Nie musimy ciągle kręcić się wkoło swojego smutku i niedostatku
Często przeżywamy mszę, jakbyśmy byli na stypie. Gdy patrzymy na wielu katolików, nie widać po nich radości, głębi życia. Może i tak jest, ale to, jak ja reaguję na sytuacje, które mnie dotykają, zależy ode mnie, nie od świata. To ja jestem odpowiedzialna za mój kontakt z Bogiem i za to, na czy ciągle kręcę się wkoło swojego smutku i niedostatku.
Niedzielna msza święta dla rodzin. Patrzę na mojego syna stojącego z przodu, razem z resztą parafialnej scholki. Widzę jego zaangażowanie, uśmiech, to jak śpiewa i cieszy się całym sobą. Dzień później mamy ciężki poranek, w drodze do przedszkola smutek i bunt. W drzwiach wita nas jedna z nauczycielek z okrzykiem „Piotrek, jak ty wczoraj ładnie śpiewałeś! Jaka ja jestem dumna! Jaki ty jesteś odważny! Uśmiechałam się patrząc na ciebie”. Na ustach dziecka pojawia się radość, do przedszkolnej sali wchodzi w radosnych podskokach.
Niewiele trzeba, by ten mały człowiek głęboko i prawdziwie się cieszył. Odstawał tą radością od smętnych i zamyślonych twarzy ludzi w kościele. Doceniony przed przedszkolankę, szybko odnalazł się w sytuacji, która w drodze do przedszkola wydawała się tragicznie trudna. Wystarczy mu tak niewiele, by odczuć i przekazać dalej głęboką radość. Jeśli nie staniecie się jak dzieci…
My, dorośli, mamy duży problem z przeżywaniem radości. Codzienne problemy i troski, zmartwienia, długi, kredyty, inflacja, bagaż trudnych doświadczeń. W kościele też często przeżywamy mszę jakbyśmy byli na stypie, a nie na uczcie. Gdzie odnaleźć zagubioną radość? Jak nią żyć?
Dzisiejszy świat serwuje wiele „recept” na radość i szczęście. Większość skupia się na egoistycznym przeżywaniu rzeczywistości, złudnym odcinaniu problemów. Wziąć tabletkę, zapić, nie czuć, powtarzać mantry, które są jak plasterek na ropiejącą głęboką ranę. Udawać, że jest różowo, gdy dookoła śmierdzi trupem. W pewnym momencie przychodzi jednak taka chwila, że znowu zostajemy sami, niezaspokojeni, poranieni, głodni czegoś, czego sami nie potrafimy nazwać.
Jezus jest Bogiem żywych, nie umarłych. Może czasem warto spoglądać na Niego, prosić Go o głębokie i szczerze przeżywanie naszego życia z każdą jego barwą, radością i smutkiem? Brzmi jak frazes, prawda? Przecież, gdy patrzymy na wielu katolików, nie widać po nich radości, głębi życia. Może i tak jest, ale to, jak ja reaguję na sytuacje, które mnie dotykają, zależy ode mnie, nie od świata. To ja jestem odpowiedzialna za mój kontakt z Bogiem i za to, na czym skupiam na co dzień swój wzrok.
Pamiętam rozmowę z moją mamą. Dzwoniła z oddziału onkologii z informacją, ze lekarze odmawiają dalszego leczenia i że dostała skierowanie do hospicjum. Wieczorem poszłam do kościoła, uklęknęłam przed Jezusem w monstrancji i powiedziałam szczerze, że nie tak to miało wyglądać, nie tak… Zapytałam, jak ja mam przez to przejść, jak pomóc dzieciom, które są zapatrzone w babcię i ciągle wierzą w to, że ona wyzdrowieje. Wtedy pojawiły się w mojej głowie dwie osoby, psycholog mieszkająca na drugim końcu Polski i znajomy kapłan. Odebrałam to jako odpowiedź na moje modlitwy i z perspektywy czasu widzę, że tych dwoje ludzi pomogło mi się nie zatopić w żalu, buncie i smutku, a ich wsparcie dało mi siłę, żeby pożegnać się z mamą, gdy przyszedł ten najtrudniejszy moment…
Gdy kilka tygodni później odebrałam orzeczenie o niepełnosprawności jednego z moich synów, poczułam się, jakby pochłaniała mnie czarna dziura. To, co niby wiedziałam od dawna, zobaczyłam teraz czarno na białym. Po powrocie do domu usiadłam z kubkiem kawy, poprosiłam Jezusa, by mnie utulił, by był. Łzy leciały mi do kubka z kawą, ale bardzo namacalnie i głęboko czułam się utulona i wysłuchana. Potraktowałam Jezusa serio. Do dziś czuję ogromny pokój, potrafię skupiać się na wsparciu syna, a nie na tym, że przecież nie tak miało być…
Mamy wybór, możemy skupić się na tym co ludzkie i ciągle kręcić się wkoło swojego smutku i niedostatku. Możemy też tak jak mój mały przedszkolak – zaśpiewać szczerze i radośnie, że Jezus zwyciężył. Czy to usunie nasze problemy? Nie. Choć być może da życie tam, gdzie widać tylko ciemność… Być może dzień po dniu nauczy nas zaufania tam, gdzie ciągle liczymy na własne siły, choć tak bardzo pragniemy by ktoś nas głęboko utulił. Jeśli nie staniecie się jak dzieci…
Skomentuj artykuł