Moim ojcom, braciom, przyjaciołom

(fot. cathopic.com)

Długo zastanawiałam się, co właściwie chcę napisać. Bo tak naprawdę księżom życzę tylko jednej rzeczy.

Najpierw przyszedł mi do głowy A. Wtedy na spotkania z nim nie sprzedawano wejściówek, nie gromadził dziesiątek tysięcy widów na halach i scenach ani setek tysięcy na YouTube. Był po prostu duszpasterzem akademickim. A ja go nawet go nie znałam. Ale, jakimś cudem, jego kazanie wyświetliło mi się na facebookowym feedzie. Jeszcze dziwniejsze, że je w ogóle włączyłam. Dzisiaj nie pamiętam już o czym było, ale dobrze pamiętam formę - to ona najbardziej mnie zaskoczyła i zaintrygowała. Mówił normalnym językiem - bez tych wszystkich „ubogaceń”, „radowania się” i „drogich w Chrystusie Panu siostrach i braciach”, tak, jakby opowiadał o czymś żywym. O spotkaniu z przyjacielem na przykład. Banał? Dziś może tak, ale w 2012 to był dla mnie autentyczny szok. I z początku szczerze nie wiedziałam, czy to jest nagranie kazania, czy może u krakowskich dominikanów na ambonę wychodzą świeccy. Do Kościoła przyprowadził mnie Facebook i to zaintrygowanie.

Potem pomyślałam o G. Mam przed oczami to zdjęcie z pielgrzymki, na którym siedzi pod drzewem, za chwilę będzie pił wodę i cały jest, po pielgrzymkowemu, raczej niedbały - podwinięte rękawy w sutannie, na szyi z sutanny wystaje kołnierzyk. Jedyny znak, że jest biskupem, to duży krzyż na szyi. Kiedy o nim myślę, od razu przypomina mi się to zdjęcie. Potem myślę o liście, który napisał do wiernych w swojej diecezji: „Postanowiłem do Was napisać list tak naprawdę bez jakiejś wyjątkowej okazji. Ot tak, po prostu, trochę jak w rodzinie…”. A później: że w tym, co (Kogo) i jak głosi, naprawdę nie boi się, że przesadzi z miłosierdziem. Niezależnie od targetu i okoliczności.

DEON.PL POLECA

Myślę też o tych, których znam. O P., na którego trafiłam na początku i o tym, że to dzięki niemu chwyciłam się słów o mocy, miłości i trzeźwym myśleniu. O G., który towarzyszył mi przez lata. O J., który znajdował czas, choćby się było w środku pożaru. O Ł., którego nie da się z miejsca nie polubić. O R., który "na urlop jeździł trójką". O M. i T., którzy piłowali mnie, każdy na swój sposób, żebym napisała magisterkę na czas. O tych wszystkich, których poznawałam jeszcze przed święceniami, a dziś nadal zdarza nam się wypić piwo.

Żadne z nich pomniki z brązu ani krynice mądrości. Ludzie z krwi i kości, raz sympatyczni, a raz wkurzający.

To nie "Ręce, które leczą"

„Potrzebujemy świętych kapłanów” - słyszę czasem od znajomych w katolickiej bańce. Racja; w ogóle przydaliby się nam w Kościele święci, niezależnie od stanu, wieku i urzędu. Już jest ich całkiem sporo, chociaż najczęściej sami siebie nie podejrzewają o świętość - po prostu robią swoje, czytają Ewangelię, przyjmują i działają tak, jak ich poprowadzi. Są jak sól i światło, nieuchwytne, ale ważne. Takich ludzi zawsze potrzeba.

Ale, drodzy księża, nie potrzebuję Was do uprawomocnienia każdej mojej modlitwy. Nie jesteście „posiadaczami prawdy” ani osobami na wyższym poziomie duchowego wtajemniczenia; możemy uczyć się od siebie nawzajem, słuchać siebie i dyskutować. Nie macie też „świętych dłoni”, to nie program „Ręce, które leczą”. Możecie tymi dłońmi i zabijać, i leczyć, dokładnie tak jak ja.

A jednak potrzebuję Was. I nawet nie wiem, czy zdajecie sobie z tego sprawę jak bardzo.

Nie bądźcie herosami

To Wy, niezależnie od Waszej kondycji i tego, co sobie myślicie, sprawiacie, że wszystkie moje koślawe spowiedzi kończą się rozgrzeszeniem. I możecie pomagać mi popatrzeć szerzej, zrozumieć więcej i sięgnąć głębiej - po miłosierdzie. Chociaż od trzech tygodni nie spotykamy się w kościele, to nie znaczy, że nie brakuje mi Eucharystii na żywo, z Wami za ołtarzem. Potrzebuję tego, że odprawiacie mszę i że mogę w niej wziąć udział duchowo. Ale potrzebuję też namacalnych znaków i kontaktu z Wami podczas niej, gestów, mimiki, kontaktu wzrokowego, potrzebuję Waszych homilii - bo skoro czytacie Słowo, dzielcie się hojnie tym, co dostajecie. Pewnie za często wchodzę tu w rolę recenzentki, przepraszam. Skąd mam wiedzieć, co to znaczy mówić kazanie nawet wtedy, kiedy coś się sypie albo - już w ogóle - kiedy wali się świat? Pewnie nieraz jestem wobec Was za surowa w ocenie. Ale słucham tego, co mówicie, to nie są słowa, które spadają w niebyt, mają swoją wagę. Szukam w nich pokrzepienia i nadziei.

Tak naprawdę potrzebuję po prostu Waszego świadectwa, że można być i Jego, i z ludźmi. Należeć do Niego, ale być wśród ludzi. Bo najbardziej od tego dla mnie jesteście: od towarzyszenia w drodze. Niekoniecznie jako trenerzy; nie musicie tylko dopingować i układać nam, świeckim, planu przebiegnięcia tego maratonu. Biegniemy razem, obok siebie. A jeśli sami jesteście zmęczeni, poproście o pomoc.

Życzę Wam dziś tylko tego: żebyście nie zaczęli myśleć, że macie być herosami o świętych dłoniach.

Potrzebni jesteście, ojcowie, bracia i przyjaciele.

Redaktorka i dziennikarka DEON.pl, autorka książki "Pełnymi garściami". Prowadzi blog dane wrażliwe.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Moim ojcom, braciom, przyjaciołom
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.