O co chodzi Jezusowi?
Od kilku dni jestem poza Krakowem, z dala od zgiełku, dziennych i nocnych hałasów miasta. Możliwość usłyszenia świerszczy i latających much zmienia perspektywę, pozwala człowiekowi wrócić do czegoś co jest bliższe naszej naturze - do ciszy i wolniejszego tempa. Z tej perspektywy świat widzi się inaczej - jestem przekonany, że jest ona bliższa Bożej perspektywie.
W Ewangelii (Łk 9, 7-9) czytamy o pragnieniu, które narodziło się w królu Herodzie, by zobaczyć jakiś cud zrobiony przez Jezusa. Wiemy z późniejszej historii tego władcy, że do spotkania doszło, ale Jezus nie uczynił dla niego żadnego cudu. Z punktu widzenia skuteczności marketingowej Jezus nie wykorzystał swojej szansy - nie tyle by zaistnieć, ile pokazać siłę, którą przecież mógł wykorzystać do dobrych celów, choćby dla zaprowadzenia ładu społecznego.
Wielu z nas - ludzi wierzących - zachowuje się jak Herod. Chcemy wykorzystać Boga do naszego ludzkiego zaspokojenia naszych potrzeb. Herod chciał zaspokoić żądzę sensacji, ktoś chce wykorzystać Boga jako autorytet w ustanawianiu prawa, ktoś inny chce powiedzieć, że Bóg jest po stronie tych, którzy chcą utrzymać takie, a nie inne granice polityczno-społeczne.
Jezus nie robi żadnego cudu, a Herod niczego się nie nauczył. Nie zrozumiał, że ten, którego wyzywa na "pojedynek", nie jest politykiem, sztukmistrzem. Nie zrozumiał, że Jezus inaczej patrzy na ludzką rzeczywistość niż on i my. Herod nie zrozumiał, że Jezus nie jest politycznym mesjaszem, który zmieni wrogów w proch, a jemu samemu da pokaz cyrkowy, który zaspokoi jego żądze.
Herod odczuwał niepokój. W dzisiejszym świecie (również w Polsce) wielu chrześcijan także go odczuwa. Niepokój, podobnie jak kryzys, nie jest niczym złym. On zawsze może nas doprowadzić do pytania: w czym ja mam się zmienić? Może muszę inaczej spojrzeć na siebie, swoje życie i otaczający mnie świat? Jeśli kryzys, wewnętrzny niepokój prowadzi tylko do stwierdzenia, że to inni, świat ma się zmienić - kompletnie rozmijam się z Jezusem.
Biskup Grzegorz Ryś w Supraślu powiedział, że ludzie odchodzą od Kościoła katolickiego, bo przestajemy być wspólnotą, w której patrzymy na indywidualnego człowieka. Przestajemy doświadczać Boga (bo się tego nie uczymy i inni nas tego nie uczą) i nie ma w nas przekonania, że jesteśmy posłani do głoszenia Ewangelii.
Dziś często Kościół utożsamiany jest z molochem, który zamiast głosić Jezusa i Jego Zmartwychwstanie, zajmuje się ochroną swoich "starych budowli". Jest wykorzystywany do walki z przeciwnikami politycznymi i ochroną interesów poszczególnych państw.
Ewangelia i przesłanie Jezusa nie są jeszcze jednym argumentem "przeciw". One są orędziem, które mamy głosić każdemu człowiekowi, również uważanemu przez nas za wroga. Jeśli jednak takiemu człowiekowi chcemy powiedzieć o Zmartwychwstaniu, to musimy opuścić karabin i przestać z nim walczyć. Brzmi jak pacyfizm? Może, ale sam Syn Boży kazał schować miecz i pozwolił swoim wrogom przybić się do krzyża. W ten sposób udowodnił, że słowa, które im przynosi, są prawdziwe.
Jesteśmy w Kościele po to, byśmy na serio wzięli sobie do serca wezwanie do pójścia do każdego człowieka, byśmy przestali bronić Polski i Europy, mając na karabinie wyryty krzyż, a szli drogą naszego Pana.
Naprawdę - wyjazd na kilka dni dobrze robi człowiekowi. Daje trochę dystansu, który wcale nie wiąże się ze świętym spokojem, ale jest przypomnieniem sobie Bożej hierarchii. Już pisałem o tym, że też mam w sobie lęk przed niewiadomym, ale cały czas przypominam sobie, że nie mogę Ewangelii wykorzystywać do tego, by pozbyć się lęku.
Warto czasem odejść od codzienności, by przypomnieć sobie, że my mamy w Kościele decydować o wieczności, a nie o następnych kliku czy nawet kilkudziesięciu latach.
Jezusowi nie chodzi o politykę i granice państw (bo wszyscy w Nim jesteśmy jednym), ale o życie wieczne. Tak, to budzi w nas sprzeciw. Wiem.
Skomentuj artykuł