Między hurraoptymizmem a katolickim hejtem

(fot. facebook.com/Centrum.Mysli.Jana.Pawla.II)

Napiszę to wprost - czasem trzeba się postawić, choć dobrze by było żeby "nad naszą asertywnością nie zachodziło słońce" (tak, to parafraza).

Kilka dni temu w Warszawie rozpoczął się Dziedziniec Dialogu, zorganizowany w formie dyskusji wierzących i niewierzących wokół zagadnień społecznych, politycznych, kulturowych i religijnych. Inicjatorem przedsięwzięcia w stolicy jest kard. Kazimierz Nycz.

Przy tej okazji hierarcha w rozmowie z Katolicką Agencją Informacyjną stwierdził, że można rozmawiać bez emocji, bez krzyku i merytorycznie przekonywać siłą argumentów a nie argumentem siły: "Nie da realizować zadań - które Stwórca powierzył człowiekowi - bez dialogu i rozmowy z inaczej myślącymi, bez rozmowy wierzących z niewierzącymi oraz z ludźmi innych wyznań i religii".

DEON.PL POLECA

Zgadzam się z tą opinią, choć zdaję sobie sprawę, że w praktyce, szczególnie w tym "segmencie" opinii publicznej, który dziś żywi się przede wszystkim emocjami i bardzo prostym przekazem - jest to utrudnione. Jest to niepokojący symptom naszych czasów, który znacznie utrudnia rzeczową dyskusję w przestrzeni publicznej. I nie tak rzadko sam na własnej skórze - choćby przez udział w rozmowach na portalach społecznościowych - przekonuję się zarówno o pozytywach, jak i mankamentach tych szybkich i skrótowych form dyskutowania. Myślę nawet bardziej o własnych słabych stronach stylu rozmawiania, niż cudzych.

W ostatnich tygodniach odżyły rozmowy o tym, w jaki sposób ludzie Kościoła w Polsce "dyskutują ze światem". Z całą pewnością mamy do czynienia z wieloma różnymi modelami dyskusji/wypowiedzi. Sytuacja nie jest zero-jedynkowa. Gdyby zbudować szeroką skalę z jednej strony oznaczoną ekstremum: "walenie adwersarza pałką po głowie", a z drugiej: "grzeczne potakiwanie światu", to trzeba by na nią skrupulatnie nanosić różne przypadki. I dyskutować na ich podstawie o całości okołokatolickiego nastawienia wobec przeróżnych adwersarzy i zagadnień.

Ale interesuje mnie co innego. Od bardzo dawna funkcjonuję na styku środowisk katolickich i lewicowych. Dodam: różnych środowisk katolickich (publikowałem i w "Christianitas" i w"ZNAKU") i różnych środowisk lewicowych (znam i te bardziej zwrócone ku kwestiom społecznym i te silniej podkreślające tematy obyczajowe, te młodsze, często bardzo krytyczne wobec PRL i te starsze, wciąż uwikłane w PRL). I jednego jestem pewien. Jeśli środowiska lewicy (ale także środowiska liberalne obyczajowo i gospodarczo) stawiają nierzadko Kościołowi w Polsce zarzut, że jest agresywny, że nie umie rozmawiać, że przemawia z pozycji autorytarnych, to warto by było, żeby więcej wymagały także i od siebie.

Niestety, praktyczne doświadczenie podsuwa mi smutną dość konstatację - nastawienie i język części lewicy, właśnie tej opiniotwórczej, nie tak rzadko albo jest jawnie agresywny względem katolicyzmu, albo podszyty mocną niechęcią i uprzedzeniami. Nie tak rzadko zauważam też, że to, co nazywamy antyklerykalizmem, szczególnie w środowiskach wielkomiejskiej inteligencji, jest podszyte mniej lub bardziej szyderczym odrzuceniem teologicznych i antropologicznych fundamentów Kościoła. Ten element rzeczywistości muszą zauważać także katolicy, szczególne ci z "sercem na dłoni" względem świata. Niestety, bywa i tak, że dobra wola jest jak piłeczka odbita od ściany. I na to nic po ludzki nie zaradzimy, a z pewnością nie zaradzi na to dialog pojmowany jako szkoła ustępstw na rzecz niewierzących.

Napiszę to wprost - czasem trzeba się postawić, choć dobrze by było żeby "nad naszą asertywnością nie zachodziło słońce" (tak, to parafraza). Przypominam sobie dyskusję na temat: Kościół wobec uchodźców, w której teza wyjściowa była taka, że Kościół nic nie robi dla uchodźców, nie daje na nich pieniędzy, nie pomaga potrzebującym, bierze tylko środki od państwa, itd., itp. Próby wyjaśnienia (z pomocą materiałów źródłowych), że wcale tak nie jest sprowadziły całą rozmowę do sytuacji, gdy miałem już tylko przykre uczucie, iż adwersarz nie chce wyjść poza logikę czepiania się.

Osobnym problemem jest to, co nazywam "złą radością" pośród ludzi niechętnych Kościołowi. W tej materii nierzadko nie ma ideologicznego umocowania. Są ludzie, którzy może jako dzieci chodzili z rodzicami na Mszę, a z wiekiem od Kościoła coraz bardziej się "siłą inercji" oddalali, którzy uwielbiają poznęcać się nad pijanym księdzem, księdzem, który odszedł ze stanu kapłańskiego, księdzem, który ma dziecko. Owszem, taka "zła radość" bywa motywowana także ideologicznie, a czasem ma wymiar nieledwie dydaktyczny i moralizatorski. Jest na przykład taki typ publicystyki, uprawianej przez antyklerykalnych aktywistów politycznych, którzy mają wiele świetnych pomysłów na reformy Kościoła, z których na ogół wynika tyle, że rzymski katolicyzm powinien zredukować się do klubu miłośników szeroko rozumianej ludzkości. I oczywiście trzymać się z dala od polityki.

Inny problem jest taki, że nierzadko ludzie pryncypialnie krytykujący Kościół z pozycji lewicowych czy liberalnych zapominają, że elementarna zasada tolerancji opiera się na uznaniu prawa do odmienności antagonisty. Nie piszę tego, by się żalić, ale nie raz i nie dwa byłem mocno zdumiony zawziętością względem katolików ze strony osób chętnie powołujących się na tolerancję jako zasadę życia społecznego. Oczekiwanie empatii ze strony Kościoła przy równoczesnym i stałym opisywaniu tegoż Kościoła z pomocą licznych uprzedzeń to niestety nie jest rzecz niezwykła.

Podane wyżej przykłady nie świadczą, że wszyscy niewierzący, wszyscy antagoniści Kościoła tak postępują. Czasem właśnie to jasne określenie własnych poglądów, czy nawet zdanie sobie sprawy z własnych założeń czy uprzedzeń sprawia, że rozmowa (właśnie rozmowa, a nie monologowanie w towarzystwie) jest możliwa. Zresztą, wiem też dobrze, że nierzadko osoby, które bywają dla mnie irytujące w swoich poglądach na temat Kościoła, żyją dobrze, żyją w udanych związkach, wychowują dzieci, rzetelnie wypełniają swoje obowiązki zawodowe, aktywnie działają na rzecz swoich lokalnych wspólnot, mają pasje. I często żałuję, że w tym wszystkim nie rozumieją Kościoła, albo że łatwiej przychodzi im dostrzec w nim rzeczy złe, niż dobre.

Jeśli chcemy dziś prowadzić dyskusję o tym, jak Kościół powinien odnosić się do świata, musi także mieć świadomość tego, z kim rozmawiamy i przed jakimi stoimy trudnościami. Odpowiedzią nie jest ani hurraoptymizm ani "katolicki hejt". Zapewne można stracić kogoś dla Kościoła przez złe słowo, ale można też przez naiwny optymizm. I katolicy mają prawo domagać się od swoich adwersarzy szacunku wobec rozmówcy.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Między hurraoptymizmem a katolickim hejtem
Komentarze (7)
MP
Marek Pawłowski
13 października 2015, 17:46
Cieszy mnie panie Krzysztofie, że łączy pan te dwa światy: świat lewicy i wiary katolickiej. Tylko, że ciągle istnieją po obu stronach okopy. Z jednej strony "lewactwo" z drugiej "ciemnogród" i "czarni". Osobiście żżyma mnie gdy ktoś jest tolerancyjny, ale Kościół to taki i owaki. Gdy rozmawiam o Jezusie, to okazuje się, że mój rozmówca traktuje Ewangelię jako bajeczki dla dzieci do lat 10. A przecież kiedyś trzeba przestać wierzyć w św. Mikołaja?
KP
Kocham Pana Jezusa
13 października 2015, 15:36
Odmawiam różaniec w intencji zmarłych. Zamówienie usługi i kontakt: kochampanajezusa@gmail.com Odsyłam niezobowiązujący numer konta.
13 października 2015, 15:42
Że odmawiasz różaniec, to hurra. Ale ze bierzesz za to pieniądze to już nie za bardzo hurra.
A
ames
13 października 2015, 12:41
Ciężko się z autorem nie zgodzić, ale we mnie osobiście rodzi się tylko pytanie: no i co dalej? Pytam ponieważ opisał autor dość szeroko uprzedzenia, niechęci itp. środowisk przeciwnych Kościołowi. Ale mam jakieś wrażenie, że problem sprowadza się do stwierdzenia: "I często żałuję, że w tym wszystkim nie rozumieją Kościoła, albo że łatwiej przychodzi im dostrzec w nim rzeczy złe, niż dobre." Czyli co...możemy jedynie rozłożyć bezradnie ręce i żałować? Osobiście zgadzam się ze stwierdzeniami np. ks. Olszewskiego, który mówi, że dla niego jak ktoś nie uznaje Kościoła (albo też go krytykuje, wyśmiewa i co tam jeszcze) oznacza jedno: ten człowiek nie spotkał w swoim życiu Jezusa. Wystarczy poobserwować i posłuchać trochę niejednego nawróconego, który z Kościołem kiedyś wojował, że tak faktycznie jest. My natomiast staramy się wtłóc "lewactwu" swoje "katolskie" i Kościelne racje oparte głównie na własnych opiniach (dobrze jak są poparte przynajmniej logiką) i kończymy wikłaniem się w niekończące spory, po których najczęściej rozchodzimy się w swoje strony. Zachowujemy się często jak ten głupiec, co robi w kółko to samo, a oczekuje innych efektów.
13 października 2015, 13:22
Możesz mi wyjaśnić w kilku słowach, co znaczy spotkać w  życiu Jezusa? Bo odnosze wrażenie, iż to sformułowanie stało sie ostatnio modnym, ale de facto jest przykrywką dla braku własnej wiary. Katolik, który ukończył powiedzmy 10-12 lat, nie ma szansy nie spotkać namacalnie i realnie Jezusa. I druga sprawa, nikt tak nie atakuje swojego Kościoła jak sami katolicy. I tutaj próba mówienia iz robią to, bo nie spotkali Jezusa pokazuje wprost brak wiary tak mówiącego.
12 października 2015, 12:45
Dwóch mężczyzn rozmawiało z początku całkiem spokojnie, potem, jeden walnął drugiego w twarz, ten walnięty nadstawił drugi policzek a potem powiedział: do tej pory była Ewangelia a teraz będę ja i łup swojego rozmówcę w dziób;)
12 października 2015, 12:31
To co musi uzmysłowić sobie katolik, to fakt, że nie ma racjonalnych przesłanek by zakładać, czy oczekiwać, że jego rozmówca  będzie chciał rzeczowej i pełnej szacunku dyskusji. Raczej (zgodnie ze słowami Jezusa) należy oczekiwać czego innego.... i mimo to należy zawsze odpowiedzieć nie wpadając ani w hurraoptymizm i potakiwanie ani nie hejt i wyrzucanie. "Niech nad naszą asertywnością nie zachodziło słońce"