Kościół jak ze sceny "Gry o tron"
Ktoś podesłał mi linka do końcowej sceny trzeciej serii "Gry o tron". Opatrzył ją komentarzem-refleksją: "Patrząc na tę scenę, pomyślałem sobie o moim Kościele".
Skupieni na sobie często nie zdajemy sobie sprawy, jak niewielkie pojęcie mają dziś ludzie o Kościele. Także o sposobie jego funkcjonowania. Z drugiej strony, czasami z najmniej spodziewanych ust można usłyszeć spostrzeżenia zaskakujące swą trafnością, biorąc pod uwagę nikłe zaangażowanie w życie Kościoła tych, którzy je wypowiadają.
Zapytał mnie niedawno ktoś całkiem serio: "Czy w Kościele istnieje coś takiego, jak świadoma i konsekwentnie realizowana polityka kadrowa?". Błyskawicznie streściłem w odpowiedzi wskazania, jakie kwestii doboru kandydatów do biskupstwa w czerwcu br. otrzymali od Franciszka nuncjusze z całego świata (pisałem o tym na portalu DEON.pl w komentarzu "Przepis na biskupa"). Pytający nie czuł się usatysfakcjonowany. Co gorsza, doszedł do wniosku, że skoro nowy papież zaledwie kilka miesięcy po wyborze musi mówić o takich "oczywistościach", to znaczy, że sprawy mają się nienajlepiej. Poza tym zgasił mój entuzjazm uwagą: "Moje pytanie dotyczyło nie tylko nominacji biskupich, ale wszelkich personaliów w Kościele, jako instytucji. A więc chodziło mi także o nominacje na szefów wszelkich kościelnych instytucji, o proboszczów i wikariuszy". Widząc moją zakłopotaną minę dodał: "Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę, iż w Kościele konsekwencje błędnych decyzji personalnych trwają o wiele dłużej niż w innych instytucjach. Czasami stulecia".
Nie muszę podejmować w Kościele żadnych decyzji personalnych. Pewnie dlatego dość łatwo mi jest wypisywać na Facebooku emocjonalne pokrzykiwania w rodzaju "nie cierpię amatorszczyzny w Kościele, a tym bardziej wykonywanej w imieniu Kościoła", co mi się zdarzyło niespełna miesiąc temu. O wiele trudniej jest zapytać księdza nowo mianowanego na szefa jakiejś kościelnej instytucji, który dotychczas z zakresem jej działalności nigdy nie miał do czynienia: "Słuchaj, dlaczego się zgodziłeś przyjąć funkcję, stanowisko, skoro w ogóle się na tym nie znasz?". Przez ćwierć wieku zdobyłem się na takie pytanie może z dziesięć razy. Zawsze słyszałem dokładnie tę samą odpowiedź: "Biskupowi się nie odmawia, przecież ślubujemy posłuszeństwo", a w uzupełnieniu zwykle padały zdania odwołujące się do działania Ducha Świętego w Kościele. Obserwując opłakane efekty aktywności niektórych z nich, można by zacząć mieć tu poważne wątpliwości w wierze. Na szczęście pozostali (czyli większość), podjęła trud zdobywania od podstaw wiedzy i umiejętności w kompletnie im dotąd nieznanych dziedzinach i już po dwóch, trzech latach w miarę swobodnie i kompetentnie wypełniali powierzone im zadania.
Dokładnie raz w życiu odważyłem się zapytać biskupa, dlaczego na szefa mocno wyspecjalizowanej instytucji diecezjalnej powołał kompletnego dyletanta. Hierarcha, który nie był moim przełożonym, odpowiedział wyrwanym z kontekstu cytatem z Ewangelii: "Nie mam człowieka", po czym odbyliśmy dość długą rozmowę, w której przewijały się dwa wątki. Pierwszy dotyczył wiedzy biskupa diecezjalnego na temat zdolności, wiedzy, talentów i możliwości pracujących w diecezji księży. Drugi zahaczał o kwestię zaangażowania świeckich w Kościele i możliwość powierzania im odpowiedzialnych, kierowniczych funkcji w kościelnych instytucjach.
Otrzymałem niedawno relację z parafii, w której nastąpiła dość nietypowa zmiana proboszcza - z młodszego na starszego. Nieco ponad rok po tej zmianie jedna z parafianek z entuzjazmem opisała swoiste "przebudzenie", jakie nastąpiło w lokalnej wspólnocie. "Nareszcie biskup zrozumiał, jakiego duszpasterza potrzeba w takiej parafii, jak nasza" - podsumowała swoją opowieść.
Mniej więcej w tym samym czasie ktoś podesłał mi linka do końcowej sceny trzeciej serii "Gry o tron". Opatrzył ją komentarzem-refleksją: "Patrząc na tę scenę pomyślałem sobie o moim Kościele. O tym, jak bardzo my, wierni, pragniemy w nim wielkości, odwagi, jak bardzo oczekujemy na różnych poziomach kościelnej egzystencji kogoś, kto nas zrozumie, kto nas poprowadzi, kto nas pociągnie, za kim będziemy chcieli i potrafili iść z zaufaniem. Tymczasem nasz Kościół raz po raz obdarza nas, zwykłych katolików, funkcjonariuszami, urzędnikami, odhaczającymi i odwalającymi byle jak swoje obowiązki. Czy tak musi być?".
Nie oglądałem ani jednego sezonu "Gry o tron". Ale chyba rozumiem, na czym polega to katolickie "pragnienie wielkości".
Skomentuj artykuł