Kto kogo prowadzi?
W klerykalizmie utwierdzają księży niejednokrotnie sami wierni. Dzieje się to, według mnie, w sposób bardzo niewinny, czasami po prostu niezauważalny. "Niech się ksiądz pomodli za moją córeczkę, bo księdzu tak trochę bliżej do Pana Boga". I sprawa załatwiona.
Łatwo jest uwierzyć księdzu w to, że bez niego Kościół się zawali. "Wszystko przeze mnie się stało, a beze mnie nic się nie stało z tego, co się stało". Te słowa chyba dobrze ujmują istotę myślenia klerykalnego. Przecież muszę mieć na wszystko oko. Przede wszystkim kontrola. Nikomu nie można ufać. Chcesz coś zrobić dobrze, zrób to sam. To ja tu jestem specjalistą od Bożych spraw. Ja tu rządzę. A wy, owieczki, idźcie pokornie za waszym duszpasterzem.
Niestety, w klerykalizmie utwierdzają księży niejednokrotnie sami wierni. Dzieje się to, według mnie, w sposób bardzo niewinny, czasami po prostu niezauważalny. "Niech się ksiądz pomodli za moją córeczkę, bo księdzu tak trochę bliżej do Pana Boga". I sprawa załatwiona. Ksiądz się pomodli. Może i nawet Mszę Świętą odprawi. A ja pytam: skąd ta pewność, że księdzu bliżej do Boga? Owszem, jest on szafarzem sakramentów i pierwszym świadkiem działania Boga w tych świętych znakach. Co więcej, jest narzędziem, przez które On działa! Ale przede wszystkim jest chrześcijaninem, który zmaga się ze swoim powołaniem do świętości.
Zdaje się jednak, że w rozumieniu wielu osób ksiądz jest pośrednikiem pomiędzy Bogiem a ludźmi, że oni sami nie mają możliwości bezpośredniego spotkania ze Zbawicielem. A przecież to teologiczna bzdura! "Albowiem jeden jest Bóg, jeden też pośrednik między Bogiem a ludźmi, człowiek, Chrystus Jezus" (1 Tm 2,5). Nie kapłaństwo, lecz chrzest daje każdemu z wyznawców Chrystusa bezpośredni dostęp do Niego. Prezbiter jest sługą wobec wspólnoty Kościoła. Sprawując sakramenty, służy każdemu wiernemu z osobna podczas jego osobistego spotkania z Panem.
Spory teologiczne z wiernymi. Oj, jak ja to lubię! Lubię, jeśli są to rzeczywiście spory, w których padają konkretne teologiczne argumenty oparte na źródłach, a nie jest to przepychanka słowna (by nie powiedzieć: pyskówka) pomiędzy tym, co rzeczywiście teologia mówi, a tym, co komuś się wydaje, że mówi lub mówić powinna. Niestety, zderzenie z betonem teologicznych mądrali może utwierdzić niejednego księdza w jego klerykalizmie. Ja nauczam, wy się uczcie! Ja posiadłem wiedzę, wy chłońcie to, co wam przekazuję!
W ten sposób pogłębia się jedynie podział pomiędzy klerem a świeckimi. Trudno odmówić księdzu, który przecież w seminarium zdobył teologiczne wykształcenie, roli nauczyciela we wspólnocie Kościoła i specjalisty w dziedzinie teologii. Ludziom świeckim też nie można odmówić prawa do teologicznych poszukiwań. Dopóki jednak relacja nauczyciel-uczniowie nie będzie cierpliwym dialogiem stron świadomych własnej ograniczoności, dopóty nie przyniesie ona korzyści żadnej z nich. Uprzedzeni uczniowie nie będą interesować się tym, co mówi nauczyciel, i jego nauki nie przyjmą. Natomiast nauczyciel, którego nikt o nic już nie pyta, stanie się sfrustrowanym belfrem, który stracił zainteresowanie tym, czego sam naucza.
Z własnego doświadczenia wiem, że po latach spędzonych w seminarium, trudno jest się odnaleźć w rzeczywistości, którą samemu trzeba zaplanować i uporządkować. W seminarium wszystko było ustalone: godziny modlitw, posiłków, wykładów, odpoczynku. O niewiele trzeba było martwić się samemu. Zrozumiałe, bo przecież seminarium ma być czasem uprzywilejowanym, w którym kandydat na prezbitera rozwija się duchowo, intelektualnie czy pastoralnie. Jednak w zderzeniu z rzeczywistością parafialną, która następuje po otrzymaniu święceń, najbardziej cierpią zazwyczaj sfery duchowa i intelektualna. Wiele zajęć, obowiązki na parafii, a często też w szkole, do tego stres - i niejeden staje się bardziej "władcą pilota" niż księdzem. Nie ma księdza, który się nie modli, bo robi to przynajmniej wtedy, gdy sprawuje sakramenty. Obawiam się jednak, że są księża, którzy modlą się mało. A jestem niemalże pewien, że są księża, którzy po ukończeniu seminarium w ogóle już nie pogłębiają wiedzy teologicznej.
Skąd bierze się klerykalizm? Trudno jest mi wskazać jedno źródło. Problem tkwi chyba w tym, że nie znamy dokładnie swoich miejsc we wspólnocie, którą wspólnie przecież wszyscy tworzymy. "Dlaczego Kościół robi to czy tamto, naucza tego czy tamtego?". Tego typu pytania zadawane mi często przez ludzi świeckich bardzo dobrze ukazują ten problem. Świeccy często nie czują się Kościołem. Księża natomiast zbyt często czują się jego najlepszą częścią. Zapominamy, że Kościół to my wszyscy, ochrzczeni w imię Trójcy, i że jesteśmy w nim jedni dla drugich. Mamy się w nim nawzajem "zawstydzać" osobistą bliskością z Bogiem, prowadząc w ten sposób jedni drugich do świętości. Ktoś powie: utopia. Odpowiem: wyzwanie.
ks. Mateusz Tarczyński - kapłan archidiecezji gdańskiej, student teologii dogmatycznej na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie, redaktor naczelny portalu tozsamosc.net
Skomentuj artykuł