Nie zapominajmy o tym, co najważniejsze

Nie zapominajmy o tym, co najważniejsze
(fot. shutterstock.com)

Wszyscy mamy chyba już dosyć wrzawy medialnej, niekończących się dyskusji i kłótni o to, kto ma rację. Łatwo dostrzec, że nie chodzi w nich już o to, aby się porozumieć, ale o to, aby się przekrzyczeć. Aby "moje" było na wierzchu. Najwyraźniej zapomnieliśmy o tej jednej rzeczy, bez której nie zrobi się niczego dobrego.

Jest nią pokój. Coraz bardziej brakuje go na naszym polskim podwórku. Codziennie czytam dziesiątki wiadomości, które pokazują, jak bardzo go brakuje, jak bardzo jest cenny, jak wiele zaangażowania trzeba, aby go utrzymać. Mnożą się liczne podziały, które - po ostrej dyskusji w Internecie - nie pozwalają nam przywitać się ze znajomym ze szkoły czy z pracy. "Bo przecież myśli inaczej", "bo głosował na partię X", "bo jest za tym rozwiązaniem, a przeciw temu". Do zrodzenia podziału, nawet między najbliższymi, wystarczy jedna myśl, jedno słowo.

Tych myśli, słów, a wreszcie aktów przemocy jest o wiele więcej w krajach odległych od Polski, nad Wisłą niezauważanych. Wspomnienia braku pokoju wędrują jednak z przybyszami, którzy z nadzieją na ucieczkę od konfliktów patrzą w kierunku bogatej i bezpiecznej Europy. Spotkanie ludzi doświadczonych wojną daje do myślenia. Pozwala zobaczyć, do czego może prowadzić zwykłe nieporozumienie. Pozwala zrozumieć, że nie wolno zapomnieć o pokoju.

Ahmed w Monachium opowiedział mi, jak zaczęło się piekło w Syrii. W 2011 roku, ponad pięć lat temu, ktoś namalował na ścianach karykatury obrażające dyktatora - prezydenta Baszara al-Asada. Studentów, którzy zostali oskarżeni o stworzenie wizerunków, potraktowano bardzo surowo - obcięto im palce. Ich rodzice i przyjaciele, w tym mój rozmówca, wyszli na ulice. Pełna przemocy reakcja rządu i wojska szybko doprowadziła do eskalacji napięcia.

- Przez te pięć lat wydarzyło się tyle zła. Wiem, że pokój jeszcze długo nie wróci do Syrii - mówił mi Ahmed, od dwóch lat żyjący z żoną w Bawarii jako uchodźca. Uciekł, gdy ludzie z ISIS porwali go za to, że w telefonie miał zdjęcie, na którym razem z żoną znajdują się na plaży. Sara, jak zwykle zresztą, nie miała hidżabu. Uciekł tylko dzięki temu, że znał kierowcę autobusu, do którego go wsadzili. W innym wypadku zginąłby pewnie w walce ze swoimi rodakami, na siłę wcielony do jednego z terrorystycznych oddziałów.

Pokoju nie doświadczają obecnie mieszkańcy co najmniej 28 państw na świecie. Najwięcej ofiar jest oczywiście wśród cywilów, którzy nie tylko są bezwzględnie zabijani, ale też stanowią przedmiot wojennych targów, handlu ludźmi i bezprawnego wciągania do armii i bojówek.

Nie da się tego zrozumieć, siedząc przed ekranem telewizora. Nie da się tego doświadczyć, nawet gdy słyszy się o tym z pierwszej ręki - od kogoś, kto przeżył wojnę. Miriam opowiedziała mi o swoich wspomnieniach przy parzonej po arabsku kawie. O tym, jak straciła siedemnastoletniego syna, który został wciągnięty do oddziału rebeliantów pod Hims w Syrii. Mówiła o tym, jakby to było coś normalnego. Bo przecież w Syrii każdy kogoś stracił. Gdy nałożyła mi pyszną harissę, syryjskie ciastko, zaczęła mówić więcej. O tym, jak ich dom został wysadzony. O tym, jak zdecydowali się uciec z rodziną do Europy. O tym, jak jej czteroletnia córka zmarła podczas oczekiwania na granicy libańsko-tureckiej. Więcej o tym, co przeżyła jako kobieta w Syrii, nie chciała mówić. Nie pytałem. I nie prosiłem o więcej kawy i słodyczy, choć wiedziałem, że w arabskiej kulturze jest to mile widziane.

Teraz Miriam i jej mąż są spokojniejsi. Wojnę i przeprawę przeżyło dwóch synów i córka. Mieszkańcy niewielkiej miejscowości w południowych Niemczech wynajęli dla nich nieduży dom. Są już bezpieczni. W ich życiu nie ma już wojny, jest pokój.

Takich ludzi jak Ahmed i Miriam są miliony. Konflikt panujący w ich kraju jest bardzo daleki od rozwiązania. W określaniu tego, co dzieje się w Syrii, "holocaustem" nie ma przesady. To Syryjczycy stanowią jedną trzecią ogólnoświatowej populacji uchodźców (niemal pięć milionów spośród 16,1 mln osób), do której nie wlicza się jednak Palestyńczyków (5,2 mln osób). Są to ludzie całkowicie wykluczeni, niepotrzebni, bez ochrony państwa czyjakiejkolwiek innej opieki. Gwałceni, okradani, doświadczeni niewyobrażalną przemocą. Statystyki mówią, że 51% uchodźców to dzieci. Zdaję sobie sprawę, że tak duże liczby niewiele mówią.

Sandra Awad, rzeczniczka Caritas Syria, pisała w przesłanym do nas liście: "Po sześciu latach wojny, my, Syryjczycy, jesteśmy wyczerpani. Ta wojna nie tylko wyniszcza nasz kraj, ale także wyniszcza nasze dusze od środka. Wojna zapukała do każdych drzwi, weszła do każdego syryjskiego domu, zostawiła swoje ślady wszędzie, w każdym sercu". Do tego prowadzi brak pokoju. Do nieogarnionego zła.

Na tym mogłaby skończyć się ta opowieść. Wielu odpiera przecież apele o pomoc ofiarom wojen bardzo łatwo: "taki jest świat - zawsze będzie wojna, zawsze będzie ktoś głodował i umierał". "Nie pomożemy wszystkim". "Zajmijmy się najpierw polskimi ubogimi". "Katolik powinien zająć się relacją z Panem Bogiem, a nie rozwiązywaniem problemów TEGO świata". Nie mam już siły, by odpowiadać ludziom, którzy tak myślą. Dyskusja na ten temat nie prowadzi już zresztą do niczego dobrego.

Na szczęście Kościół w Polsce wie, że możemy coś zrobić. Że naszym - uczniów Jezusa - zadaniem jest wspieranie pokoju. Odpowiadając na biblijne wezwanie o opiekę nad sierotami, wdowami i przybyszami, Episkopat wraz z instytucją Caritas Polska uruchomił program "Rodzina rodzinie", który przynosi pokój ludziom bezpośrednio dotkniętym wojną. Pomysł jest bardzo prosty - konkretna rodzina w Polsce wspiera konkretną rodzinę w Syrii lub Libanie. Pieniądze idą na najbardziej podstawowe potrzeby, dokładnie rozpoznane przez pracowników Caritas na miejscu.

Nie mam wątpliwości, że to jest najważniejsze zadanie chrześcijan - dawać ludziom pokój. Oczyszczać serca i pamięć z pokładów nienawiści i konfliktów. Bez pokoju nie ma mowy o budowaniu relacji z Panem Bogiem i bliźnimi. Tylko w pokoju jesteśmy w stanie praktykować naszą wiarę, budować wspólnotę, uczyć się, rozwijać i po prostu żyć.

Oczywiście, program Caritas Polska to zapewne kropla w morzu potrzeb. Ale wiem, że nawet jeden człowiek jest w stanie zrobić bardzo wiele.

Na ostatnim spotkaniu z uchodźcami, które organizowaliśmy w Krakowie, po przemowach działaczy, dziennikarzy i Syryjczyków mieszkających w Polsce od ponad roku, na środek wyszła wyjątkowa osoba. Jest to jeden z niewielu Polaków, który wyłożył własne środki finansowe, poświęcił mnóstwo czasu i otworzył drzwi swojego mieszkania dla grupy uchodźców z Bliskiego Wschodu. Powiedział dwa zdania. To były dwa najmocniejsze zdania, które usłyszałem od bardzo dawna: "Robię tak mało dla uchodźców. Mam nadzieję, że Bóg mi wybaczy".

Niestety, kwestia uchodźców i pomoc dla nich jest przyczyną  ogromnego konfliktu między Polakami. Cały czas na ich przyjmowanie bezwzględnie nie zgadza się 52% społeczeństwa (choć tylko 38% nie wyraża zgody na udzielenie azylu przybyszom z Ukrainy - być może ze względu na ich bliskość łatwiej jest nam zrozumieć ich sytuację).

Jak przyznał abp Gądecki, to właśnie "opór Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych" spowodował, że odroczony został pomysł uruchomienia tzw. korytarzy humanitarnych, dzięki którym moglibyśmy podarować pokój najbardziej potrzebującym. Tym, którzy marzą już tylko o tym, by umrzeć w miarę godnie. Którzy w akcie desperacji wracają do domów, których już nie ma, by umrzeć "na miejscu".

Mam nadzieję, że Bóg nam wybaczy.

Karol Wilczyński - redaktor DEON.pl. Prowadzi projekt "Przyjąć przybysza"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Nie zapominajmy o tym, co najważniejsze
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.