Małżeństwo - kiepska droga do świętości
Jak być świętymi, kiedy rano nie zrywamy się, by wyrecytować jutrznię, ale po to, by w locie dać sobie buziaka, a wieczorem zamiast adoracji Najświętszego Sakramentu adorować zegar i z tęsknotą wypatrywać, kiedy wybije 20:00 zwiastująca błogą ciszę i możliwość pobycia wreszcie razem, w cztery oczy?
Jakiś czas temu, wciągu 24 godzin dowiedziałam się o nagłej śmierci dwóch znajomych. Przybita mówię do męża:
- Wiesz, najbardziej w życiu boję się dnia, w którym umrzesz - w odpowiedzi usłyszałam:
- Najbardziej bój się o swoje zbawienie.
Bum. Chlast po twarzy. Obuchem w głowę. No tak! Jasne. That's the point!
Dam sobie rękę uciąć, że pytając niedzielnego katolika o to, co jest nadrzędnym celem sakramentalnego małżeństwa, usłyszę: zbawienie. Strzał w dziesiątkę. Oczywista sprawa.
Ale gdyby tak podrążyć w sercu głębiej, to myślę, że w sporym procencie wiernych jest przekonanie, utrwalone fiksatorem XX-wiecznej tradycji Kościoła, że jeśli już wygrawerować komuś "św." przed imieniem i nazwiskiem, to tylko za jego własne zasługi, np. św. Jan Kowalski, męczennik, mąż Marii Kowalskiej, albo św. Genowefa Struna, mistyczka, żona Brunona Struny. Bo "świętość" jako wspólnie zdobyte, małżeńskie, duchowe Mount Everest przez wieki nie było promowane i doceniane w Kościele.
Pierwsze małżeństwo, którego drogą do świętości była obopólna miłość, zostało wyniesione na ołtarze dopiero w 2001 roku! Szok? A jakże!
Z jednej strony na świętych kartach Pisma, czarno na białym, napisane jest, że to Bóg zapragnął, by kobieta i mężczyzna byli jednym ciałem, by ich związek był nierozerwalny, że to właśnie w tej małżeńskiej, miłosnej relacji Chrystus działa swoją łaską, uświęcając słabość człowieka i jego wielkie pragnienia, że to miłość męża i żony jest jak miłość Chrystusa i Kościoła.
A z drugiej strony w praktyce małżeństwo jawi się jako kiepska droga do świętości. Ksiądz, zakonnica - jakoś tak naturalnie kojarzą się z potencjalnymi świętymi, ale że my, świeccy małżonkowie?
Bo jak być świętymi, kiedy rano nie zrywamy się, by z podziałem na chóry wyrecytować jutrznię, ale po to, by w locie dać sobie buziaka, wrzucić coś na ząb, ubrać dzieci i nie zwariować przy tym, potem spędzić urocze kilka godzin w korpo, a wieczorem zamiast adoracji Najświętszego Sakramentu adorować zegar i z tęsknotą wypatrywać, kiedy wybije 20:00 zwiastująca błogą ciszę i możliwość pobycia wreszcie razem, w cztery oczy?
Wszystkie te nasze codzienne problemy, pobożne osiągnięcia, bo udało się wspólnie odmówić Koronkę, bo pamiętaliśmy, żeby pobłogosławić całą ferajnę przed wyjściem z domu - wydają się tak małe i błahe, takie nieświęte, minimum z minimum.
Może dlatego tak wielu małżonków próbuje doszyć życie klasztorne do swojego małżeńskiego poletka. A potem słyszymy na kazaniach anegdotki z życia wzięte o pani Ani, która dwa razy dziennie przystępowała do Komunii, prężnie działała w każdej przyparafialnej wspólnocie, modląc się za swojego chłopa drania, który narzekał, że w domu ma zakonną dewotkę, a nie żonę. Może dlatego, bo ta małżeńska proza wydaje się gruntem wyjałowionym, na którym nie wyrośnie nic świętego.
Tymczasem Bóg zbawi nas w tym miejscu, w którym nas postawił, w tej roli, którą podjęliśmy się realizować. W przypadku małżeństw jest to domowy Kościół.
Będziemy sądzeni z miłości. W małżeństwie mamy przed sobą bardzo konkretne wyzwanie: kochać się wzajemnie. I to w konkrecie: w tym staniu przy garach, w czułych SMS-ach, które mówią "kocham Cię", w chorobie, we wspólnej modlitwie, w nocnym czuwaniu przy łóżeczku dziecka, w nadgodzinach, żeby spłacić długi, w oddanym seksie, w 15-minutowej rozmowie o rzeczach dla nas istotnych, we wspólnych marzeniach i celach. Czyli w tym wszystkim, co jest składową naszej małżeńskiej jedności.
Bóg zbawi nas pod naszym wspólnym dachem. Obyśmy chcieli, najbardziej na świecie, wejść do nieba, trzymając się za ręce. Razem.
Skomentuj artykuł