Księża między młotem a kowadłem
Pod koniec czerwca tego roku mój proboszcz na parafialnych stronach internetowych opublikował dekret miejscowego biskupa ordynariusza przenoszący go do innej parafii. Z lakonicznego i napisanego fatalną polszczyzną dokumentu wynikają dla niego trzy sprawy: gdzie mieści się nowa parafia, że ma się w niej zainstalować już za 10 dni i że głównym jego zadaniem na nowej placówce ma być "dzieło wyposażenia świątyni".
Nie będę się pastwił nad formą i treścią dekretu. Dość powiedzieć, że lektura tego tekstu jest przykra. Naturalnie biskup ma prawo przenosić księdza, a ksiądz ma obowiązek temu się podporządkować. To zrozumiała sprawa, która wpisana jest w powołanie kapłańskie. Jednak przy tej okazji dotarło do mnie ze zdwojoną siłą to, w jak trudnej pozycji są księża, z którymi na co dzień spotykamy się w swoich parafiach.
Gdy przychodzą do nowej parafii, wystawieni są na ocenę wiernych. Co zmieni, jakie kazania mówi, czy politykuje, na co będzie zbierał pieniądze, jakim samochodem jeździ, czy ma gosposię i w jakim wieku, a nawet w jaki sposób się porusza i jak gestykuluje. Ksiądz dobrze wie, że będzie uważnie obserwowany, oceniany i wszystko, co zrobi, będzie szeroko komentowane. Chcąc nie chcąc wytwarza się presja ciążąca na księdzu. Tym bardziej, że niejednokrotnie jego zachowania i decyzje będą oceniane nie tylko słowem ale i poziomem wypełnienia niedzielnej tacy.
Z drugiej strony ten sam ksiądz podlega władzy w Kościele. Jest biskup, kanclerz kurii, dziekan. Jego praca tam też jest oceniana, przełożeni zlecają mu jakieś zadania i dodatkowo wymagają finansowego rozliczenia z jakiegoś procenta dochodów. Czasem zdarza się tak jak w przypadku mojego byłego proboszcza - dostają kilka dni na spakowanie całego swojego dotychczasowego życia i przeniesienie się w zupełnie nowe miejsce.
A przecież dopiero co okrzepł na starej placówce, dopiero co jego ciężka trzyletnia praca zaczęła przynosić wymierne efekty, poznał ludzi, a oni jego, zaczął czuć się jak u siebie. Presja wiernych zmalała do tego stopnia, że była już niezauważalna. Wypracował sobie idealne warunki do pracy duszpasterskiej. A tu nagle z góry otrzymuje dyspozycję, że ma to w mig porzucić i szykować się do nowych celów, a w szczególności "dzieła wyposażenia świątyni". Tam przecież czeka go znowu to samo - poznawanie wszystkiego od zera, nowi ludzie, którzy znowu zaczną go oceniać i wywierać presję itp. Może więc nie warto się starać w tym nowym miejscu, bo i tak mnie za kilka lat rzucą gdzie indziej?
Rozmyślając nad historią tego jednego księdza - usytuowanego pomiędzy wiernymi a kurią jak między młotem a kowadłem - z coraz większym zrozumieniem spoglądam na historie księży z alkoholem, kobietą czy nawet samobójstwem w tle. Nie żeby trudna sytuacja ich usprawiedliwiała, to nie, powołanie kapłańskie jest po prostu trudne i o tym powinni byli wiedzieć. Jednak jeśli ksiądz natrafi na mur presji i niezrozumienia zarówno ze strony władzy jak i świeckich, i jeśli seminaryjna edukacja nie przygotowała go na taką sytuację, to faktycznie dużo łatwiej popaść w nałogi i szukać pomocy gdzie popadnie.
Mój były proboszcz zachował się z klasą. Oprócz opublikowania owego dekretu w internecie nie powiedział ani słowa. Zaprosił parafian na pożegnalnego grilla, spakował się naprędce i odjechał w ślad za swym powołaniem do nowych zadań. Życzę mu, żeby oprócz tego "dzieła wyposażenia świątyni" z Bożą pomocą owocnie czynił dzieło prowadzenia nowych parafian do zbawienia.
Skomentuj artykuł