Na Wielkanoc chcę uwierzyć w Boże Narodzenie
Za miesiąc wyjeżdżam na rekolekcje. Cieszę się z tego jak gwizdek. Spodziewam się Boga. Brzmi pobożnie, prawda? Jest w tym tylko jeden problem: odkładam Boga.
Nie chodzi tylko o to, że pada śnieg. Nie chodzi o to, że gdy pada śnieg, mój sześciolatek ma jednoznaczne skojarzenia: "Chwała na wysokości, chwała na wysokości…" (A pokój na ziemi to uniwersalna puenta, zawsze). Nie chodzi tylko o to.
Za miesiąc wyjeżdżam na rekolekcje. Cieszę się z tego jak gwizdek, a w ramach przygotowań, zastanawiam się nad tym, czego się spodziewam po tym czasie. I w sumie to bardzo prost sprawa: spodziewam się Boga. Spodziewam się czasu dla Niego i przestrzeni, której przecież zrobi się trochę więcej, skoro przestanę gadać i wyłączę komórkę z fejsbukami, jutubami i całą masą "muszę teraz zerknąć".
Brzmi pobożnie, prawda? Jest w tym tylko jeden problem: odkładam Boga.
Odkładam Go na rekolekcje. Odkładam Go na później albo na półkę, razem ze stosem książek, które mają sprawić, że będę lepiej się modlić. Odkładam Go na "po spowiedzi", na chwile, kiedy uspokoję się po kłótni, na czas, gdy będę potrafiła się odpowiednio wyciszyć i nastawić na spotkanie z Nim.
Odkładam Go na "po pracy", bo w pracy za dużo się dzieje. Odkładam Go na za piętnaście minut, bo teraz mam ważną rozmowę. Odkładam Go, aż będzie pobożniej, a to oznacza tylko jedno - nie wierzę w to, że może być naprawdę obecny w tym, co zwyczajne, brzydkie, męczące czy nudne. Nie wierzą w to tak do końca. A tak naprawdę w jakimś sensie nie wierzę w… Boże Narodzenie.
Nie wierzę w grotę czy stajenkę, w której było zimno i brudno. Nie wierzę w trud podróży, ucieczkę do Egiptu i ubogą zwyczajność Nazaretu. Nie wierzę w to, że Jezus też był zmęczony, też pracował, też rozmawiał z ludźmi. Że żył, czyli patrzył na wszystko z tej samej perspektywy, co ja. A przecież On nie wpadał do Galilei tylko na wizytacje. Nie noszono Go wtedy w lektyce i nie zstąpił na ziemię tylko na godzinkę, pooglądać sobie życie z bezpiecznego dystansu. On żył jak każdy z nas - śmiał się, płakał, zachwycał pięknem. Cierpiał. Bywał zmęczony.
Jeśli chcę doświadczyć Wielkiej Nocy, wielkiej światłości i pełni życia w tym, co we mnie umiera, jeśli chcę radości w moim smutku i zwycięstwa nad moją słabością, muszę najpierw uwierzyć w to, że On jest ze mną codziennie, nie od święta. Płacze razem ze mną wtedy, gdy ja siedzę zapłakana i nie wiem, co dalej robić. Cieszy się z moich sukcesów i rozumie moje znużenie czy zmęczenie po ciężkim dniu w pracy. Jest - po prostu i we wszystkim.
Nie muszę odkładać bycia z Nim na jutro, na rekolekcje, na "gdy poukładam sobie życie". Nie muszę odkładać Go nawet na Wielki Tydzień, Niedzielę Wielkanocną i pójście do kościoła. On chce zwyciężać nad złem dokładnie tu, w moim życiu, w mojej codzienności, zmaganiach i zmęczeniu. Dzisiaj i każdego dnia. Mam wybór: mogę Mu na to pozwolić albo powiedzieć Mu, żeby jeszcze trochę poczekał. Aż będę gotowa, mniej zajęta, bardziej doskonała.
Aż sama się zbawię.
Majka Moller - aktywna zawodowo mama dwójki dzieci, na co dzień dentystka i magister psychologii. Od lat zakochana w swoim mężu, od zawsze i chyba z wzajemnością - w życiu i górach. Autorka bloga Chrześcijańska Mama i współautorka książki "Ile lat ma twoja dusza. Znajdź swoją duchową drogę"
Skomentuj artykuł