Owce, portfele i bankomaty
Jakiś czas temu podzieliłam się z pewnym duchownym moim marzeniem, by finanse Kościoła na poziomie diecezji były transparentne, publikowane w formie raportu dostępnego dla wszystkich diecezjan - podobnie, jak ze swoich finansów rozliczają się różne poważne i mądrze zarządzane organizacje zajmujące się niesieniem dobra.
- To niemożliwe. Przecież to są ogromne pieniądze, ludzie nie powinni mieć do tego wglądu, bo co by to było – powiedział. Później ktoś próbował mi wyjaśnić, że w skali diecezji chodzi o miliony złotych, więc ludzie „mogliby nabrać fałszywego przekonania”, że „Kościół jest bardzo bogaty”. A to przecież nikomu nie posłuży. W domyśle: zwykli szarzy katolicy mają żyć w przekonaniu, że Kościół jest biedny, a każdy ksiądz żyje z tego, co mu wrzucą na tacę. Jak się dowiedzą, że tak nie jest – przestaną wrzucać, więc nie wolno im o tym mówić.
Byłam zszokowana, bo w zasadzie każdy dorosły człowiek, który w życiu miał doświadczenie większego budżetu - jak choćby zarządzanie małą firmą czy budową domu, ma świadomość tego, jakie muszą być dochody i koszty, gdy zarządza się organizacją mającą ponad dwieście placówek, a tyle mniej więcej parafii przypada na diecezję, gdy się policzy polską średnią.
Jesteśmy więc w dziwnej sytuacji. My, wierni świeccy, dorośli i z pełną odpowiedzialnością zarządzający swoimi rodzinnymi i firmowymi budżetami, w Kościele jesteśmy często (na szczęście nie wszędzie) traktowani jak małe dzieci, którym się nie mówi, ile tata i mama zarabiają i ile kosztowało nowe auto, żeby nie opowiadały o tym wszystkim kolegom w przedszkolu. Z tego powodu nie mamy pojęcia o tym, ile miesięcznie kosztuje prąd, jakie są ceny wywozu śmieci, ceny ornatów, kwiatów i świec, ile kosztuje utrzymanie księży na plebanii, ile tygodniowo potrzebujemy komunikantów, jaka kwota jest co miesiąc przekazywana do diecezji i ile pieniędzy mamy na funduszu remontowym. Do tego w wielu parafiach ich wyświęceni zarządcy traktują budżet jak temat tabu, a pytania o prosty bilans przychodów i wydatków - jak atak na swoją gospodarność i niezależność.
W mojej rodzinnej miejscowości parafie są dwie. W jednej z nich biskup miejsca zaordynował budowę kompleksu sanktuaryjnego. Od zera. Było to lata temu, gdy zamożność ludzi z małych miasteczek była tylko marzeniem, a twarde realia pokazywały raczej dziurę w domowym budżecie niż finansowe nadmiary. Mimo to proboszcz-budowniczy wyznaczył wysoką stawkę od rodziny, a tych, którzy nie wywiązywali się z narzuconego im zobowiązania, ochrzaniał po nazwisku z ambony na niedzielnych ogłoszeniach. Wszystko miało cennik: ludzie musieli zrozumieć, budował poważne rzeczy, więc pieniądze były potrzebne.
Część parafian, która nie mogła tego znieść, przepisała się do drugiej parafii w mieście. Ta część, która wolała nie ryzykować późniejszych problemów z sakramentami i pogrzebami, została, zaciskając zęby. Dużo ludzi chciało tego rozwoju parafii, chcieli być hojni i byli - ale z pewnym niesmakiem, bo co to za hojność, gdy jest obowiązkowa i pod przymusem?
Minęło wiele lat, ale ten akcent w naszym parafialno-katolickim krajobrazie ma się bardzo dobrze: proszenie z ambony o kasę. Czasem grzeczne i uprzejme, czasem bardzo roszczeniowe i budzące mocny sprzeciw. Z jednej strony to zrozumiałe: nie da się funkcjonować bez finansów, a każda parafia z założenia powinna utrzymać się sama. Po to właśnie mamy piąte przykazanie kościelne: „troszczyć się o potrzeby wspólnoty kościoła”, żeby o tym nie zapominać. Z drugiej strony diabeł tkwi w szczegółach, a dokładnie – w potrzebach.
Bo gdy o myślę o budżecie parafii, dochodzę do wniosku, że w sferze finansowej mamy pewne pomieszanie porządków: proboszcz to jednocześnie ojciec i szef, zarządca i beneficjent. I wciąż w wielu parafiach wszystkie wydatki wspólnoty zależą od widzimisię jednego człowieka. Jego potrzeby i marzenia, ambicje i oczekiwania, którym się poddaje - te z wewnątrz i z zewnątrz, jego wyobrażenia (często niesprawdzone!) potrzeb wspólnoty kształtują parafialny budżet.
Jeśli jest mądrym zarządcą, który słucha swojej wspólnoty, ta wspólnota kwitnie. Jeśli kieruje się swoim przekonaniem o tym, co jest potrzebne – często dopieszczone są rzeczy na pokaz, ale sama wspólnota już nie. Mamy wtedy piękny kościół z witrażami, ławkami i wypasionymi ołtarzami bocznymi, ale nie mamy wygodnej salki, w której mogłaby się spotkać grupa młodych matek. Albo mamy wspaniałą salkę parafialną, ale pod alarmem, a świeccy, z których pieniędzy był zrobiony remont, nie mogą z niej sami korzystać, żeby jej… nie zniszczyć. Albo pieniądze inwestowane są w jakieś marzenie proboszcza, cokolwiek to jest: chór, ogród, stacje drogi krzyżowej czy upamiętnianie bohaterów narodowych – ale to marzenie, choć obiektywnie dobre, na liście potrzeb wspólnoty jest gdzieś na szarym końcu i to wspólnota z rezygnacją patrzy, jak proboszcz wydaje kasę na kolejne kasztany i miłorzęby, a oazowa młodzież kupuje za swoje kubki i łyżeczki do parafialnej salki. A gdy świeccy zapytają, czy można by pieniędzmi zarządzić inaczej i zamiast kolejnego drzewa kupić talerzyki, i czy naprawdę nie ma tych trzystu złotych w parafialnym budżecie, usłyszą oburzone: no to wasza pora, żeby zadbać o potrzeby, kupcie ze swoich, niech to będzie wasz wkład w nasz kościół! Albo w drugą stronę: proboszcz jak ojciec po wypłacie sypnie groszem i kupi talerzyki i jeszcze serwetki, i dziesięć kilo cukierków, nie pytając nikogo o zdanie: wtedy ludzie mówią, no, taki dobry pan, znaczy proboszcz, ludzki, zrozumiał i dał…
Nie da się ukryć, że takie podejście do parafialnych budżetów jest jakimś upośledzeniem wspólnoty. A brak rad parafialnych i ekonomicznych - próbą zachowania porządku, który już nam nie służy. Kiedyś byłam przekonana, że to kwestia wieku. Że jest starsze pokolenie księży, które z różnych przyczyn (jak postkomunistyczny bagaż doświadczeń) nie ma żadnego zaufania do świeckich i nawet jeśli potrafią z trudem oddać inicjatywę w niektórych kwestiach duchowych, to decyzje finansowe leżą poza wszelkim zasięgiem świeckiej części wspólnoty. Ale od kilku lat przyglądam się przez okienko mediów społecznościowych różnym małym parafiom, zwłaszcza tym, w których zmienił się proboszcz, i widzę, że to wcale nie kwestia wieku, ale kwestia przekonań i nastawienia - oraz skutek wychowywania młodych księży w starej mentalności.
Dlatego w jednych wspólnotach wydaje się kasę na kolejne upiększenia pięknego już kościoła, by był godnym dziedzictwem dla kolejnego pokolenia (i dowodem dla biskupa), a w innych kupuje piec do pizzy, by z jego pomocą tworzyć mocną i zżytą wspólnotę i by to kolejne pokolenie miało więzi i w ogóle w Kościele zostało. W jednych buduje się kościelne "salony" i dziwi, że ludzi przychodzi coraz mniej, w innych tworzy się to, co jest teraz potrzebne, żeby ludzie czuli się u siebie i w Kościele szukali swojej drogi życia.
Dlatego mam bardzo mieszane uczucia, kiedy widzę, że parafialne grupy cisną się w ohydnych salkach ze sprzętem z czasów PRL, a w kościele montuje się kolejny, piękniejszy ołtarz boczny za ciężkie pieniądze. Mam mieszane uczucia, gdy wymaga się od parafian „brania finansowej odpowiedzialności za wspólnotę”, co sprowadza się do wrzucania kasy na tacę, ale gdy parafianie się przejmą, chcą utworzyć radę ekonomiczną, mieć wgląd w wydatki i decydować o kolejności załatwianych za ich pieniądze spraw – gadanie o braniu odpowiedzialności szybciutko się kończy. A gdy ktoś bardzo przejęty niebacznie poprosi o wyciąg z parafialnego konta, staje się wrogiem na zawsze.
Dlatego wciąż i wciąż zdumiewa mnie, jak uchodzi na sucho w Kościele brak umiejętności ekonomicznych (które nie każdy musi mieć, ale jeśli ma zarządzać finansami, to albo powinien się nauczyć, albo mieć od tego ludzi). Zdumiewa mnie kupowanie drogo, choć można taniej, i brak refleksji nad tym, dlaczego nieplamiący poliestrowy obrus ze świątecznym haftem na rodzinny stół kosztuje dwie i pół stówy, a tego samego rozmiaru i równie poliestrowy nieplamiący obrus z haftem maryjnym kosztuje... siedemset złotych, bo w promocji.
Dlatego boli mnie i złości, gdy się o wspólnocie mówi jak o wielkiej rodzinie i gdy się kładzie nacisk na odpowiedzialność wiernych za ich kościół i jego finanse, ale traktuje się ich jak skrzyżowanie dzieci i dobrych cioć: dobre ciocie dają pieniążki w trybie „a wydaj tam sobie, na co potrzebujesz”, a dzieci nie mają wglądu w konto rodziców, bo to sprawy dorosłych. Na szczęście jest coraz więcej parafii, w których świeccy to dorośli bracia i siostry, którzy razem z wyświęconym bratem w funkcji zarządcy dbają o swoją wspólnotę. Zmiana podejścia często mocno boli, bo księża muszą zrezygnować z tej ogromnie kuszącej, szarostrefowej wolności finansowej, którą im daje zarządzanie dużym budżetem bez rozliczania wszystkich, nawet najmniejszych wydatków, a świeccy muszą mentalnie zmierzyć się z realnymi kosztami utrzymania parafii, spojrzeć inaczej na niedzielną tacę i uporządkować to, co czasem jest całkiem wygodne, a kiedy indziej bardzo bolesne - pozostawanie w roli owiec z kartami do bankomatu,
Skomentuj artykuł