Na co idą pieniądze z naszych parafii i dlaczego wciąż ich brakuje?
Mówienie o finansach parafialnych jest tak samo niejasne, jak tłumaczenia rady z Białegostoku. Niby to prośba, a jednak wezwanie. Niby współodpowiedzialność, a jednak jesteśmy traktowani jak dłużnicy. Porozmawiajmy więc o pieniądzach i rzeczywistości większości parafii w Polsce.
O parafii pw. św. Wojciecha w Białymstoku zrobiło się głośno kilka dni temu, gdy syn jednej z parafianek opublikował na Facebooku list, jaki otrzymała jego matka. Rada Parafialna i Ekonomiczna, powołując się na zgodę miejscowego proboszcza, ks. Jana Wierzbickiego, "prosiła" o uregulowanie zaległości wobec parafii w wysokości 400 zł. Radni tłumaczyli swoją prośbę w ten sposób, że chociaż ofiary składane na kościół są dobrowolne, to każdy parafianin jest "winien": "2 zł od każdej niedzieli tj. 100 zł za cały rok". Przypomnieli oni również, że "utrzymanie kościoła parafialnego jest obowiązkiem każdej rodziny" oraz przesłali dokładne wyliczenia brakujących kwot. Rekordowi "dłużnicy" parafii otrzymali "prośby" o wpłacenie nawet 800 zł. Po nagłośnieniu sprawy, do złożenia wyjaśnień wezwał księdza abp Tadeusz Wojda. Rzecznik kurii potwierdził, że proboszcz nie tylko przeprosił za zachowanie Rady, ale też zapewnił, że podobne listy nie będą już wysyłane. Jednocześnie podkreślił, że działał on w jak najlepszej wierze i pragnął zwrócić uwagę wiernych na współtworzenie parafii i współodpowiedzialność za nią. Tutaj zarówno arcybiskup, jak i rzecznik kurii podzielili zdanie proboszcza parafii św. Wojciecha w Białymstoku. "Wierni mają nie tylko przywileje, ale również pewne obowiązki" - mogliśmy usłyszeć jako komentarz do całej sytuacji.
Rada Parafialna wysyła wezwania do zapłaty. "Taryfikatorem" zajął się arcybiskup>>
Dlaczego wiele słów takich, jak choćby "prośby", "winien" czy "dłużnicy", zapisałem w cudzysłowie? Bo mówienie o finansach parafialnych jest tak samo niejasne, jak tłumaczenia rady z Białegostoku. Niby to prośba, a jednak wezwanie. Niby współodpowiedzialność, a jednak jesteśmy traktowani jak dłużnicy. Porozmawiajmy więc o pieniądzach i rzeczywistości większości parafii w Polsce.
Skąd Kościół bierze pieniądze?
O tym, że Kościół w Polsce nie jest biedny, wiemy chyba wszyscy. Chociażby z takich informacji jak ta o rekordowym wpływie na tzw. fundusz kościelny w ostatnim roku, którego największym beneficjentem jest właśnie Kościół katolicki w Polsce. Nie dają o tym zapomnieć również liczne dzieła charytatywne, organizacje i fundacje, których nie brakuje. Skąd czerpią pieniądze? Według badań opublikowanych przez Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego w 2015 r. swoje przychody osiągają m.in. z następujących źródeł: ok. 25 proc. zapewnia dofinansowanie ze strony samorządów, 23 proc. to środki niepubliczne pochodzące ze zbiórek i darowizn. Są też wpływy z odpisu podatkowego 1% oraz środki pochodzące z administracji rządowej. Udział w nich mają również poszczególne diecezje, a ich pieniądze, jak wiemy, w dużej mierze pochodzą z kieszeni wiernych.
Gorzkie życie na parafii
Parafie nie są jednak do końca wolne w gospodarowaniu pieniędzmi. Mają swoje zobowiązania wobec diecezji. O tym, że jest to temat drażliwy, a księża bywają sfrustrowani narastającymi obciążeniami, dowiedziałem się z rozmów, jakie przeprowadziłem wśród kilku znanych mi proboszczów i wikariuszy. Czym innym jest wielkość parafii na papierze, a czym innym realia duszpasterskie. Niestety to te pierwsze są brane pod uwagę przy dzieleniu wspólnych dóbr. To jedna z bolączek księży. W tym samym czasie muszą odprowadzić odpowiednie kwoty do diecezji, zadbać o bieżące potrzeby parafii, zapewnić warunki wikariuszom i mieć wzgląd na sytuację materialną wiernych.
W wielu parafiach kolportowana jest również prasa katolicka. Nie wiem, na ile wydawcy zdają sobie sprawę z podobnych praktyk, ale w niektórych diecezjach parafie są obciążane z góry za gazety, również te niesprzedane. Niby to 3 lub 5 złotych, ale dla parafianina, który właśnie złożył ofiarę na mszę i wrzucił coś do niedzielnego koszyka, ta kwota może okazać się znacząca. Zdarza się też, że ubożsi i starsi parafianie kupują gazetę na spółkę, wymieniając się nią po sąsiedzku. A czytelnictwo w Polsce kuleje, więc nawet założenie, że danej niedzieli sprzeda się 30 egzemplarzy, może być naprawdę na wyrost. Ksiądz z mojej parafii rozdaje bardzo często gazety za darmo podczas objazdu chorych, bo i tak za nie zapłacił. [Z informacji uzyskanych od wydawcy Gościa Niedzielnego dowiedzieliśmy się, że podobne praktyki (przedpłata) nie są stosowane - red.].
Po pieniądze parafian pokornie wyciągają też ręce katolickie uczelnie i organizacje charytatywne. O ile tych drugich można spotkać przy wyjściu z kościoła i wrzucić coś dobrowolnie do puszki, to któż z nas nie zastanawiał się, dlaczego co roku proboszcz musi oddawać tacę na KUL. I to w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, kiedy odwiedziny bliskich i większy udział samych parafian we mszach mógłby pomóc podreperować kulejący budżet. W zamian otrzymują najczęściej list z podziękowaniem, któremu wiele jednak brakuje do porywającego kazania, a częściej przypomina streszczenie Wikipedii.
Frustracje i niegospodarność
Tyle o frustracji proboszczów. Widząc to, wikariusze też nie garną się do zostania nimi i odwlekają kursy proboszczowskie. Bycie proboszczem to nie zaszczyt, a bardzo często przebranżowienie z duszpasterza na administratora. Co frustruje wiernych? To, że nie mają świadomości i wpływu, na co są wydawane pieniądze. Coraz więcej parafii robi publiczne rozliczenia - i chwała im za to, choć to powinna być już norma wszędzie. Parafianie zastanawiają się jednak, gdzie przepadają pieniądze, gdy kolejny miesiąc nie udało im się zebrać odpowiedniej sumy na naprawę dziury w dachu. Dlatego zamiast być "szczodrym" zawsze, umawiają się tylko w konkretne niedziele. Jak ominąć system? Mówiąc na przykład z ambony, że składka w trzecią niedzielę idzie w całości na potrzeby parafii. Można wtedy z czystym sumieniem wrzucić 20 zł, a nie 5 jak zwykle.
O ile rozumiemy, że prąd, ogrzewanie i środki czystości kosztują realne pieniądze, to nie dociera do nas, że wszystko inne jest zbędnym dodatkiem. Czasem nawet w naszej parafii gołym okiem widać niegospodarność. Ładujemy pieniądze w nowe ornaty, feretrony, okolicznościowe kielichy i Bóg wie co jeszcze, a siedzimy zmarznięci na niedzielnej mszy w styczniu, bo stać nas tylko na jedną farelkę przy ołtarzu. Nie w każdej parafii musi być ornat ze św. Janem Pawłem II, kolejny okolicznościowy z białym orłem na msze za ojczyznę albo wątpliwej urody ornat maryjny. Chcemy jak najlepiej, chcemy się pokazać, obronić naszą religijność przed posądzeniem o niekochanie Pana Boga i skąpienie Mu, a niezauważenie inwestujemy w zwyczajny kicz, podczas gdy dawne szaty liturgiczne i naczynia nie straciły niczego ze swojego ponadczasowego piękna. Prawda jest taka, że może nam zabraknąć wszystkiego, ale dopóki mamy chleb i wino, jesteśmy uratowani, bo możemy odprawiać mszę.
Ewangeliczna wspólnota dóbr - czy to w ogóle możliwe?
Idea wspólnoty dóbr pochodzi z Ewangelii i Dziejów Apostolskich, ale nawet wtedy nie była ona obowiązkowa dla wszystkich i ściśle związana z dziełami miłosierdzia. Trzeba jednak je rozumieć jako coś więcej niż jałmużna dla bezdomnego. Wspólnota dóbr zakłada jedność, sprawiedliwość, braterstwo i solidarność. Ludzie wciąż będą odczuwali pewne braki, ale mają też świadomość, że zostaną one zauważone przez innych. Dziś ja daję więcej, bo mogę i chcę, jutro z tej samej kasy więcej otrzymam, bo jest to tak samo moje dobro, bo ciało troszczy się zawsze najbardziej o najsłabszego. W centrum Kościoła Apostołów jest konkretna miłość czynna i ten, który najbardziej jej potrzebuje. Nie idealizuję, to mówi Ewangelia. Zapewne znajdą się ludzie, którzy wytkną w tym miejscu historię Safiry i Ananiasza z Dziejów Apostolskich, ale pamiętajmy, że zgrzeszyli oni obłudą, a nie chciwością. Nawet św. Piotr zauważył, że nie ludziom są winni wyjaśnienia, ale Bogu, którego chcieli okłamać. Nikt nie wymagał od nich dóbr. Niestety obłuda jest tak samo cechą księży, jak i wiernych. Jesteśmy z jednej gliny.
Żyjemy w świecie pełnym statystyk i liczb, a to kusi, żeby zamknąć w nich również człowieka i mierzyć go miarą skuteczności. Nie wszystko da się opisać liczbami. Jeśli myślimy, że w liczbach kryje się sens sześciu stągwi, pięciu chlebów, dwóch ryb i dwunastu koszy ułomków, to nigdy nie zrozumiemy Ewangelii i tego, co nam chciał powiedzieć Jezus. To nie symbole, ale gest - konkretny czyn w odpowiedzi na konkretną potrzebę bliźniego - jest sensem przypowieści. Nie każdy ksiądz musi być budowniczym Kościoła, by dowieść swojej wartości i zapewnić pośmiertną pamięć. Nie zapewnią mu tego żadne mury, ale wspólnota, która zjednoczona pielęgnuje własną tożsamość. Jeśli był dla tej tożsamości ważny jako przewodnik i ojciec, pamięć o nim i modlitwa za niego nie zaginą. Przed Bogiem zdecydowanie bardziej liczy się, czy zbudowałeś jakiegoś człowieka swoją wiarą, a nie czy wybudowałeś kolejny kościół.
Jak mówić o pieniądzach w Kościele?
Finanse parafii są ważne i wielu proboszczów dzisiaj z ich powodu będzie miało niespokojną noc. Bardziej jednak chodzi o to, jak nimi gospodarujemy, niż o to, ile mamy. Gruby portfel nie przyniesie im spokoju, ale solidarność parafian już tak. Nawet, gdy klepiemy wspólną biedę.
Jeśli w którejś parafii są podobne zapędy, powodowane potężnymi brakami w parafialnej kasie, zanim zdecydujecie się napisać podobny list, spróbujcie się spotkać. Nic tak nie przemówi do wiernych i ich poczucia odpowiedzialności za wspólnotę jak ksiądz, który staje na ambonie i mówi: "Nie mam nic swojego, nie mogę wam nic dać, ale macie moje ręce gotowe do pracy. Pomóżcie, proszę". Przecież założenie ogrzewania w starym kościele również może być wyrazem troski i powiedzenia "zależy mi na was", a nie tylko fanaberii proboszcza. Kluczem do zrozumienia kontekstu jest zawsze stosunek do parafian. Takie listy nigdy się nie sprawdzą, jeśli traktuje się ich adresatów wyłącznie jako petentów. A biskupów i kurialistów proszę o więcej rozmów z kapłanami i patrzenia duszpastersko, a nie administracyjnie na potrzeby wiernych.
Sytuacje jak ta z Białegostoku uczą nas pewnej fatalnej zależności. Kościół to usługodawca, a wierny to petent. Chcesz jakości i produktu, to za nie zapłać. Wciąż uważam jednak, że w ramach współodpowiedzialności administrowanie parafiami powinno być również na barkach świeckich. Pomimo braku wrażliwości, jaką wykazała się rada z parafii św. Wojciecha, obecność parafian w strukturach, gdzie decyduje się o losie całej społeczności, jest bardzo ważna i pozwala też rozumieć trudności, których doświadczamy razem. Będzie mniej sfrustrowanych księży i parafian. Ta zasada powinna obowiązywać aż do najwyższych struktur administracyjnych w kościelnej hierarchii. To rzeczywista wspólnota dóbr, z całym "dobrodziejstwem inwentarza". Również z jego wszystkimi problemami.
(fot. archiwum prywatne)
Na koniec historia, która zachwyciła mnie w zeszłym roku. Byłem na mszy w katedrze w Vancouver. Odprawiał ją abp John Miller CSB. Po mszy od ołtarza w stronę drzwi katedry szła procesja z całą służbą liturgiczną ołtarza, ze świeckimi z rad parafialnych, z zakrystianami i wszystkimi zaangażowanymi w lokalną wspólnotę. Stanęli oni na dziedzińcu katedry, gdzie każdy mógł podejść do arcybiskupa, dowolnego księdza i poprosić o błogosławieństwo, powiedzieć, czy podobało mu się dzisiejsze kazanie, albo porozmawiać z członkami rady i podzielić się sugestiami na temat działań parafialnych. W tym czasie zakrystian wziął losowo wybrany koszyk z ofiarą i jeden w całości rozdał ubogim siedzącym pod katedrą i w jej okolicach.
(fot. archiwum prywatne)
Naprawdę niewiele trzeba, wystarczy pewna przejrzystość działań i wrażliwość. Tamta wspólnota była zjednoczona i nie spodziewałem się tego spotkać na - podobno - zepsutym Zachodzie.
Szymon Żyśko - dziennikarz i redaktor DEON.pl. Autor książki "Po tej stronie nieba. Młodzi święci".
Skomentuj artykuł