty do istnienia i czynić sobie ziemię poddaną, czyli korzystać ze zdolności, z talentów, rozumu. Dlatego kiedy pod sercem matki jest pierwsza żywa komórka, zadatek przyszłego człowieka, to Pan Bóg bardzo na to czeka i cieszy się - obdarza malucha duszą nieśmiertelną, stworzoną na Boży obraz i Boże podobieństwo.

Najważniejszy człowiek to jest ojciec i matka, nie papież, nie biskup, nie prezydent, nie minister. Powinno się więc bardzo uważać, aby do małżeństwa przygotować ludzi w sposób właściwy. I tutaj Kościół ma duże zasługi. Pamiętam jak proboszcz w Szudziałowie, gdzie byłem wikarym, przyjmował na zapowiedzi: "A wy już dorośli? Będziecie żyć ze sobą naprawdę, czy potem chcecie się rozejść? Bo jak tak, ślubu nie będzie". Przepytywał z katechizmu. Szczęście każdego z nas w dużej mierze zależy od tego, co otrzyma w dzieciństwie.

Ksiądz Kardynał włączył się do krucjaty różańcowej za Polskę. Dlaczego?

Ponieważ modlitwa różańcowa w naszej rodzinie jest bardzo starym zwyczajem. Nie wypada mi mówić o moim rytmie, ale każdego dnia odmawiam trzy części różańca. Jak się obudzę w nocy, a wstaję ok. godziny czwartej, to odmawiam pierwszą część różańca świętego. Różaniec odmawiam z dawien dawna, a Koronkę od półtora roku, takie dosyć intensywne natchnienie to było, żeby modlić się za umierających. O godz. 15. jest Godzina Miłosierdzia - odmawiam drugą część, a dzień zamykam trzecią częścią i po każdej części jest Koronka za konających.

Dlaczego lubię modlitwę różańcową? Ja nie mam jakichś wzlotów mistycznych, objawień, nigdy tego nie miałem, dlatego ważny jest dla mnie konkret, wypowiadany w słowie. Czuję, że gdy odmawiam modlitwę różańcową, nie jestem sam, a jest Ona - Niepokalana Dziewica, jesteśmy razem. Jak można kochać Polskę samemu? Trzeba kochać Polskę z Królową naszego narodu. I dlatego się zdecydowałem przyłączyć do krucjaty, gdy wyczytałem zaproszenie w jakiejś gazecie. Jak trzeba się za Polskę modlić, no to ja gotowy.

Co porabia emerytowany kardynał?

Mówiąc żartobliwie, biskup składa się z duszy i kalendarza. A ponieważ mieszkam na Śląsku 35 lat, znajomości są rozległe, mam co robić. Spotkałem tutaj ludzi ogromnie ciekawych. Wypędzeni ze Wschodu, ze swoich posiadłości, rozumiałem ich wspaniale. Ale czym mnie zachwycili? - Że gdy przyszli tutaj, do Wrocławia, a to były ruiny, nie usiedli, nie zaczęli płakać, że takie nieszczęście ich spotkało, że tam zostawili wszystko - całe, zdrowe i dobre, a tutaj trzeba zaczynać od nowa, tylko zabrali się do roboty. Opowiadano mi, jakim powodzeniem cieszył się "Miś", pierwsza powojenna lodziarnia we Wrocławiu, która gdzieś w zakamarku zburzonej kamienicy zaczęła produkować lody. Wszyscy byli szczęśliwi, że zaczyna się robić normalnie.

Dlatego zaczynam montować z władzami Święto Dziękczynienia. Dzień pamięci tych, którzy tu przyszli i nadali rytm.

Wygląda Ksiądz Kardynał na osobę szczęśliwą.

Dziękuję za takie podsumowanie starego emeryta. Mam 88 lat, umierać nie chcę, nie pora, jeszcze trzeba troszkę pożyć i popracować. Pomodlić się. Mój dziad umarł mając 97, tata mając 93, a pradziad, który witał Napoleona - 107.

***

Kard. Henryk Gulbinowicz urodził się 17 października 1923 roku w Szukiszkach, w archidiecezji wileńskiej. Wyświęcony na kapłana został 18 czerwca 1950 roku w Białymstoku, w 1970 roku został mianowany administratorem apostolskim w Białymstoku, konsekrowany 8 lutego 1970 roku. Metropolitą wrocławskim został mianowany w 1975 roku. Ingres do Katedry wrocławskiej odbył się 2 lutego 1976 roku. Kardynałem został 25 maja 1985 roku. Funkcję metropolity wrocławskiego kard. Gulbinowicz pełnił do 2004 r., kiedy to osiągnął wiek emerytalny.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Kard. Gulbinowicz: Nie pora umierać
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.