Księża na Księżyc
Dlaczego niedzielne kazanie zapominamy jeszcze przed komunią, a z księdzem rozmawiamy tylko o sprawach z Księżyca? Nauczyciel i ojciec kapłana zadaje pytanie o jakość przygotowania księży do rozmowy z drugim człowiekiem.
Nie, nie podpisuję się pod tym hasłem, przeczytanym na jakiejś ścianie w Trójmieście. Jednak kiedy młodzi ludzie opowiadają mi o swoich kontaktach z niektórymi kapłanami i katechetami - w szkole, kościele, podczas kolędy - kiedy słucham i obserwuję tychże podczas mszy "młodzieżowej", wtedy często parafrazuję sobie to hasło. Zamiast "Księża na Księżyc" - "Księża z Księżyca". Z Księżyca albo z Marsa, a może (bogata polska frazeologia!) "urwali się z choinki".
Wiele już napisano o niemocy komunikacyjnej, która nie pozwala księżom nawiązać szczerego kontaktu ze światem młodych ludzi, którzy zdają się wołać do swoich kapłanów: Halo, tu Ziemia! Zejdźcie do nich na Ziemię, drodzy księża! Do Ziemian, szczególnie tych młodych, trudno dotrzeć połajankami, przykładami, jeżeli nie z Księżyca, to ze średniowiecza lub Planety Teologii, wykładami z cyklu: "Zobaczcie, jaki jestem mądry" (zamiast: "Zobaczcie, jakie to proste/piękne/dobre") i taką wizją naszej planety, która w świadomości młodych Ziemian dawno nie istnieje.
Że tak jest pisano wielokrotnie, że trzeba mówić językiem planety, na którą przybyliśmy, a przynajmniej rozumieć, że taki (poza naszym) też istnieje - pisaliśmy w naszym kwartalniku równie często. Może warto więc teraz zastanowić się, dlaczego tak się dzieje? Dlaczego niedzielne kazanie zapominamy jeszcze przed "Barankiem Bożym" (chyba że mama będzie odpytywać - wtedy trzeba jakoś zapamiętać to czy owo), a myśląc o nadchodzącym spotkaniu kolędowym, wydajemy z siebie żałosne westchnienie? Dlaczego księża co niedziela mówią do ludzi, a nie potrafią na co dzień rozmawiać z człowiekiem?
Przyczyna pierwsza - zaburzenia komunikacyjne: "Ziemia, nie słyszymy was!" Często bywa tak: chłopak dorasta w małej miejscowości. Jest wrażliwy, dobry, introwertyczny, refleksyjny, pobożny. Nie gra w piłkę, nie lubi pomagać tacie w pracach domowych. Lubi czytać. Ma więc niewielu kolegów. Ale chętnie chodzi do kościoła, służy do mszy. Kim będzie? Księdzem, decyduje rodzina; spełnią się marzenia, jeśli nie rodziców, to dziadków. Po maturze chłopak idzie do seminarium duchownego. Tam, sześć lat zamknięty w pokoju z trzema takimi jak on, nie musi już kontaktować się z planetą Ziemią, której za dobrze nie zna. Jeżeli ma szczęście, nauczy się tam, jak głosić kazania. Głosić kazania, niekoniecznie porozumiewać się z ludźmi, rozmawiać z nimi. Zostaje księdzem, a tu niespodzianka - będzie uczył w szkole! Będzie uczył takim samych młodych ludzi jak jego koledzy sprzed lat!
Przyczyna druga - brak powołania... do pracy w szkole. Przecież wielu duchownych - myślicieli, mistyków, filozofów - może spełniać się w zaciszu scriptorium. Ale nie mają wyboru - muszą katechizować w pobliskim gimnazjum. Bo bycie księdzem oznacza też pracę w szkole, a tym samym - kontakt z uczniem, jego niewyparzonym językiem, ale i problemami, rozterkami, piekłem dojrzewania. Nie będzie łatwo.
Przyczyna trzecia - niewłaściwy kierunek lotu. Często, wyobrażając siebie w roli przyszłego księdza czy nauczyciela, umiejscawia się naprzeciw wypełnionego ludźmi kościoła lub uczniami sali lekcyjnej. Że będzie księdzem dla wszystkich, a swe słowa będzie kierować do wszystkich. Może jednak lepiej wyobrazić sobie nie ludzi, a osoby - te wątpiące, będące w innej sytuacji niż "wszyscy", ucznia niesfornego, ucznia, który nie rozumie, choć "wszyscy" zrozumieli.
Można by te przyczyny usunąć, gdyby nie przyczyna nadrzędna - brak odpowiedniego przygotowania
Oczywiście, księża i katecheci jako ludzie wykształceni szybko orientują się, że nawet po studiach trzeba wiele się uczyć, aby podołać powołaniu, nawet mimo niekorzystnych uwarunkowań osobistych, więc w pewnym sensie trzeba "zaprzeć się samego siebie". Osobie świeckiej jest łatwiej - jeżeli przeceniła swoje możliwości lub czego innego spodziewała się po rzeczywistości, jaką zastała w wymarzonej branży - może zmienić zawód. Ksiądz nie może.
Znam wielu duchownych, którzy kończą kursy, czytają, szukają pomocy, bo rozumieją, że sam zapał nie wystarczy - potrzebna jest jeszcze konkretna wiedza, umiejętności. Mam jednak również inne doświadczenia - wielu uważa, że samo bycie księdzem daje im życiową i zawodową mądrość, jakiej nie mają osoby świeckie, a zwrócenie się z prośbą o pomoc, choćby radę, graniczy wręcz z upokorzeniem. I zamykają się w kościele i na plebanii niczym w twierdzy, czekając tam na wiernych, których można prowadzić, powtarzając z ambony niczym mantrę zdanie, że "nie ma wierzących niepraktykujących", więc w zasadzie poza tymi, którzy przyszli do świątyni, nie ma z kim gadać. A przecież są ci wątpiący, poszukujący, wrodzy, zdezorientowani, potrzebujący rozmowy, porady, słowa i Słowa…
Z pewnością księża mają w sobie tyle ducha, żeby włączyć się w normalne życie, ale nie mają przygotowania, również psychologicznego, doświadczenia, otwartości. "Zawodówki dla księży" - tak seminaria duchowe określił jeden z zakonników (zakończył swoją edukację w wieku, w którym jego rówieśnicy "diecezjalni" obejmowali swe pierwsze probostwa).
Mocno powiedziane, może jednak jest w tym trochę racji - może zamiast przygotowywania do "zawodu" i umacniania w przekonaniu, że resztę "załatwi" samo bycie księdzem, lepiej jest przygotowywać przyszłego kapłana do bycia z człowiekiem - pojedynczym, każdym (nawet takim palikotowatym), wszędzie i w każdej sytuacji?
Skomentuj artykuł